W przeważającej większości przypadków otwarte związki są smutne. Zwyczajnie smutne.
Od pewnego czasu kojarzą mi się wyłącznie z sytuacją, opisaną w okolicach zdjęcia ze złamanym drzewkiem (przez którą zaczęłam postrzegać pewne sprawy jako na meandry moralności, i na której bezcześć nazwałam moją ulubioną kategorię).
*Gwoli wyjaśnienia – przez życie w otwartym związku rozumiem poznawanie lub/i uprawianie seksu lub/i zakochiwanie się w nowo poznanych osobach mimo bycia z kimś w stałej relacji.
Dla mnóstwa ludzi życie w otwartym związku jest czymś zupełnie normalnym:
Oczywiście pod warunkiem, że ich partner lub partnerka nie wie, że żyje w otwartym związku.
Innymi słowy: o ile ta otwartość polega na tym, że to ONI zdradzają.
A zdradzają, bo wychodzą z założenia, że ich partner nie zasługuje ani na wierność, ani na szczerość, ani na sprawiedliwe traktowanie.
Podobno istnieją ludzie, dla których życie w otwartym związku jest spełnieniem marzeń…
Dobrze się z tym czują, taki układ im pasuje, nikt nikogo nie zdradza ani nie okłamuje, po prostu żyją na innych zasadach.
Nigdy nie widziałam takiego związku, nie poznałam osoby, u której faktycznie zdawałoby to egzamin – zatem używam słowa “podobno”.
Załóżmy roboczo, że istnieją – a idea wydaje się obca, bo jest ich bardzo niewielu.
Lub wcale-nie-tak-niewielu – ale po prostu niechętnie dzielą się intymnymi szczegółami w większym gronie, wychodząc z założenia, że ich życie prywatne nie jest niczyim interesem.
Trzecią, bardzo popularną opcją jest wymuszanie takiego układu na bezbronnym, zakochanym partnerze.
Wszystkie chwyty dozwolone – oczywiście najłatwiej jest kręcić, kluczyć, pleść i kłamać.
Tak, by partner nie wiedział z czym właściwie ma do czynienia.
By osiągnąć ten efekt, korzysta się z mętnych bajek o otwartości, nowoczesności, głębszej miłości, większym zaufaniu… duchowym czymśtam.
Jako, że nie ma to wiele wspólnego ze związkiem jako takim, nie ma też wiele wspólnego z “otwartym związkiem”.
Obie strony są pozbawione skrupułów.
Jedna – zakochana na ślepo, przerażona samotnością, albo omotana kłamstwami (lub żyjąca w stanie, będącym kombinacją tych czynników).
Druga – nie zakochana wcale, korzystająca z wygodniejszej opcji i/albo lubiąca władzę nad zmanipulowanym partnerem.
Z czasem okazuje się, że jednej (lub obu) stronom takiego związku był on potrzebny tak, jak zarażenie malarią – tak też mniej więcej czują się po jego zakończeniu.
Bolesnym zakończeniu.
Bo koniec końców męczy się tak pozbawiony skrupułów manipulant, non stop bujający się z osobą, której nie kocha (albo którą “kocha” w jakimś mrocznym i mocno przygnębiająco-obsesyjnym sensie).
Jak i zakochana/zaślepiona/okłamywana osoba, która w najbrutalniejszy z możliwych sposobów przekonuje się, że kompromisy i poświęcenie prowadzą do udręczenia, nie szczęścia.
Tzw. “pół biedy” jeśli przyjmuje to do wiadomości i stara się przestać.
Przeważnie jednak nie przestaje, a w zamian staje się pierwszą orędowniczką twierdzenia, że to życie w otwartym związku było przyczyną problemów – dzięki czemu ma spore szanse na wpakowanie się w kolejną, toksyczną relację.
Manipulacje i zdrady cieszą się wysokim poziomem społecznej akceptacji.
Życie w otwartym związku – absolutnie nie.
Dlaczego tak? Czemu nie odwrotnie?
Nie wiem, zgodnie z moją logiką powinno być odwrotnie.
