Dziwne to uczucie, kiedy po raz pierwszy od czterech lat moje myśli na widok klawiatury nie wędrują już w kierunku tego-co-kiedyś-miałam-zrobić, bo oto wreszcie stało się tym, co zrobiłam.
Chyba skończyłam. Poprawiłam to wizualnie na tyle, na ile byłam w stanie.
Nie jestem zadowolona z miejsc, w których nie odnoszę się do treści bezpośrednio pod screenem tylko po dwóch-trzech… i z tych, gdzie cały komentarz ogranicza się do jednego, depresyjnie ironicznego zdania, ale sprawdzałam je już tyle razy… i tyle razy uznałam, że tak jest lepiej niż z próbą wciśnięcia tam czegoś na siłę, że tak już musi zostać.
Znów byłam w punkcie, w którym już nie mogłam.
I po raz kolejny wszystko we mnie buntowało się przeciwko dalszemu wałkowaniu tego tematu, a próby powtarzania sobie, że już bardzo niewiele zostało mi do zrobienia…
To samo próbowałam sobie powtarzać w zeszłym roku… kiedy byłam jak się okazało całe setki godzin od faktycznego końca.
Przebrnęłam przez kilkanaście podejść z roku 2018… 2019… 2020… – trochę się zachowało w wersjach roboczych, i prawie wszystko posłałam prosto w kosmos.
To dobrze, że wcześniej nie wykazałam się dostateczną konsekwencją, by to dokończyć, bo i forma i styl – ujmując to eufemistycznie – pozostawiały wiele do życzenia.
Od początku chciałam się skupić na problemie: na tym, jak te wypowiedzi brzmią, co rezonuje w głowie czytającego – ale wciąż wychodził mi z tego jakiś dziwny spektakl wyzłośliwiania się różnym osobom po kolei.
Skasowałam to bez żalu, nawet z ulgą.
Nie powiedziałabym, że obecna forma jest dobra (bo nie zdążyłam jeszcze ochłonąć po napisaniu) ale na pewno jest o niebo lepsza.
Czy to wystarczy, bym była z niej zadowolona, czytając to z perspektywy kilku miesięcy czy roku – nie wiem.
Chciałabym, ale wątpię.
Pewnie dojdę do wniosku, że wypadałoby napisać to wszystko jeszcze raz od początku, żebym naprawdę miała ochotę się pod tym podpisać – ale tego już nie zrobię… bo ile można?
Jeszcze parę dni temu na samą myśl o poprawieniu paru fragmentów i formatowaniu odczuwałam fizyczne mdłości.
A jednak dałam radę. Skończyłam.
Wstęp napisałam po tym, jak przebrnęłam przez wszystkie części z komentarzami i odniesieniami.
Zakończenie zaczęłam już po formatowaniu – czyli nie tylko napisałam, ale i przeczytałam wszystko większość z tego, co napisałam.
Teraz wreszcie mogę z dumą stwierdzić, że to najgłupsza rzecz jaką w życiu zrobiłam.
Kosztowało mnie to tyle nerwów, że aż nie wypada wspominać.
Zwłaszcza w momentach, kiedy próbowałam konsekwentnie doprowadzić to do końca i nie przerywać, choć na widok screenów zaczynało mi brakować powietrza.
Powiedzieć, że nie znosiłam tego najlepiej to nic nie powiedzieć.
Pewnie mogło być gorzej… chociaż, i co do tego nie jestem przekonana.
Parę razy balansowałam na krawędzi załamania nerwowego i nie za każdym razem udało mi się wrócić do równowagi.
Raczej – że się tak metaforycznie wyrażę – wyrypałam się na beton więcej niż raz i zbierałam do kupy bez najmniejszej ochoty na wracanie do tego bagna.
Żeby to jeszcze był jakiś szczytny cel, jakaś wzniosła idea… coś przynajmniej w teorii wartościowego; rezultat wart zachodu z jakiegokolwiek innego powodu poza tym, że nie robienie tego nie dawało mi spokoju. Ale… ni cholery.
Nawet, gdyby czytanie tego było tylko w 1/10 tak nieprzyjemne jak pisanie, to – gdybym sama tego nie robiła… nie wiem, czy bym się na to porwała.
“Nie znosiłam najlepiej” to czytania takich rzeczy na bieżąco, wpadania na nie przypadkiem – w momencie, kiedy miałam pod ręką mnóstwo innych bodźców, które w pewnym stopniu zmniejszały siłę rażenia tych treści.
W kontekście obcowania wciąż z tymi najokrutniejszymi formami przekazu właściwszym byłoby stwierdzenie, że nie zniosłam tego w ogóle.
