Znów nikt nie chce się ze mną bawić

0
(0)

Znów to samo. Normalnie jak w zerówce. Lata mijają, a niewiele się zmienia.
Znów nikt nie chce się ze mną bawić. Czasem… przez chwilę… tylko na początku… a potem jednak nie.

Tym razem przytuliłam bany na wszystkich możliwych kilku grupach blogowych na facebooku.
Znowu za niewinność.
Ewentualnie: naiwność.

Wspominałam kilka razy, że dzięki tej, która najbardziej lubiłam znalazłam większość z mojej (aktualnie trzydziestoparolinkowej) listy blogów do czytania.
Miała sporo zalet (w postaci tych właśnie blogów) i… właściwie niczego więcej.

Jakby ktoś nie wiedział po co istnieją te grupy:

Jak się ma marnego lub/i młodego blogaska, ale siarą byłoby zaspamować nim znajomych, a mimo to marzy się o jakichś czytelnikach (i darmowych zapiekankach – to też ważne!), to korzysta się z dobrodziejstwa facebooka – a dokładnie grup, na których setki podobnych desperatów próbują zrealizować dokładnie te same cele.

Mała dygresja.

Minusem jest, że marny blogasek jest pisany przez marnego blogera, a marny bloger ma w dupie odwiedzanie jakichkolwiek blogów – co nie byłoby takie złe, gdyby nie to, że WŁASNYCH TEŻ NIE ODWIEDZAJĄ. 
Piszą i naganiają sobie odwiedzających – ale chyba spłonęliby żywcem jakby poświęcili chwilę na poprawienie paru kwestii technicznych i odpowiedzenie na komentarze (nie że moje – na jakiekolwiek).
Poradniki i instrukcje są dla frajerów, prawdziwi twardziele nie gmerają w css-ach ani nawet w ustawieniach – walić to, niech się odwiedzający męczą z próbami znalezienia czegokolwiek.

Tzn… narzekałam na to jeszcze jakiś czas temu. Aktualnie jestem skłonna się z tego wycofać.
Przeczytałam dość tego chłamu. Nie ma żadnych perełek schowanych za monstrualnie wielkim nagłówkiem, gigantyczną czcionką i tuzinem pop-upów. ŻADNYCH.
Geniuszy skupionych na tworzeniu sensownych postów do stopnia kompletnego olania komentarzy też nie ma. Po prostu mają to w dupie.

Na dłuższą metę to psychicznie wykańczające.
Nie wiem ile się tam tego naklikałam. Sporo. Dwa wrzuciłam w suby, resztę w niepamięć.

Przy okazji przeprowadziłam kilka eksperymentów na żywych organizmach regularnie wrzucających linki do swoich wpisów z dopiskiem ~”skomentuj i wrzuć tu w odpowiedzi do tego posta na grupie link do swojego bloga to cię odwiedzę i też skomentuję”.
Wchodziłam, czytałam, komentowałam to, co wzbudzało we mnie żądzę zabrania głosu, ale nie wrzucałam linka  (ale był przecież pod nickiem komentarzy, który zostawiłam).
Żadne z nich w niego nie kliknęło. Ani razu. A przecież mogłam być gościem z wyszukiwarki…
Okej, może nie życzyli sobie dalszych dyskusji ze mną. Ale żeby spontaniczna reakcja na ich twórczość była mniej interesująca niż wymiana dóbr i usług?
Dziwne podejście.

W grupie, którą najbardziej lubiłam blogi były podzielone tematycznie.

Więc przynajmniej z grubsza wiadomo było, gdzie szukać czegoś potencjalnie interesującego – bez przekopywania się przez chaotycznie dodawane linki na każdy możliwy temat.
Była też zasada (tzn. nadal jest, po prostu mnie już tam nie ma) że wrzucając linka trzeba odwiedzić i skomentować wpisy na blogach trzech osób, które wrzuciły link wcześniej – chyba, że ktoś sobie tego nie życzy. Chwaliłam ją sobie, bo jakby nie ten przymus nigdy nie kliknęłabym w coś, co po nazwie i tytule wydawało się być zupełnie nieinteresujące, a okazało się fajne.

Nie chwaliłam sobie w momencie, kiedy zgodnie ze zobowiązaniem czytałam jakieś totalne nudy i wracałam do siebie by ujrzeć żałosne wypociny, świadczące o tym, że trzy osoby pode mną nie zadały sobie trudu przeczytania choć pierwszego akapitu czy ze dwóch nagłówków większą czcionką – raczej nie pozostawiających wątpliwości względem tego, o czym piszę – i trzaskało komcie w odniesieniu do tytułu. Tylko i wyłącznie tytułu.
Kilka razy zaznaczałam, że nie chcę wymuszonych komentarzy – to albo nie wchodzili wcale (jeden klik z fejsa w ciągu doby nie kłamie), albo wchodzili i i tak pisali jakąś głupotę, też bez czytania.
Potem przestałam, wychodząc z założenia, że mogą się pomęczyć jako i ja się męczę.

