Jeszcze wczoraj byłam we względnie udanym związku.
Aktualnie rozstanie jest jedynym, na co mam ochotę. Nie widzieć tego patałacha nigdy więcej. Być singielką, chodzić na randki i nigdy przenigdy nie wiązać się z nikim na dłużej niż rok-dwa.
Co się stało? Nic.
Ale oglądałam telewizję i…
Nawet nie jestem pewna, jaki program. Leciał sobie za plecami, byłam zajęta czymś zupełnie innym, ale słuchałam… słuchałam… po paru minutach skutecznie przykuł moją uwagę.
Ktoś zrobił reportaż o parach, które spędziły ze sobą kilkadziesiąt lat i “nadal się kochają”.
“Nadal się kochają” tylko w tytule.
No i może ewentualnie w rzeczywistości – ale tego nie wiem, nie miało to zresztą najmniejszego związku z tym, co pomysłodawca tego chłamu chciał przekazać widzom.
Sądząc po tym, co tam ględzili (nie pary, twórcy… twórczynie?) “powinniśmy” (nie wyjaśnili kim są “my”) szanować i podziwiać taką wytrwałość; taką siłę, by mimo wszystko znosić siebie po tylu latach; umiejętność znoszenia przywar partnera latami.
Powinniśmy – a ja po obejrzeniu mam ochotę strzelić sobie w łeb z patelni.
Powinniśmy się wzajemnie męczyć, a im dłużej tym lepiej.
Nie zwróciłam uwagi na kanał, a potem się rozproszyłam, potem patałach zainteresował się zmienianiem kanałów… i tym sposobem chyba się już nie dowiem, cóż to za wybitne dzieło sztuki reporterskiej widziałam.
Tytuł nie ma większego znaczenia, bo ten temat zawsze jest przedstawiany w ten sam sposób – ale tu wznieśli się na wyżyny kreatywności z wywiadami.
Siedzi sobie ta para staruszków, babsko ich interwjuje:
Babsko: ~ Jak udało się państwu wytrwać ze sobą tak długo?
Dziadek: ~ Ale jakie “wytrwać”? Kochamy się, zawsze lubiliśmy być ze sobą…
Babsko: ~ No tak, ale to trudne, znosić latami wszystkie przywary drugiej osoby.
Babcia: ~ Nie musiałam nic znosić, po prostu chcieliśmy być razem i…
Babsko: ~ Potrzeba wielkiej siły i konsekwencji, żeby małżeństwo przetrwało tyle lat.
Dziadek: (ciężkie westchnienie)
Babcia: ~ Nie potrzeba, chcieliśmy żyć razem, siła przydawała się rozwiązywania innych problemów.
Babsko: ~ Tak. Nie jest łatwo, ale to godne podziwu.
Twórcy tego filmu wykazali się podziwu godną umiejętnością sztywnego trzymania się scenariusza i zrealizowania myśli.
Babcie i Dziadki coś tam pitoliły o miłości i innych bzdurach – pewnie do reszty strawieni demencją, ale narratorka nie zawiodła.
Wieloletnie związki są pasmem cierpień, znudzenia i udręki.
Nie ma innej opcji. Muszą być. Tym ludziom totalnie nigdy nie przyszło do łba, że można się kochać, nie nudzić sobą, nie zamęczać i być w związku, który nie jest pasmem cierpień (dla jednej lub obu stron).
Mówiąc o “tych ludziach” mam na myśli wszystkich, zachwycających się widokiem nie-pławiących-się w nienawiści do siebie par po sześćdziesiątce.
Tych, co to im nigdy do głowy nie przyjdzie, że siwowłosa parka obściskująca się w parku może być ze sobą od dwóch miesięcy – szacują im wiek po wyglądzie, odejmują po piętnaście dla przyzwoitości i zaczynają się zachwycać myślą o tym, że znosili swoje obmierzłe towarzystwo tak długo.
