Przygotowania do ślubu to jakiś obłęd. Ja się tego nie nadaję.
Tak bardzo się do tego nie nadaję, że zaczynam zazdrościć tym wszystkim dziewczynom, które użerają się z próbującymi coś narzucać teściowymi, matkami, ciotkami, narzeczonymi… a tego dziada oblubieńca, któremu wszystko-pasuje-bo-on-nie-ma-wizji to chyba diabli nadali, żeby mnie ślubna schizofrenia wykończyła.
One przynajmniej wiedzą, czego nie chcą. A ja?
Wiedziałam, czego chcę póki były to rozważania teoretyczne. A teraz…
Oblubieniec wizji nie ma.
Ta, dobre sobie. “Nie ma.”
Ubaw ma a nie brak wizji.
Zresztą ja to w pełni rozumiem, też bym miała jakby to się komuś innemu działo, nie mnie.
Coraz częściej łapię się na myśli, że właściwie to pasowało bycie konkubiną.
Nie chcę być “narzeczoną”. To słowo ma dla mnie same smutne skojarzenia. Co prawda miałam w zwyczaju atakować weselnymi sugestiami (i nie tylko sugestiami, bezpośrednimi żądaniami również) jakichś przypadkowych mężczyzn, których ledwo znałam, a z którymi wcale nie chciałam brać ślubu. Ot, byłam podekscytowana. Ot, uważałam to za dobry żart (bo dla nich zupełnie nieśmieszny). Ot, już w pięć minut po tym, jak to powiedziałam wiedziałam, czy mam do czynienia z nieustraszonym, czy z histerykiem, z którym i tak się nie dogadam.
Zresztą cóż ja bym miała robić z facetem, który już mnie poznał, a mimo to nie chce się ze mną ożenić? I jeszcze bełkocze coś, że trzy dni znajomości to za krótko, i że to się trzeba zastanowić… przemyśleć… być pewnym… Phi.
Już raz byłam narzeczoną, a narzeczony chciał się żenić. Ja nie chciałam. Zresztą wybranek był tak wojowniczo nastawiony do katolicyzmu całościowo, jak ja do ślubu cywilnego w kontekście własnym.
Z dwojga złego wolałabym nieformalną wymianę kapslami z Tymbarka na tyłach dyskontu spożywczego Biedronka niż ślub w USC. Mniej więcej coś takiego miałam, i więcej by nie było – bo gdyby on ustąpił, to już bym go nie chciała, a gdybym sama chciała ustąpić, to nie uwierzyłabym, że naprawdę chce mnie (prawda, że jasne i zrozumiałe?).
A później… już nie było żadnego “później”.
“Konkubina” ładnie brzmi.
Jakoś przez pierwsze ćwierćwiecze mojego życia nigdy nie przyszło mi do głowy sprawdzić, co to słowo w ogóle znaczy; słyszałam je zawsze w kontekście jakiejś alkoholowej rozróby, pobicia czy morderstwa w wiadomościach – myślałam sobie, że…
Nie wiem, co sobie myślałam – że to coś w stylu “denata” albo “konfidenta“? nie było mi do niczego potrzebne, więc nie drążyłam.
A jak się wreszcie dowiedziałam, kim jest “konkubina”, to się w tym zakochałam i bardzo mi się spodobała możliwość stosowania tego w konwersacjach.
Brzmi tak nieprzyzwoicie!
Misiu nie pasowało bycie konkubentem. A jak ja się oświadczałam 928498 razy na początku znajomości to nieee – że niby taki trudny do zdobycia.
W pewnych kręgach to się chyba nazywa kompromisem…
Misiu, wojujący ateista chciał cywilny w towarzystwie najbliższych znajomych, a ja, jako oddana katoliczka chciałam kościelny bez znajomych – no i stanęło na tym, że robimy kościelny bez znajomych. ?