A jednak – wizja osób dzielących seks i/lub serce z więcej niż jedną osobą gorszy już na poziomie samej idei.
Za to wiedza o tym, że ktoś kogoś zdradza przeważnie owocuje westchnieniem nad tym, jakie to smutne/przykre, ale i tak wszystko oscyluje wokół nieśmiertelnego “tak to już jest“. Okazjonalnie budzi agresję i wściekłość – nie tyle sprzeciw, co chęć rozszarpania kobiety, która ośmiela się zdradzać, lub być tą, z którą się zdradza.
O czym to świadczy?
O czymś poza tym, że to częstość występowania a nie szkodliwość danego zachowania jest czynnikiem decydującym w ocenie?
Kogo krzywdzi entuzjasta otwartych związków, żyjący z innym entuzjastą otwartych związków i uprawiający seks z innymi osobami, mającymi ochotę na seks?
Nikogo.
Kogo krzywdzi manipulant i zdrajca?
Manipulowanego i zdradzanego partnera – czyli co najmniej jedną osobę. Albo i więcej, jeśli ma dzieci i okłamuje też kochankę/kochanka.
To świadczy wyłącznie o tym, że cała masa ludzi ma mocno zaburzone priorytety.
Jednak jak przychodzi co do czego – to życie w otwartym związku jest be.
A osoba, która się na nie zdecydowała – lub choć brała pod uwagę możliwość wejścia w związek na takiej zasadzie – jest sama sobie winna bez względu na to, jakie świństwa ją spotkają.
Zdecydowanie coś mi umyka.
Kiedy po raz pierwszy się z tym spotkałam, nie zrozumiałam. Najpierw pomyślałam, że może chodzi o niechęć do kobiet rozwiązłych (choćby była to tylko rozwiązłość teoretyczna), dopiero później zauważyłam, że chodzi o coś jeszcze gorszego i głupszego.
Historia wyglądała mniej więcej tak: dziewczyna wchodząc w związek stwierdziła, że nie ma nic przeciwko otwartej relacji, bo cielesność była dla niej mniej ważna niż szczerość; facet stanowczo odmówił, umówili się na monogamię; po pewnym czasie wzięli ślub, pojawiły się dzieci i pierwsza zdrada z jego strony – dowiedziała się o niej przypadkiem; zabolało, ale wybaczyła, tłumaczył to “błędem” czy tam “chwilą zapomnienia”; po jakimś czasie odkryła kolejną zdradę pod wpływem której zaczęła myśleć o rozwodzie – tymczasem on stwierdził, że sama jest sobie winna, bo przecież lata wcześniej zaproponowała mu otwarty związek!
Dziewczyna stwierdziła, że czuje się oszukana i okłamana, bo nie to sobie obiecywali – że gdyby powiedział jej o swoich “planach” wcześniej, może nawet by je zaakceptowała, ale kłamstw i prób zwalania na nią winy nie chce i nie umie mu wybaczyć.
I w tym momencie nastąpiła… próba wytłumaczenia tej kobiecie, że wcale nie została zdradzona!
Nawet więcej: próba wyjaśnienia, że mąż żadną miarą nie mógł jej zdradzić!
Bo takiej jak ona po prostu NIE MOŻNA ZDRADZIĆ – fizycznie, mentalnie, nijak.
Że nie istniała taka sfera, w której mógłby ją zdradzić, skoro – jak sama mówiła:
a) na początku związku była gotowa na wejście w układ otwarty;
b) w czasie trwania związku teoretycznie byłaby w stanie zaakceptować seks z innymi kobietami, gdyby tylko powiedział, że chce by ich związek wyglądał inaczej.
Wszelkie słowa, deklaracje, obietnice – nie znaczące zupełnie nic w obliczu tego, że przecież “tylko” je wszystkie złamał, “tylko” ją okłamał, “tylko” podtarł się tym wszystkim, na czym budowali związek.
Może faktycznie chodziło o to, że taka i owaka dziewucha zasługuje na wszystko, co najgorsze, więc i krzywdzić, i ranić, i okłamywać i dosłownie wszystko jej można zrobić, a ona nadal nie będzie mieć moralnego prawa by choć pomyśleć o tym, że mogłaby czuć się z tym źle.