Nie żebym kojarzyła wiele kochających się par po złotych czy diamentowych godach, które się nie nienawidzą – ale mam wrażenie, że % to się zupełnie nie różni od par z rocznym stażem. W jednej i drugiej grupie większość stanową kaleki emocjonalne, które:
– boją się samotności;
– wymyśliły sobie, że bycie w związku bardziej im się kalkuluje;
– boją się rozstania;
– są święcie przekonane, że związek MUSI być pasmem udręk, ale jednocześnie w jakimś związku TRZEBA być;
– straciły chęć do życia dawno temu i wszystko im jedno.
A to, kto się kocha naprawdę – i czy w ogóle ktokolwiek – jest trudne do ustalenia w warunkach laboratoryjnych i niemożliwe na podstawie samych obserwacji.
Faktycznych danych nie ma. Są dokumenty o ludziach, którzy tworząc dokumenty (niekoniecznie w formie filmu dokumentalnego, byle mem to też forma udokumentowania przekonań jego twórcy) mówią więcej o sobie niż o sobie niż o ludziach, o których – jak sądzą – próbują coś opowiedzieć.
Nie wierzą w miłość. Wierzą w to, że konsekwentne samoudręczenie to jedyna chwalebna i zasługująca na szacunek opcja.
Szacunek wyparowałby im w pięć skund jakby się okazało, że para po diamentowych godach nadal się bzyka i odkąd dorwali się do internetu, wzbogacają kolekcję jakiegoś portalu autorskim softcore porno z użyciem warzyw sezonowych.
Nie ma mowy o miłości, nikt nawet nie bierze jej pod uwagę.
Nie chodzi ani o romantyzm ani o mniej-lub-bardziej naiwną wiarę w to, że są związki, które nie kończą się: dozgonną niechęcią, nienawiścią, znudzeniem – źle, po prostu źle.
Ani takich filmów, ani – tym bardziej – rozczulających memów o “naprawianiu zepsutych rzeczy” nie tworzą ludzie, którym się romantyzm rzucił na mózg i którzy głęboko wierzą w to, że miłość pokona wszelkie przeciwności.
“Za naszych czasów zepsute rzeczy się naprawiało, nie wyrzucało do kosza.”
Bo kurde innych nie było.
W PRL nie istniała opcja kupienia nowych spodni po podarciu starych: zaszywało się rozdarte, żeby nie musieć chodzić po mrozie z gołym tyłkiem.
Koniec magii. Z tych samych powodów naprawiało się buty, miotły, samochody i plecaki.
RZECZY. Wszystkie RZECZY traktowało się z większą uwagą, bo widoków na nowe nie było.
Można tak żyć nadal. Przecież nikt nikomu nie broni szycia sukienek z zasłony i przerabiania spodni po starszej siostrze.
Ale przecież nie o to chodzi. To żaden anty-konsumpcjonizm. To stara, dobra dehumanizacja.
Ktoś porównuje uczucia do starych portek – wieloletnie związki do dziurawych gaci.
I nic. Praktyczne zero reakcji, zero sprzeciwu, zero lajków dla przemyśleń typu “ej, ale ja to jednak mam większy sentyment wobec mojej dupy niż dla wygiętego koła w rowerze” – bo i przemyśleń takich brak.
Czy ci ludzie kiedykolwiek kogoś kochali? Widzieli kogoś, kto kochał?
Chyba nie. Gdyby widzieli, zauważyliby, że robienie czegoś dla kogoś, kogo się kocha nie kwalifikuje się na “poświęcenie”. To naturalny odruch. Najnaturalniejszy.
Bezpośrednio wynikający z tego, że się ani tej osoby ani uczucia wobec niej nie traktuje jako pary znoszonych gaci.
Gdyby kochali, mieliby sporo przeciw takim porównaniom.
Ale nie mają. Trwają w przekonaniu, że życie z kimś to jak życie z HIV albo cukrzycą – nie tak swobodne, przyjemne i spokojne jak wcześniej: bardzo uciążliwe, ograniczające, pozbawiające części radości z życia (a nawet jeśli nie, to wynoszący jej zachowanie do poziomu wielkiej niesamowitości), ale wymagające brnięcia dalej, na nowych, gorszych zasadach.
Różnica jest żadna: nieuleczalnej choroby nie można ot tak po prostu rzucić i zacząć nowego życia bez niej; głęboko zakorzenionej wiary w to, że związek jest i musi być pasmem też nie da się tak po prostu rzucić – choć teoretycznie można by tak zrobić.