Sama z siebie to bym chyba nigdy nie wpadła na to, że tak kompromisy wyglądają, ale odkąd mocniej zagłębiłam się w dyskusje okołoślubne, zostałam uświadomiona i już wiem. I że jak nie będę miała ochoty nigdzie wychodzić, a Misiu zechce iść do kina, to jak pójdziemy razem na godzinny spacer do parku, to oboje powinniśmy być usatysfakcjonowani tym “kompromisem”.
Nie jestem do końca pewna, czy zazdroszczę rozumiejącym ten niuans, czy się ich boję – ale to by było tyle tytułem wstępu.
Kościelny, minimum ludzi, zimą, sama sobie szyję sukienkę, żadnego wesela/obiadu/ciastka/szampana (właściwie nic jeszcze nie gotowe a i tak wszyscy już wiedzą, że jak tylko jakaś z tych rzeczy się pojawi to ja to na pewno na siebie wywalę, a potem próbując to wyczyścić uświnię się tak, że lepiej byłoby się jeszcze przed wejściem do kościoła w błocie wytarzać, żeby się potem nowe plamy brzydko nie odznaczały), a potem w zależności od pogody jedziemy do (…) albo (…) – chyba żeby się jakaś ekstremalna zamieć trafiła, to wtedy (…).
Byłam Ci ja z tą wizją całkiem szczęśliwa – czemu miałabym nie być, skoro była moja i Misiu pasowała?
Tzn. byłam – póki nie zaczęłam transformować w schizofreniczną peemę.
Zaczęłam przeglądać dyskusje o ślubach, grupy, zdjęcia, ogłoszenia, sesje…
Strasznie zbrzydłam przy tym oglądaniu.
Przytyłam, włosy mi się przerzedziły, zmarszczki wyszły, zęby wypadły, za to wąsy urosły (no, z tym ostatnim to by jeszcze nie było najgorzej, bardzo lubię wąsy, byleby bujne były – i bym mogła robić furorę w towarzystwie; tylko że to by na pewno nie wyglądało tak, jak sobie wyobrażam), oczy zmalały, szyja znikła, cycki obwisły, tyłek się spłaszczył, stopy zmieniły się w dwa kajaki, bo wszystkie buty ślubne kończą się w rozmiarówce na 41, które zgodnie z podanymi wymiarami jest raczej luźnym 39…
Czemu wszystkie panny młode są takie śliczne, wiotkie, niepoplamione, zupełnie niewymięte i jakieś estetyczne?
A ja? W co bym się nie przebrała i tak będę wyglądać jakbym przyszła przypomnieć o zbliżającej się nocy Walpurgi.
Akurat to aż tak bardzo mi nie przeszkadza. Za to te myśli, na których się przyłapuję coraz bardziej – nie chciałam wesela, nie chcę, ale skoro tylu ludzi chce, to może faktycznie jest w tym coś super fajnego i mnie to ominie?
Zaczynam odczuwać jakieś dziwne… nie wiem co nawet – skłonności? ciągoty?
To tylko ja tak? Czy inne kobiety też dopada ta ślubna schizofrenia i można spokojnie pomyśleć o formalnym sklasyfikowaniu tej przypadłości?
Przeszło mi przez głowę już kilka bezcennych pomysłów. Z niecierpliwością czekam na kolejne!
?A może by tak zrezygnować z zimowego minimalizmu, przenieść to na lato, zaprosić absolutnie wszystkich i zrobić weselisko ze wszystkimi dodatkami żeby nie było, że nie było?
Najlepiej łącząc to wszystko z gminnymi dożynkami, żeby była feta na 500 osób i fotoreportaż w tygodniku “Wieści z Pippidówy”.
? Nie lubię jak mi się robi zdjęcia... nie mam też znajomych na facebooku, których chciałabym podręczyć fotoreportażem, bo i oni mi ich nie serwują. Ale może by tak… dodać mnóstwo ludzi, których nie znoszę i którzy nie znoszą mnie, żeby było komu zaprezentować moje wyprasowane szczęście?
