Związek z kompleksem penisa (wrażenia artystyczne)

4.8
(6)

Mało brakowało, a skasowałabym ten post bez czytania – napisany (jakże by inaczej) długie miesiące temu – czekał i czekał na moment, w którym poczuję się ~gotowa na złożenie go do kupy i wyskoczenie z tematem (który przyszedł, ale dopiero PO fazie “nie no, nieee…”).

Bo właściwie… dlaczego nie?
Jedynym umiarkowanie sensownym powodem mogłaby być moja wątpliwość, czy aby słusznie przypisuję wszystkie – ujmując to eufemistycznie – negatywne aspekty tego związku kwestii wielkości penisa partnera, ale mam ich (wątpliwości) niewiele. Na tyle mało, że jestem skłonna zaryzykować stwierdzenie, że rozmiar był problemem i rzutował na wszystko.

Fizycznie “nie miał znaczenia”. Nic z nim nie było “nie tak” o ile dobrze pamiętam. Wszystko było “tak”. Przynajmniej do czasu.

Może to wina mojej wybitnie niewrażliwej pochwy, niewłaściwych priorytetów albo młodzieńczej (wtedy) sklerozy, ale minęło niewiele czasu między ostatnim seksem z poprzednim partnerem, a pierwszym z moim Misiakiem de Luxe.
Czułam zachwyt i zakochanie, a nie że mi do ścianek pochwy nie styka – czy jak to tam się ujmuje poetycko.

Póki nie rozwinął skrzydeł i nie zaczął ubolewać nad tym, że ma za małego seks był super.

Chyba był… chyba. Właściwie to nie wiem – może wcale nie był, ale byłam tak zaaferowana swoim “och” & “ach“, że nie zauważyłam póki nie postarał się bardziej, żeby to do mnie dotarło?
Tak czy inaczej nie trwało to długo, bo zaczął jęczeć.
Czy aby na pewno mi się podoba… czy nie chciałabym czuć bardziej… czy nie wolałabym większego… czy moim zdaniem jest aseksualny… czy uważam, że jego (tu_wstaw_dowolną_część_ciała lub penis) jest dość urodziwa/y…

Nie umiałam na to reagować. Żadna z tych myśli samorodnie nie zalęgła mi się w głowie. Dość długo i uparcie odsuwałam je od siebie jako kompletny nonsens. Potem jako obelgę – że ja “och” & “ach“, a on albo sugeruje, że się nie dość zachwycam (nie załapałam), albo że powinnam spojrzeć na siebie (nie załapałam), albo go pocieszać, żeby się lepiej poczuł (załapałam, ale nie uśmiechało mi się to).

Wcześniej się z tym nie spotkałam – ani w rozmowach, ani w myślach, ani w utyskiwaniach partnerów.
Nigdzie poza widywanymi sporadycznie artykułami pt. “wielkość nie ma znaczenia”, których treść nie wydawała mi się na tyle intrygująca, by poświęcać się lekturze całym sercem.

Odwaliło mi na jego punkcie kompletnie i pod każdym względem, ani fizycznie ani mentalnie nie byłam w stanie wielbić go bardziej.

A on mi jakieś pierdoły o rozmiarach penisów…

Nie wiedziałam jak się zachować – pożałowałam, że nie czytałam tych przeklętych artykułów.
W pierwszym odruchu zapewniłam, że wszystko mi się podoba. W drugim i trzecim też. Przy czwartym byłam zmęczona i zaczęłam się zastanawiać, czy to bzykanie jest warte zachodu, skoro na samym wstępie oczekuje peanów ku czci części ciała, która nigdy jakoś specjalnie mnie nie fascynowała.
Przy kolejnych odechciewało mi się żyć.

Wtedy jeszcze naiwnie sądziłam, że to się kiedyś skończy – że po dziesiątym, setnym lub tysięcznym zapewnieniu, że bardzo go pragnę uzna, że może faktycznie tak jest i da spokój.

(I że stanie się to zanim kompletnie mi siebie obrzydzi i będzie kojarzył z samymi nieprzyjemnymi, stresującymi i żałosnymi rzeczami).
Wątpię bym była w tym jakoś szczególnie przekonująca, bo nigdy nie umiałam nikomu serwować takiego wspierającego gadania; nigdy nie chciałam się tego uczyć, więc kiedy próbowałam to zrobić… wychodziło marnie. Bardzo marnie.
Tym gorzej, że ciągle miotałam się między chęcią wywrzeszczenia, żeby się ode mnie odwalił z tymi pierdołami i utopienia go w takiej ilości złośliwych i upokarzających tekstów, że albo by mnie zabił, albo siebie, albo w_końcu_PRZESTAŁ – a chęcią zachowania się chociaż raz nie_tak_jak_ja, pompowaną poczuciem winy po poprzednim związku (który skończył się tym, że nie chciałam okazywać wyrozumiałości , chociaż sama dostałam jej sporo kilka miesięcy wcześniej), kiedy to ciągle zachowywałam się tak, jak podpowiadały mi odruchy (co oczywiście działało sto razy lepiej niż to “zachowywanie się jak człowiek”, które nie tylko nie działało, ale i wykańczało mnie psychicznie w ekspresowym tempie).

