Zdrowożywnościowa lista przebojów: wrażenia i sentymenty

5
(1)

Zazdrość kłuje mnie za każdym razem, kiedy natykam się na jakąś srerdu-pierdu, tryskającą planami i nadzieją dyskusję o rafaello z kaszą jaglaną czy robieniem szynki z soi, bo nie umiem się tym tak podekscytować. Ot, żarcie.
Jedyną rzeczą, która wzbudziła mój dziki szał była tarta ze stonki ziemniaczanej pąków mniszka lekarskiego, bo wygląda nieziemsko i wpisuje się w moją przaśną stylistykę, ale poza tym nudy.

Mentalnie jestem chyba regularnie wsuwającą kaszankę i zapijającą to herbatą w szklance do połowy wypełnionej cukrem entuzjastką balkonowych grillów. Cóż poradzę?

Na poniższej liście znalazły się produkty, które zrobiły na mnie największe wrażenie.

Niekoniecznie pozytywne wrażenie – nie wszystkie lubię, ale to te wzbudzają we mnie największe emocje.
Z podpisami poszalałam, bo znalazłam na yt filmik – jeden z milionów kolaży filmowych zmontowanych z piosenką. Ani zły, ani wybitny, ale miał kilka napisów – cytatów z filmów, do których się odnosił, a jego autor określił to mianem swojego najnowszego projektu typograficznego. No to “ja też chcę!” – wspięłam się na wyżyny po prostu…

Amarantus

W wydaniu saute jest dla mnie niemal bezsmakowy.
Kojarzy mi się trochę z ohydnym, ale tanim prażonym ryżem, który można było kupić w szkolnym sklepiku na etapie mojej wczesnej podstawówki – ale nie wiem czemu. Kształt ma zupełnie inny, rozmiar też, a po tylu latach nie mam wrażenia, że jakoś szczególnie dobrze pamiętam tamten smak… a kojarzy mi się z nim i tak.

Sypię do sałatek i ciastek nie wymagających pieczenia.

Chia

Uwielbiam ten moment, kiedy po dodaniu do jogurtu pęcznieją i zaczynają się na mnie gapić z kubka setką oczu.

Nawet nie wiem jaki ma smak. Zawsze pakuję ją do czegoś, co ma już swój smak, ew. do szklanki z wodą i przyprawami, a jej późniejszym zadaniem jest dostarczanie wrażeń fakturą, nie smakiem… ona chyba nie ma smaku.

Cykoria

Tu to już po samej nazwie czułam, że to będzie niedobre.
Elektryzowało mnie to w dzieciństwie, jako że przeczytałam gdzieś, że króliki to uwielbiają. Mieliśmy króliki, ale nie mieliśmy cykorii. Chodziłam, pytałam, w końcu babcia się zlitowała i pokazała mi jakieś niebieskie kwiatki. Zjadłam je, żeby sprawdzić, czy faktycznie są takie smaczne, ale nie były.
Jak już dorwałam tę sałatopodobną wersję dla ludzi, to poczucie rozczarowania pozostało.

Dostałam w prezencie wielki słój brązowego proszku zwanego napojem z cykorii czy kawą z cykorii, straszne świństwo, ale póki co nadal, z uporem maniaka próbuję to jakoś zjeść.

Czarny sezam

Lubię dodawać go do sałatek, zwłaszcza jeśli w perspektywie mam częstowanie nią kogoś, kto nie ma pojęcia czym są te małe, czarne robaczki.
Nie jestem pewna, czy wprowadza jakieś spektakularne zmiany w smaku – jeśli tak, to raczej ich nie wyczuwam. Lubię czuć te grudki na języku i ten lekki zryw niepokoju na widok posypanych nim owoców. Dodaję tak do warzywnych jak i do owocowych, sypię na oko i jeszcze nie zdarzyło mi się przedawkować.
Czasem dodaję do batonów-ciastek owsianych (ale dodaję tam wszystko, co akurat wpadnie mi w ręce, chyba że wydaje się być totalnie nieadekwatne).