Komentowałam z założeniem, że mam do czynienia z dorosłymi ludźmi, którym świat się nie zawali jak przeczytają, że coś się komuś* – na ich ukochanym blogasiątku – nie spodoba.
*Tzn. wiedziałam, że nie mam. Wiedziałam odkąd napisałam jakiemuś dziewczęciu, że to przegięcie pisać o “wynalezieniu leku” w oparciu o jeden pozytywny test na szczurach. A tak dokładniej to od momentu w którym podlinkowała mi odpowiedź na mój komentarz – dłuuugi wpis o braku wiary w człowieka, krytykantach o złych intencjach, podcinających jej skrzydła bucach i zaufaniu… którym powinnam obdarzyć, jakby co najmniej koordynowała badania kliniczne nad tym lekiem. 
A nie miałam.

Napisać komuś, że bluzka lepiej wyglądałaby na ciemnym tle, bo blady wzorek na niej + blady wzorek na ścianie = zamach na człowieczeństwo autorki bloga.
Poparte zmanipulowanym cytatami z Biblii posty o tym, że należy mordować innowierców = nieszkodliwa opinia warta sympatycznego poklepania po pleckach.

Wyleciałam nie wiedząc, o co chodzi.

Jedna adminka mnie olała, druga mi naściemniała i olała.
Zgodnie ze swoją wiedzą żadnych reguł nie złamałam. Traktowałam tę grupę jako źródło linków, więc codziennie skakałam po znacznie większej ilości blogów niż “zalecano“.

Miałam dwie podejrzane:

Dzień czy dwa dni wcześniej odmówiłam pewnej blogerce usunięcia komentarza, który jej zdaniem przez moją doń odpowiedź stał się ośmieszający. Nie miał być. W 943508327394739 innych przypadkach byłam złośliwa mogła mi się wymsknąć jakaś nieco cyniczna myśl… ale do niej zupełnie nie chciałam.
Dopisałam jeszcze dwa zdania, żeby było lepiej widać, o co mi chodziło.

Jakoś w okolicach tego dnia wyraziłam swoje zgorszenie dla nazywania świata w którym można było ot tak sobie pojechać, wziąć sierotę z przytułku i zrobić z nią co się komu żywnie podoba idealnym a dzieciństwa dzieci, których uwagę pochłaniają rozpaczliwe próby odebrania agresywnemu alkoholikowi bitego i głodzonego psa idyllicznym.

Zresztą już – nomen omen – pies drapał te moje bany.
Ale gdyby nie one w życiu nie udałoby mi się wejść w dyskusję z autorką wpisu, który zainspirował mnie do rzucenia się na lektury szkolne i napisania o Ani z Zielonego Wzgórza

I nie dowiedziałabym się, że jej osądu nie przyćmiły miłe wspomnienia z dzieciństwa, kiedy nie rozumiała i nie widziała co rozgrywa się w tle tej książki – ona po prostu uważa, że książek NIE NALEŻY i NIE WARTO rozpatrywać pod jakimkolwiek “dodatkowym” kątem.
To jest niekonieczne “takie były czasy“.
Zresztą na dobrą sprawę teraz jest znacznie gorzej – sto lat temu totalnie nie istniały rozpuszczone dzieci (strzelam, że to wynalazek ostatniej dekady), a sprzątanie za sobą i pomaganie w domu można spokojnie przyrównać do niewolnictwa.

Właściwie obu książek – Astrid napisała “Dzieci z Bullerbyn” w 1947, akcja książki to druga połowa lat ’30 – to umiarkowanie szczęśliwe życie dzieci niebawem zostanie rozniesione w drobny mak przez wojnę i o ile czytające tą książkę dziewięciolatek nie zdaje sobie z tego sprawy, o tyle “zapominający” o tym “szczególe” dorosły…

Zresztą co ja mówię. Nie “dorosły”.
Bloger książkowy. Osoba, która uwielbia czytać do tego stopnia, że chce się tym dzielić ze światem, ale nie ma upodobania w myśleniu o tym, co przeczytała.
Co więcej – ta idea jest jej tak obca, że aż absurdalna – co znaczy, że ani w komentarzach ani na odwiedzanych zapewne blogach książkowych nie spotkała się z tak szalonym konceptem (lub spotkała, ale uznała go za dziwactwo).

No… ale o książkach innym razem.
Ustawiłam sobie kolejną w kolejce do analizy – więc prawdopodobnie… w okolicach sierpnia… może do tego czasu się wyrobię.

Na drobne rozmieniać się już nie mam gdzie, bo zewsząd mnie wywalono.

A wywalono mnie, bo POLECAJĄC komuś tę grupę wspomniałam, że członkowie tak jak i wszędzie średnio dbają o to, co kto pisze.

Bezsprzeczne i skandaliczne plucie we własne gniazdo.
Poprzedzone tygodniami chamstwa, bo nie wpadłam na to, że powinnam się wypowiadać jak zastraszony mieszkaniec Korei Północnej. Żeby się absolutnie nie zdradzić z brakiem pozytywnego nastawienia!