Nie sprawdziłam tego, nie udało się – nie wytrzymałam długo.
Zresztą… skoro seks ze mną nie był dość przekonujący, to ile mogło zmienić gadanie?
Zwłaszcza takie, które nie przychodziło mi naturalnie i które musiałam z siebie siłą wyciskać, próbując skomponować w coś, w co uwierzy?
I to coraz dobitniej z każdym kolejnym razem uświadamiając sobie, że i tak nie uwierzy?

Skapitulowałam i zmieniłam front, dryfując bardziej w kierunku ociekającej frustracją beznadziei, jakiegoś niby-ironizowania i smutnych westchnień, potem złośliwości aż do wybuchów złości.

To nie było jakieś specjalnie częste czy uporczywe. Nie pytał codziennie ani nawet raz na tydzień, tylko trochę rzadziej… czasem dużo rzadziej.
Za to z uporem maniaka poddawał w wątpliwość moje orgazmy. (A może to była sugestia, żebym zaczęła raczyć okolicę nieudolnym “och jak mi dobrze Eugeniuszu!“?) Prawie za każdym razem.
Na początku było całkiem subtelnie – ot, normalne pytania: o to, o tamto
Potem mniej subtelnie i już z żądaniami oceny jego atrakcyjności – a pytań było znacznie więcej.
Aż w końcu dał sobie spokój z pytaniami i zaczął mi sprawdzać reakcje fizjologiczne – i to dokładnie, z zawziętością celnika, podejrzewającego przemyt heroiny.
Najpierw nie wiedziałam, co robi… potem nie wierzyłam, że to się dzieje… aż w końcu “zażartowałam“, że brakuje tylko tego, żeby mnie podłączył do encefalogramu – odniosłam wrażenie, że pożałował, że sam na to nie wpadł.

To nie była najgorsza rzecz, jaką robił, ale w pewnym sensie jedna z zabawniejszych.
Tzn. teraz, dla mnie, z perspektywy czasu jest to “zabawne” – wtedy mniej.
Wściekał się, kiedy uznawał, że orgazmu nie miałam. Czasem urządzał monodramy pt. “nie jestem prawdziwym mężczyzną“, albo sesje upierdliwych pytań – zwykle tej samej treści, powtarzanych dopóty, dopóki trzymały się mnie jakieś ochłapy cierpliwości i próbowałam odpowiadać w miarę normalnie (tzn. póki się łudziłam, że to co mówię ma znaczenie).

Wątpię, by to było właściwe z mojej strony… jeśli chodzi o traktowanie osoby, cierpiącej z powodu kompleksów, to właściwie nadal nie mam pojęcia, co robić (poza ewentualnie: uciekać, żeby do niej nie dołączyć).
Wtedy czasem czułam się źle, bo nie umiałam wymyślić nic, co by go przekonało, ani zachowywać się tak, żeby nie zaczynał tych swoich… i non stop czułam się jeszcze gorzej z tym, że coraz częściej miałam to tak bardzo gdzieś, że nawet nie zauważałam tych wstępów. A czasem po prostu się wściekał.

Trochę żałuję, że nie wiedziałam (miałam więcej niż trzeba, żeby się zorientować, ale to nie pomogło), że moje poczynania nie miały praktycznie żadnego znaczenia – że mogłam mówić i robić co mi się żywnie podobało, a i tak niczego by to nie zmieniło.
Może, może, gdybym się bardzo przyłożyła to mogłabym sytuację pogorszyć… ale tego nie jestem taka pewna.

Zresztą po bliższym poznaniu się z takim kompleksem w warunkach niestresowych – tzn. wspomnianej tu już surrealistycznie długiej dyskusji o wydumanych problemach z krótkim penisem zrozumiałam, że nigdy nie miałam szans.