Daktyle

Jedną z większych zagadek wszechświata jest to, że jak wezmę z nowo otwartego worka jednego daktyla, to w większości przypadków to jest ten jedyny z pestką – chociaż teoretycznie wszystkie są drylowane.
Niby są, a jednak na wszelki wypadek wszystkie najpierw kroję na pół i zawsze jakaś zabłąkana pestka się trafia.

Kiedyś nie przepadałam za ich smakiem, ale z czasem mój sentyment do tych owoców wzrósł – zwłaszcza po tym, jak z bólem pożegnałam żurawinę, uświadomiwszy sobie, że dorwanie takiej, która nie jest zamarynowana w zabójczym roztworze cukru graniczy z cudem.

Figi (suszone)

Kiedyś bardzo lubiłam. W dzieciństwie czytałam bajkę o księżniczce, która uwielbiała figi do tego stopnia, że była gotowa zjeść każdą ilość i nie mogłam zrozumieć źródła tej fascynacji tymi twardymi, suchymi łupami ze słodkim glutem w środku. Jedna, dwie, trzy – ok, ale żeby każdą ilość?
Potem spróbowałam świeżych fig… i mój sentyment do suszonych minął bezpowrotnie.

Dobre są, ale w porównaniu ze świeżymi to nic specjalnego.

Herbata zielona Matcha

Moje ostatnie odkrycie. Nie jestem jakimś szczególnym koneserem herbat. Lubię smak zielonej i czerwonej, ale nie znoszę gorących napojów i chociaż przeważnie mam spory zapas średnio wyszukanych trunków, to dość rzadko je pijam, bo zanim zagotuję i przestudzę wodę, zanim się zaparzy i wystygnie… to przeważnie trafia się jakiś nadgorliwiec, który mi ją uczynnie WYLEWA i robi świeżą, ciepłą. Tłumacząc każdemu po kolei, że NIE LUBIĘ CIEPŁEJ czułam się, jakbym wyjaśniała im, dlaczego zawsze chodzę z dwoma sterczącymi z nosa ołówkami – niepojęte dziwactwo.

I chociaż etap, w którym jakakolwiek wroga siła miała dostęp do moich napojów już dawno za mną, to poczucie bezcelowości zaparzania jej zostało. Jeśli już znajduję w sobie tyle samozaparcia, by cokolwiek zaparzać, to przeważnie łapię liście jakichś dziwnych roślin egzotycznych, które kupuję w nadziei na odkrycie czegoś, co naprawdę będzie mi smakowało.

Matcha jest o tyle wspaniała, że rozpuszcza się w zimnej wodzie, zimnym jogurcie, zimnym wszystkim i nie wymaga ode mnie półgodzinnej celebracji z udziałem czajnika.

Jagody goji

Nie wiem, czy mają taki super wspaniały i cudowny wpływ na zdrowie. Są dobre i słodkie, chociaż suche – dlatego najlepiej sprawdzają się w musli.

Miałam własny krzaczek, ale świeżo zebrane z krzaczka nie okazały się tak imponujące w smaku, jak się spodziewałam. Niedługo potem zaczął się acai blues i jagody skończyły jako zupełnie nieemocjonujący dodatek do musli.

Karob

Uwielbiam kakao… z tym, że nie uwielbiam kakao.
“Zwykłe” kakao jest zbyt agresywne w większości przypadków, a rozrobienie go z mlekiem wymaga albo podgrzewania (którego nie znoszę), albo wyciągnięcia miksera (po który ostatecznie nie sięgam stwierdzając, że to jednak za dużo roboty). Sklepowe kakao instant najbardziej by mi odpowiadało – gdyby nie to, że pakują w nie takie ilości cukru, które praktycznie uniemożliwiają wyczucie jakiegokolwiek innego smaku.
A picie mleka z cukrem… no nie. Jeśli mowa o sojowym, ryżowym, migdałowym, gryczanym etc. to już w ogóle mija się z celem.

Za to karob jest cudowny, chociaż zdarza mi się po barbarzyńsku mieszać go z organicznym kakao.