? Skoro księdzu wszystko pasuje… może trzeba by jednak wybrać jakiś inny kościół z księdzem, któremu nie będzie pasować, bo zważywszy na cały mój całokształt (wiem, że nie powinnam tak mówić, bo to nie po polsku, ale to tak źle brzmi, że nie mogę się powstrzymać) wypadałoby, żeby mu jednak nie pasowało? Żeby tak chcieć mnie ślubu udzielać bez pielgrzymki na kolanach do Lourdes?
? Nie chcę cywilnego, bardzo nie chcę – ale inni sobie chwalą, więc… w sumie… może byłby adekwatniejszy?
? Nie lubię bieli, większość tych dekoracji wywołuje u mnie ciary na samą myśl, że mogłabym być gdzieś zamknięta w jednym pomieszczeniu z taką ilością bieli, wyprasowanych tkanin, eleganckich winietek (poznałam nowe słowo!) i dekoracji rodem z hamerykańskich filmów… a jednak w pewnym momencie zaczęłam łakomym okiem zerkać na białe kiecki. Gdzie w tym sens?
A przecież “mogę” to mieć, nic mnie nie powstrzymuje.
Wystarczy znaleźć, zamówić, zapłacić i będzie – tylko że ja nie chcę, bo jakkolwiek cudnie to na zdjęciach wygląda, tak to nie moja bajka i jeeeśli już to wolałabym coś utrzymanego w stylistyce rozpadającej się rudery albo dożynek w remizie.
Przecież to nie ma najmniejszego sensu… O co chodzi?
Żeby to jeszcze był tylko mój pomysł i indywidualne dziwactwo.
Ale nie! To jest jakiś trend, ba! – obowiązkowy punkt programu niemalże.
Tak zaciekłych bitew, takich kłótni, takiego zgorszenia i takiej częstotliwości powoływania na świadków mamusi, teściowej, babci i wszystkich świętych nie widziałam chyba nigdy.
Coache, pozytywnie nastawieni, rozentuzjazmowane mamuśki, narodowcy, wojujące nie-feministki, prolajfy, wojujące bezdzietne – wszystkie te inwazyjne i agresywne grupy są niczym przy peemach (pannach młodych), planujących wesele.
Oni kłócą się głównie o to, co starają się sobą reprezentować – mają jakiś tam obszar zainteresowań i się go trzymają, podczas gdy peemy żrą się ze sobą dosłownie o wszystko.
O WSZYSTKO.
Czy wypada podać napoje w butelkach (czy może raczej w dzbankach)?
Jaka zupa nie zgorszy gości?
Czy winietka w rozmiarze A5 to już przejaw chamstwa?
Jaki typ dekoltu sugeruje, że panna młoda się nie szanuje?
Do ilu karatów można bezpiecznie zakładać, że panu młodemu zupełnie nie zależy na ślubie?
Lista prezentów to bezczelne wyłudzanie pieniędzy (bo ktoś mógłby zechcieć kupić coś tańszego), czy sposób na uniknięcie dziesięciu robotów kuchennych?
Jak bardzo nasrane we łbie ma para, która zamiast prezentów życzy sobie przyborów szkolnych dla dzieci z domu dziecka, karmy dla psów ze schroniska, wpłat na fundację pomagającą chorym na raka?
Czy kobieta idąca do ślubu w rozpuszczonych włosach i samodzielnie wykonanym makijażu może nie być skończoną fleją?
Dlaczego ślub cywilny/kościelny/letni/zimowy lub w miesiącu bez literki “r” w nazwie jest gorszy od ślubu cywilnego/kościelnego/letniego/zimowego lub w miesiącu bez literki “r” w nazwie?
I tak dalej, i tak dalej…
Oczywiście chętnie bym się przyłączyła – próbowałam nawet, ale jak mnie nie olały, to zbanowały, za chamstwo.