Cztery lata cyklicznych powrotów na ring z tym festiwalem victim blamingu były zupełnie okropne.
Jasne, że nie użerałam się z tym przez całe cztery lata, ale ilekroć do tego wracałam, poświęcony na to czas wymagał zbierania się do kupy w kilkukrotnie dłuższym okresie.
Nie było warto, ani trochę.
Ulga, którą teraz czuję jest dość intensywna, ale jednowymiarowa.
Czułabym się o stokroć lepiej, gdybym w ogóle tego nie zauważała.
Przeraża mnie los ludzi, którzy – gdyby Świat działał w “normalnym” trybie – późną zimą roku 2020 zaczynaliby z pierwszymi w życiu imprezami, randkowaniem i tak dalej.
Dwie poprzednie dekady nie przyniosły żadnej pandemii, żadnych długotrwałych izolacji, odcięcia od interakcji społecznych…
Życia toczyły się z grubsza normalnym torem a i tak znalezienie człowieka, który buduje sobie światopogląd na fantazjach, mitach i bzdurach nie nastręczało najmniejszego kłopotu.
Choć pewnie bardziej zasadna byłaby obawa o los tych, którym przyjdzie się z nimi zetknąć.
Takie cuda jak ślepa wiara w to, że:
- gimnazjalistki, czyli dziewczynki w wieku ~12-14 lat masowo prostytuują się w galeriach handlowych…
- chwalący się swoimi dzikimi podbojami erotycznymi naprawdę uprawiali seks z wszystkimi kobietami, (lub – w zależności od klasy zawodnika: z którąkolwiek z nich), z którymi deklarowali jakieś aktywności erotyczne…
- gdzieś tam, hen, hen, istnieje całkiem liczna grupa kobiet, która ot tak, na skinienie ręki natychmiast pędzi na bzykanie w kiblu z jakimś nieznanym łebkiem…
- “imprezy” są pełne dziewcząt, skłonnych ocierać się nago o facetów, których dopiero poznały…
- fałszywe oskarżenia o zgwałcenie notorycznie rujnują męskie życia…
Mogłabym tak wymieniać i wymieniać: rzeczy, które pojawiły się w tych 22 rozdziałach i takie, których tam nie było, ale w masowej świadomości i – w takiej formie, jaką rzekomo mają – tylko tam.
Skoro tak wielu ludzi spośród tych – którzy przynajmniej teoretycznie mieli mnóstwo okazji, by te przekonania zweryfikować i odrzucić jako bujdy – nadal kurczowo się ich trzymało… to co teraz?
Co z pokoleniem, które tych okazji miało bardzo niewiele, albo w ogóle? Co, jeśli łykną te bzdury?
Zresztą… co mieliby łykać, jeśli nie to?
Przecież siedzą w internecie. I szukają w nim chwytliwych treści, nie raportów.
A “chwytliwe treści” to nic dobrego. Spytano parę staruszków…
Wiara w rzeczy, które nie istnieją nie jest nieszkodliwa, niewinna i mało inwazyjna.
Zwłaszcza takie.
Kto zyskuje na przekonaniu o powszech ności nastoletniej prostytucji – stręczyciele? przestępcy seksualni?
Nikt więcej. Nawet argument o możliwości przestrzeżenia młodej dziewczyny, by nie dała się w coś takiego wciągnąć jest dość kulawy.
Poziom bezpieczeństwa jest tym wyższy im większa jest świadomość i znajomość zagrożenia – realnego.
Jeśli poświęcimy realizm na rzecz chwytliwości to możemy osiągnąć odwrotny skutek.
Załóżmy, że np. ktoś bardzo się boi ataku niedźwiedzia brunatnego.
Faktem jest, że to duże i silne zwierzę, które – w momencie, kiedy je zaskoczymy, wyleziemy wprost na nie, albo władujemy się z zimowym biwakiem wprost do gawry – może nas bardzo poważnie uszkodzić, nawet zabić.
Jeśli będziemy kogoś edukować i przestrzegać bazując na rzeczywistości: czyli wyjaśnimy na jakich terenach występuje, w jakich godzinach żeruje, jakie zostawia ślady, jakich okolic bezwzględnie unikać, co ze sobą zabrać do lasu i jak się zachować na widok niedźwiedzia – to zwiększymy poziom bezpieczeństwa tej osoby, zredukujemy ryzyko ataku niedźwiedzia praktycznie do zera.