Mam wrażenie, że to była filozofia stworzona wyłącznie na tę okoliczność.
Nie wzbudziła sprzeciwu. Praktycznie nikt nie miał z tym problemu.
Czyli… jakbym zaproponowała komuś podarowanie paru stów pod warunkiem, że w zamian będzie mi od czasu do czasu pożyczał wiertarkę – a on by odmówił; stwierdzając, że w takim razie nie chce – po czym zacząłby mi podbierać kasę z portfela i przyznał się do tego dopiero przyłapany na gorącym uczynku…
Sytuacja byłaby totalnie w porządku, bo “przecież byłam gotowa dać mu tę kasę?
Więc nie mam prawa mówić, że mnie okradł? Nie mam prawa czuć się skrzywdzona?
Mogłabym zacząć czekać na pojawienie się jakiejś życzliwej duszy, która wyjaśniłaby mi, że sytuacja była totalnie w porządku, a ja jak zwykle widzę problem tam, gdzie go nie ma?
Być może się mylę, ale mam wrażenie, że nie….
Życie w otwartym związku nie jest dla każdego.
Nadaje się dla znacznej mniejszości, która faktycznie tak chce, tak woli i umie poukładać sobie życie tak, by nie robić nikomu krzywdy.
Ale… ile osób potrafi coś takiego zrobić?
W porażającej większości przypadków polega albo na byciu z kimś, kto nie chce być-tylko-ze-mną, albo na byciu z kimś, kto nie sprawia, że chcę być-tylko-z-nim.
Tzn. takie mam wrażenie – poparte wyłącznie obserwacją.
Pierwsza opcja to samobójstwo dla ego i zamykanie własnej emocjonalności w izbie tortur.
Druga to brak szacunku dla drugiej osoby i pewna forma pastwienia się nad nią – nawet, jeśli twierdzi, że to wszystko okej i jak najbardziej jej pasuje.
Wielu osobom, zwłaszcza zakochanym kobietom “jak najbardziej pasowałoby” codzienne polewanie wrzątkiem – gdyby taka była cena za bycie z ukochanym.
Niektórzy byliby gotowi zapłacić i taką – ale co innego kochać i być gotowym na pokonanie wszelkich przeciwności, a co innego żyć w przekonaniu, że te przeciwności muszą się pojawić i że zawsze trzeba je pokonywać.
Trudno oczekiwać innego efektu po wieloletnim wzajemnym wbijaniu sobie do głów mądrości o tym, że:
“kompromisy są nie tylko potrzebne, a wręcz niezbędne i nieuniknione“;
“wiadomo, że nigdy nie jest idealnie“;
“trzeba się dotrzeć”;
“czasem trzeba się poświęcić“;
“nad związkiem trzeba pracować“.
Co potem owocuje np. takimi przemyśleniami.
A przecież to wszystko bzdura.
Od początku do końca bzdura.
Na każdym poziomie, w każdym kontekście BZDURA.
W tym konkretnym przypadku – życia w otwartym związku – proponowanego lub praktykowanego przez osobę, która ani tego nie potrzebuje, ani nie chce, ale jest gotowa zaakceptować taki układ, bo…
Bo ma głowę nabitą bzdurami.
Przecież jak się kocha osobę, to się ją kocha całą, z całym dobrodziejstwem i upierdliwością – za przeproszeniem – inwentarza.
A nie, że:
“Wiesz, kocham Cię i chcę być z Tobą, jest tylko jeden taki mały drobiazg… detalik… maleństwo tak małe, że aż trudne do dostrzeżenia gołym okiem – Twoje przekonania, potrzeby, uczucia i pragnienia są do dupy. Zmień je, ogranicz je dla mnie, a na pewno będziemy razem bardzo szczęśliwi.
Wynagrodzę Ci to będąc z Tobą i depcząc wszystko, co dla Ciebie ważne. Tylko nie myśl sobie, że ta drobna rozbieżność mogłaby świadczyć o tym, że nie jesteśmy dla siebie stworzeni.