Bo jeśli to był ten sam proces myślowy – a sporo wskazywało na to, że tak – to by znaczyło, że tam w ogóle nie chodziło o mnie i to co JA czuję, co JA myślę i czego JA chcę… chociaż rzekomo wszystko kręciło się wokół tego, żeby to mnie się podobało.
Nie miało szans (się “podobać”) – miał gotowe opinie, gotowe odpowiedzi i zawsze wiedział lepiej.

Ba! Sporo wskazywało na to, że to dokładnie to samo bagno w każdym jakże_super_wyjątkowym przypadku.

Wieczne pokrzywdzenie, wieczne cierpienie w związku z tym, że przegrali na loterii genowej i nie wyrosły im trzydziestocentymetrowe pały, w związku z czym nigdy nie będą ósmym cudem świata dla żadnej kobiety.
Jednocześnie tworzą sobie jakiś wyimaginowany świat, w którym tuż-tuż, już za kolejnym pagórkiem rozciąga się mlekiem i miodem płynąca kraina świętego spokoju, do której udadzą się razem z partnerką jeśli tylko zdołają ich przekonać, że… albo przy której poczują że… właściwie wszystko jedno do czego i co. To się nie zdarzy.

Czemu? Bo nie liczy się absolutnie nic poza ich penisami i tą jedną, wyjątkową, niesamowitą kobietą, która spojrzała na nich obojętnie dwadzieścia tysięcy lat temu – i wtedy to zrozumieli, że są nieatrakcyjni i już nigdy się tak nie poczują, żeby uniknąć ośmieszenia?

Jasne – te kompleksy nie wzięły się z powietrza ani nie rosły na ugorze. Ale czy jakiekolwiek kompleksy biorą się z powietrza?

Nikt się z nimi nie rodzi: najpierw trzeba zbudować poczucie niższości.
Potem dobrze jest to doprawić jakąś traumą, żeby móc mieć pewność, że nieszczęśnik nigdy się z tego nie wygrzebie własnymi siłami – pokrzepiany tekstami spod znaku “no-przecież-ja-nikogo-nie-obrażam! po prostu mówię, że mam kształty jak prawdziwa, atrakcyjna kobieta, a nie jakiś aseksualny szkielet, który nadaje się tylko do tego, żeby nakarmić nim psy” i zbyt zaślepiony myślami o innych penisach, żeby zauważyć, że warunkowe poczucie własnej wartości (czyli nie “jestem fajna”, a “jestem fajna a inni/ktoś/ty NIE”) jest warte mniej niż jego brak.

Nie dam ani głowy, ani żadnej innej części ciała za to, że tamten związek nie wyglądał tak, jak powinien dlatego, że penis był mały – zapewne były inne czynniki odgrywały swoją rolę, ale ten temat był wałkowany na tyle często, że zdecydowanie miał znaczenie. Duże – przypuszczam, że nieco mniejsze niż fakt, że mój wybranek był pogrzanym sadystą – ale duże.

Żeby opisać wszystkie – ujmując to eufemistycznie – niuanse musiałabym napisać znacznie dłuższego posta z mniej konkretnym tytułem.
Kiedyś to pewnie napiszę, ale póki co chciałam gdzieś powrzucać co bardziej osobiste resztki posta o rozmiarach penisów, które tam przytłaczały (i tutaj też).

Chętnie zwieńczyłabym to jakąś pokrzepiającą konkluzją.
Coś a’lanie chciałabym już nigdy-przenigdy mieć do czynienia z facetem, który uważa, że ma zbyt małego lub nie dość urodziwego penisa, bo mój obecny konkubent ma 48 cm najpiękniejszego penisa i z żadnym innym nie zaznałam takiej satysfakcji z seksu – co jest oczywiście prawdą (no chyba, że mnie frustruje, bo wtedy mu się kurczy do 37)“, ale nie czuję niechęci: ani do mojego byłego partnera, ani do innych mężczyzn, którzy rozumują w ten sposób.

To raczej jakaś mieszanka frustracji, rozczarowania i wstydu, że w ogóle kiedykolwiek próbowałam się z tym mierzyć.
Że wierzyłam, że moje_cokolwiek ma jakiekolwiek znaczenie.
I że próbowałam zrozumieć coś, co nie ma drugiego, a zwłaszcza pierwszego dna.

Ale fajniej wiedzieć niż nie wiedzieć, o co chodziło.

☙✿❀❁❧

Kliknij na serduszka, jeśli chcesz ocenić post.

Średnia ocen: 4.8 / 5. Wyniki: 6

Wiatr hula... Nikt jeszcze nie ocenił tego posta. Link do FB jest na dole - to malutkie "f" na środku stopki.

2 thoughts on “Związek z kompleksem penisa (wrażenia artystyczne)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.