A jeśli będziemy kogoś karmić ściemą – wyłącznie podrasowanymi, przerażającymi historiami o atakach niedźwiedzi wszystkich możliwych gatunków, wmówimy mu że zawsze powinien zachowywać czujność na wypadek spotkania z niedźwiedziem, że niedźwiedź może się czaić wszędzie i zabić w kilka sekund – to zmniejszymy poziom bezpieczeństwa tej osoby: nie dość, że zaryzykujemy, że zrobi sobie krzywdę uciekając w panice przed potencjalnym niedźwiedziem w centrum Żyrardowa, to zwiększymy ryzyko, że wpakuje się wprost na niedźwiedzia, gdzieś w Tatrach, bo ciągły lęk przed niedźwiedziem, którego nigdy nigdzie nie ma przejdzie w obojętność i lekceważenie, trwające nawet w momencie, gdy zagrożenie będzie realne.
Bo przecież ten człowiek nie będzie wiedział, kiedy zagrożenie jest realne! Będzie w większym niebezpieczeństwie niż gdyby w ogóle nigdy o niedźwiedziach nie słyszał i leciał na samej intuicji.
Próbowałam kombinować z tezą, że victim blaming to metoda samoobrony, ale nie, to tradycja.
Niezwykle pokrętne lub ekstremalnie płytkie musiałoby być to rozumowanie, żeby wykrzesać z tego samoobronę – chyba, że to taka “samoobrona” poza granicą równowagi emocjonalnej i intelektualnej.
Założenia wydają się być cokolwiek niekonsekwentne.
Tak łatwo zrujnować komuś życie fałszywymi oskarżeniami o gwałt… ale tak trudno doprowadzić do skazania sprawcy, że często nawet nie warto zgłaszać.
Wszystkim tak bardzo zależy na tym, by przestępcy seksualni byli wychwytywani i karani, że mają pretensje do ofiar, które za bardzo się bały lub nie czuły na siłach by zgłaszać swoją krzywdę… ale nie zależy im tak bardzo, by dokładać wszelkich starań, by się nie bały i miały skąd czerpać siłę.
Trzeba ponosić konsekwencje swojej niewiedzy i bezmyślności – o ile zostają przypisane w recenzji ofierze przemocy seksualnej… ale absolutnie nie można nakładać tak okrutnych i poważnych konsekwencji jak krytyka i drwiny wobec osoby, która aplikuje swoją ignorancję i bezmyślność ofierze przemocy.
Alkohol niczego nie usprawiedliwia… poza przemocą seksualną, której człowiek dopuszcza się pod jego wpływem.
I tak dalej, i tak dalej…
Rzeczą, która najbardziej mnie irytuje jest chyba to dziwaczne przekonanie, że victim blaming to przejaw nonkonformizmu i oryginalnych, odważnych twierdzeń… bo budzi oburzenie i sprzeciw.
Sranie pod pomnikiem Chopina też obudziłoby oburzenie i nie przysporzyło chwały, a czy to nonkonformizm?
Nie szarżowałabym z tym.
Może kiedyś zastanowię się nad tymi zagadnieniami konkretniej, w indywidualnych wpisach.
Choć zważywszy na moje sezonowe zaangażowanie w dodawanie jakichkolwiek postów i niespójność tematyczną – nie stawiałabym na to zbyt wiele.
Całe KGNPWZNFW poleciało w kierunku strumienia świadomości… chyba aż za bardzo.
Struktura jest marna i żadna.
Starałam się, by rozdziały były podobnej długości, ale i to mi nie wyszło: niektóre to 3500 słów, inne niemal/ponad 7000.
Strasznie dużo, strasznie długo… ale w końcu to coś, za co zabierałam się cztery lata – nie mogło i chyba nawet nie powinno być krótkie.
Czuję się tym całkowicie i kompletnie wyczerpana.
Ulga przeplata mi się z mdłościami.
Nie umiem zdecydować, czy jest mi faktycznie lepiej i lżej, czy ciężej i gorzej – tylko już nie ze względu na to, że po raz enty porzuciłam coś, co bardzo chciałam dokończyć: tym razem właśnie dlatego, że to dokończyłam, bo nieprzypadkowo tak przed tym uciekałam.
Nie za bardzo rozumiem, czy zostałaś zgwałcona i dlatego piszesz takie teksty ??
Chciałam, żeby te teksty zostały napisane.
Nikt nie zrobił tego za mnie, więc napisałam sama.
Teraz już mogę wrócić do innych tekstów… albo do żadnych… a może do podobnych.
Jak mi tam wyjdzie.
Nie rozumiem. Co jest w tym tekście takiego, że przychodzi ci do głowy gwałt?
Może czytamy różne treści?