Ksylitol

Na początku smakował tak, jak wyobrażałam sobie smak waty szklanej.
Zanim się na niego przestawiłam, używałam stewii albo mielonych daktyli. Nigdy nie przepadałam za cukrem w czystej postaci. Z premedytacją używałam go raz na rok albo rzadziej – jak mnie naszło na sentymenta i poczułam żądzę zjedzenia kromki chleba posmarowanej śmietaną i posypanej cukrem, ale nie pamiętam kiedy ostatnio naszło mnie na takie dziwactwa.

Len mielony

Męczyłam się z piciem siemienia lnianego w nadziei, że zmieni moje suche kudły w idealnie nawilżoną taflę, ale nic spektakularnego się nie wydarzyło – poza tym, że po kilku tygodniach pogodziłam się ze smutną prawdą i przyjęłam do wiadomości, że to jest niedobre.

Za to len mielony jest pyszny. Nie za bardzo wiem, do czego powinnam go dodawać, więc żrę ten proszek z torebki. Nadal mi smakuje. Siemię lniane bardzo nie.
Jakież było moje zdumienie, kiedy zorientowałam się, że to to samo tylko w innej formie…

Łuski gryczane

Smakują dokładnie tak, jak brzmią – okropnie.
Nie wiem, co za piekielna siła podkusiła mnie do kupienia tego świństwa – nie jestem pewna, czy w ogóle je kupiłam (jest możliwość, że przywędrowały do mnie razem z innymi niejadalnymi wynalazkami od koleżanki. W każdym razie znalazłam w szafce półkilogramowe opakowanie z kilkutygodniowym terminem ważności i uparłam się, że je zjem.

Próbowałam dodawać je do płatków, jogurtów… do czegokolwiek. Rujnowały smak wszystkiego. WSZYSTKO smakowało jak łuski gryczane i pakowałam na siłę, odliczając łyżeczki do końca i przełykając niczym ampułki z arszenikiem. Udało się. W miesiąc zjadłam pół kilo tego świństwa.
Zwichrowały mi smak do tego stopnia, że zamiast triumfu woli nad ohydą zaczęłam tęsknić za ich wstrętnym smakiem, który z czasem stał się trochę mniej wstrętny – mimo, że kaszę gryczaną lubię, o ile nie jest prażona. Prażonej nie przełknę – chyba że już kompletnie nie ma nic innego do jedzenia.

Mleko gryczane, jaglane, ryżowe, sojowe…

Niekończący się ciąg żenujących porażek i straszliwych upokorzeń na drodze do niezrealizowanego wciąż pragnienia zrobienia sobie mleka w domu. Nawet nie mam wrażenia, że zbliżyłam się do celu choć odrobinę. Nie nadają się te breje, które tworzę zupełnie do niczego, a już na pewno nie do picia. Leję od razu do gardła i przełykam tak, żeby nie czuć smaku.

Czuję, że coś robię źle… – nie wiem co. Może kiedyś mi się uda.

Młody jęczmień

Smakuje minimalnie mniej obrzydliwie niż trawa pszeniczna – mówię oczywiście o zielonym proszku, sprzedawanym w woreczkach, nie o plonach z trawnika, hodowanego w donicy.
Jest zjadliwy, choć nie nazwałabym tego przyjemnym doznaniem.

Ma taki delikatny posmak… no trawy no. Takiej zwykłej, najzwyklejszej trawy z łąki.

Olej kokosowy

W moim przypadku nadaje się tylko do jedzenia. Włosy i skórę wysusza na wiór, zmienia bardzo suche w dolinę śmierci. Jakichkolwiek właściwości antybakteryjnych też nie odnotowałam.

Testowany na własnym organizmie wypada marnie nawet w zestawieniu z najzwyklejszym rzepakiem, więc jest moim top rozczarowaniem na długiej liście wszystkich egzotycznych i lokalnych acz nieoczywistych produktów spożywczych na które się kiedykolwiek rzuciłam.

Otręby owsiane/orkiszowe etc.