Czuję się zainfekowana tym świństwem, ale naprawdę mam ochotę napisać, że to było ciekawe doświadczenie. Bo było.

Dowiedziałam się, że komentarze nie mają już absolutnie żadnej wartości. Żadnej.

Wspomniane na początku Żywe Organizmy totalnie zignorowały moją nie żądającą wzajemności aktywność, bo były zbyt zajęte wypełnianiem istniejących zobowiązań i szukaniem kolejnych.

Nie wiem, ile ich naklepałam, ale pewnie koło tysiąca – od lutego, odkąd zaczęłam pisać. Może więcej, raczej niewiele mniej, bo prawie codziennie coś czytałam.
Ma ktoś ochotę zgadnąć, ile osób kliknęło w mojego nicka?

Cztery.
C Z T E R Y.
Przez cztery miesiące – na wordpress.com jedna, na .pl trzy.

Niby nic – ale zabawnie wypada w kontekście tego polecanego wszędzie “istnienia” na innych blogach, bo dzięki temu ktoś… coś…
Może pięć lat temu. Nie teraz.

Już nie. Przy tych grupach po prostu nie. Czy ktoś w nich jest czy nie – i tak NIE.

& pozbyłam się złudzeń względem blogerek, które – jak przypuszczałam mogły być nieświadomie wmanewrowywane we współprace z firmami typu jollychic i oszołomione darmową bluzką.
Wiedzą co robią, po prostu mają swoje czytelniczki gdzieś.
Albo nie mają ich w ogóle, a cały ruch jest przez nie sztucznie generowany i dzień w dzień żmudnie wypracowywany.

Przynajmniej już nie muszę się zastanawiać, jakim cudem mocno przeciętny blog z dziesięcioma na krzyż recenzjami szamponów ma ruch w komentarzach, jakby pisała go druga Alina Rose.

Ciekawe, gdzież ja ostatnio słyszałam Green Day, że ni z tego ni z owego zaczęłam sobie nucić ten uroczy refren… i jak szybko dostanę bana na bloglovin.
Ładnie brzmi.

Swoją drogą to ciekawy pomysł… wyżywać się w realu, żeby przypadkiem nikogo nie urazić w necie.

& ej, jak na koniec dodam, że ja to bym nie żebrała o komcie, bo nie mam w zwyczaju i wgl się szanuję i ten – to będę to mogła magicznie uznać za niebyłe? Tak to działa?

☙✿❀❁❧

Kliknij na serduszka, jeśli chcesz ocenić post.

Średnia ocen: 0 / 5. Wyniki: 0

Wiatr hula... Nikt jeszcze nie ocenił tego posta. Link do FB jest na dole - to malutkie "f" na środku stopki.

2 thoughts on “Znów nikt nie chce się ze mną bawić

  1. Mieszane uczucia mam co do tych grup. Z jednej strony generują ruch, który w początkowej fazie istnienia jest pożądany, z drugiej strony grupą docelową jakiegokolwiek bloga nie są inni blogerzy, bo oni z założenia raczej piszą swoje niż czytają innych. Dzięki nim odkryłam, poza kilkoma perełkami, że dziś każdy pisze bez względu na to czy ma coś do powiedzenia i czy zna język polski. A jak dobrze trafisz, to na problemy z bezsennością też pomaga – nic tak nie usypia, jak czytanie wrażeń z użytkowania deski sedesowej, albo recenzji odżywki wzmacniającej zioła z przydomowego ogródka.

    Albo nie, to jednak mogłoby być ciekawe w sumie.

    1. Ojej, a już miałam prosić o linki. O deskach sedesowych to bym poczytała, zioła też bywają interesujące.
      O tu np. pani robiła tartę z mlecza, która wygląda jak zupa ze stonki ziemniaczanej:
      http://www.ekomentalnie.com/index.php/2017/05/13/tarta-z-paczkami-mniszka-lekarskiego/
      Póki tego nie ujrzałam, nie sądziłam, że kulinaria mogą być tak ekscytujące.

      Ja wyczytałam, że blogi są już passe, to żałuję, że przegapiłam okazję rozejrzenia się w tej prawdziwie rwącej rzece… czegoś. Chociaż mam wrażenie, że w jakichś artykułach widziałam to samo i 5 i 10 lat temu – więc nie zdziwiłabym się, gdyby blogi były passe jeszcze zanim zaczęły powstawać.

      Brak mi stałego dopływu linków.
      Google mnie przygnębia, bo jak już jakimś cudem uda mi się znaleźć coś fajnego, to na 100% autor przestał pisać sierpniem 2015 albo i wcześniej. Bloglovin proponuje mi jakieś dziwactwa, zupełnie niepodobne do tego, co obserwuję i znakomite poradniki typu “10 pomysłów na weekend z rodziną w okolicy Vancouver” i “5 par butów, które koniecznie musisz kupić jeszcze tej wiosny”. Ehe.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.