Tzn. wieeesz… tak naprawdę to wcale Cię nie kocham, ale może przyjdzie z czasem… Do Ciebie, albo i nie do Ciebie. Właściwie to życie w otwartym związku nie jest spełnieniem moich marzeń – ot, nie lubię samotności.
Ty jesteś w porządku na teraz i ewentualnie, jeśli nic lepszego się nie trafi. Choć mam nadzieję, że się trafi. Będę szukać. Ostatecznie po to Ci to proponuję.”
Nie można kochać i jednocześnie chcieć krzywdzić, zmieniać, ograniczać.
Wszelkie krótkotrwałe formy “związków” jak je Pani nazywa wskazują na przedmiotowe traktowanie partnera lub partnerki przez drugą stronę. Bo co, jak partnerka będzie miała raka, to wejdę w nowy związek, a ją pozostawię. Albo jak pojawi się pierwszy siwy włos na jej skroni to wezmę sobie młodszą? “Związek”, samo to słowo świadczy o lekceważeniu wzajemnym. Jedynie miłość na całe życie, na dobre i złe jest piękna i się liczy, jak Tristan i Izolda, Odyseusz i Penelopa. Oni przeszli do historii, do dziś robi się o nich filmy, pisze książki, tylko takie “związki” fascynują ludzi przez tysiaclecia . Wszystko inne to szmira,
A długotrwałe formy “związków” utrzymywanych w ramach inwestycji w lojalność partnera, który w przypadku raka i siwego włosa nie odejdzie, żeby nie zostać porzuconym w razie własnego raka i obwisłej skóry, kiedy młodsza znajdzie sobie jędrniejszego dojrzałego to przejawy nieprzedmiotowego traktowania?
To o stokroć bardziej depresyjne niż moje wizje – żeby ludzie musieli szukać przykładów dozgonnej miłości w fikcji literackiej sprzed wieków i tysiącleci…
Fikcja literacka to tylko przykłady oparte na życiu, co by to pani powiedziała, gdybym napisał dajmy na to o jakichś Kowalskich albo Nowakach. Przecież każdy zna z życia takie związki i one właśnie są najpiękniejsze. I jest zobowiązanie nie tylko wobec siebie wzajemnie, bo czasem zaczyna coś może szwankować, znudzenie, inne takie przyczyny. Ale jest to również piękne zobowiązanie wobec dzieci. Związek krótkotrwały z dziećmi z zasady staje się zbrodniczy wobec nich, Które dzieci lubią gdy rodzice się rozstają. Z reguły przeżywają to bardzo silnie i mają uraz psychiczny na całe życie. Ale związkowców mało to obchodzi, bo nastawieni są tylko na własne ja. Mało znam przypadków odwrotnych. Jak słyszę że ktoś tworzy związek to wiem, że mam do czynienia z osobami niedojrzałymi emocjonalnie ani uczuciowo. Czysty seks, jaka to przyjemność, dzień w dzień ten sam rytuał, który nawet po pół roku nie daje już takiej atrakcji.
jak dobrze być egoistką i móc zmienić ruchacza po pół roku, czy kiedy tam się chce
Żeby się później nie okazało, że ten kolejny ruchacz okaże się jakimś psychopatą, który coś pani zrobi. Bo później już może być za późno na reklamacje.
ale ja takich szukam, hi hi
1. Nieszczęśliwi razem rodzice, to nieszczęśliwe dzieci. Coś wiem na ten temat. Utrzymywanie związku na siłę, pomimo nieudanych prób naprawy, to kompletna strata czasu dla wszystkich.
2. Jeśli seks po pół roku “nie daje atrakcji”, to znaczy, że partnerzy robią to źle.
A do Autorki – wpadłam tu po poleceniu od Czarnej Skrzynki. Instant love po przeczytaniu kilku wpisów. Chcę mieć z Tobą komentarze!
kolejny kontrowersyjny temat, żeby nabić wejścia
bardzo to wszystko jest ciekawe, pisz wiecej
A jakie tematy nie są kontrowersyjne?
Te nieporuszane.