Z bliżej niezrozumiałych dla mnie powodów zawsze lubiłam ich smak – coś mi przypomina. Nie jestem pewna co, ale najwyraźniej to było miłe wspomnienie, bo do tej pory przepadam mimo, że nawet nie mam wrażenia, że są smaczne.

Perwersyjne są, ot co. I ciekawie (lub koszmarnie) wypadają w roli paniery, zwłaszcza na ciastkach – lub tym, co wbrew logice szumnie ciastkami nazywam.

Pistacje

Nie rozumiem ich fenomenu. W ogóle nie przepadam jakoś szczególnie za orzechami w większych ilościach. Przeważnie zapominam o ich istnieniu póki nie przyjdzie mi na myśl pomysł upieczenia/zrobienia czegoś, co wygląda jak kupa, ale pistacji nie znoszę.
Nawet od lodów pistacjowych mnie wzdrygało jak kiedyś dawno wzięłam od kogoś jednego liza. Podobno zdrowe, podobno przepyszne – a mam ich serdecznie dość po jednej sztuce. Zupełnie nie mój smak.

Płatki drożdżowe

Długo się wahałam nad zakupem, a kiedy wreszcie to zrobiłam, okazały się miłością mojego życia.
Najbardziej lubię je w plackach ziemniaczanych – o ile smażenie zmielonego w blenderze ziemniaka wymieszanego z jajkiem i płatkami drożdżowymi na patelni bez oleju kwalifikuje się jeszcze na “placek ziemniaczany”.

Jak do tej pory nie udało mi się jeszcze zrobić pasty kanapkowej z ich udziałem. W ogóle żadnej pasty kanapkowej nie udało mi się zrobić – bo jak już ugotuję soczewicę czy ciecierzycę, to wizja pakowania tego na chleb wydaje mi się równie absurdalna co jedzenie tłuczonych ziemniaków z frytkami.
Moja szeroka wizja “naleśnika” obejmuje wszystko od macy, przez tortille i naleśnika klasycznego aż po omlety. Na przestrzeni lat z braku to jednego czy drugiego składnika tworzyłam różne wariacje na temat naleśników właściwych (niektóre dobre, inne średnie, jeszcze inne aspirujące do miana broni biologicznej) – rzadko korzystam z przepisów, a nawet kiedy próbuję to średnio mi wychodzi, więc do tej pory nie przyswoiłam właściwych nazw.
Zresztą mniejsza o to – pasta z soczewicy z dodatkami pasuje mi do naleśników, nie pasuje do chleba.

Płatki orkiszowe

Są twardsze i bardziej chrupiące od owsianych. Owsianka wychodzi z nich bardzo marna i średnio smakowita, ale w ciasteczkach owsianych i batonikach wypadają super.

Trawa pszeniczna

Smakuje jak trawa. Niedobre. Po dodaniu do dowolnej potrawy czyni ją praktycznie niejadalną (przynajmniej jeśli chodzi o walory smakowe, sprawa wygląda nieco inaczej, jeśli podchodzę do tej kwestii ambicjonalnie – “zjem, a właśnie, że zjem to cholerstwo!”).
Picie jej jest możliwe, ale wymaga wielkiego heroizmu, na który nie stać mnie za każdym razem, kiedy ambitnie ją sobie rozrabiam.
Po dodaniu do koktajli i smoothie nadaje im niezrównany aromat lekko podpsutych, miejscami nadpleśniałych owoców. Mdła i niedobra. Próba zrobienia lemoniady z jej udziałem zakończyła się umiarkowanym sukcesem w neutralizacji jej capiącego, mętnego odoru bagniska po dodaniu soku i miąższu z sześciu dużych cytryn.

Rarytas dla najbardziej zatwardziałych fanów zdrowego żywienia.

☙✿❀❁❧

Kliknij na serduszka, jeśli chcesz ocenić post.

Średnia ocen: 5 / 5. Wyniki: 1

Wiatr hula... Nikt jeszcze nie ocenił tego posta. Link do FB jest na dole - to malutkie "f" na środku stopki.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.