Nie biorą poprawki na to, że trwanie w złych związkach wynikało z braku możliwości wejścia w dobry.
Rozstania były trudniejsze niż teraz o tyle, że więcej ludzi miało więcej prozaicznych motywów użerania się ze sobą przez kolejne lata.
Trudniejsze dla kobiet.
Szacunek?
Nie, zero szacunku. Widać to za każdym razem, kiedy tłum otworzy gębę i zacznie przedstawiać swoją opinię na temat gospodyń domowych – tzn. pań zajmujących się domem i wychowaniem dzieci w rodzinie żyjącej z pensji jednego małżonka – pań pogardzanych niemal tak mocno (a może i bardziej) niż prostytutki: pełne garście obelg i wyjaśnienie, że to tak z troski o ich dobro i niezależność.
Ale to nie są dwie niezależne grupy: jedna – nienawidząca gospodyń domowych i druga – gardząca wizją zakończenia nieudanego związku bez setnej próby łatania portek, które składają się z samych łat. To ci sami ludzie.
Łączy ich… co? Ciężkie ograniczenie umysłowe, objawiające się też na innych frontach? – coś poza tym?
Nie gloryfikują szczęścia, nie piszą peanów z zachwytu nad miłością: podziwiają udrękę i poświęcenie.
Pierwsze zdanie sławnego mema brzmi “Spytano parę staruszków, jak WYTRZYMALI ze sobą 50 lat”.
“W Y T R Z Y M A L I”
Zero romantycznych założeń – zapomnijmy na moment, że cała sytuacja rozegrała się w głowie pryszczatego, nastoletniego internauty – ani osoba zadająca pytanie staruszkom, ani twórca mema nie wzięli pod uwagę opcji z miłością. Po prostu nie. Nie wpadli na to.
Nie spytano “pary staruszków” o to, skąd wiedzieli, że chcą ze sobą spędzić długie lata.
Nie zapytano o to, czy ich miłość jest nadal tak silna jak kiedyś – a może słabsza lub silniejsza – NIE.
Nie zadano pytania o ewentualne kryzysy, problemy i to, co sprawiło, że jednak zawsze wybierali siebie. NIE!
Zapytano o to, jak ze sobą WYTRZYMALI; wyimaginowani “staruszkowie” porównali siebie i swój związek do RZECZY, a rzesze internautów jęły wyrażać uznanie i ocierać łezkę wzruszenia na myśl o tym, że ktoś się z kimś użerał przez dekady.
Nie, że ktoś kogoś kochał przez dekady – że się z nim męczył, i znosił tę mękę.
I jakby mało im było tego absurdu – idą o krok dalej!
Zaczynają razem z odbiorcą szukać odpowiedzi na pytanie:
“Skąd brać siłę, by wytrwać w związku kilkadziesiąt lat i znosić irytujące wady partnera?”
Przekonując, że warto. Warto za wszelką cenę. Bo to piękne. I podziwu godne.
Tylko… CO dokładnie jest godne tego podziwu i warte zachodu?
Nie miłość – bo nazbyt dobitnie podkreślają swój brak wiary w jej istnienie i znaczenie.
Więc co? Samoudręczenie dla samoudręczenia?
PO CO to gloryfikują, skoro ich własne wizje wyzuwają to z jakichkolwiek pozytywnych aspektów?
Przecież nie opisują tego słowami, od których się żyć odechciewa “przypadkiem”. Robią film czy mema, a ich celem jest trafienie do jak największej ilości ludzi. Mówią w sposób, który – ich zdaniem zagwarantuje im największe zrozumienie.
Dobór słów mówi o przekonaniach autora więcej niż to, co sam nazywa morałem. Zwłaszcza, jeśli mowa o filmie – rzeczy, do której pisze się scenariusze, planuje, robi po kilka ujęć, myśli nad każdą sceną, żeby zmieścić się w ustalonym czasie… – gdyby słowo wydało się komuś niefortunne, to zmieniłby je na bardziej adekwatne: a już na pewno nie powtarzał go dwadzieścia razy w ciągu piętnastu minut.
“Wytrwać.”
Ale po co? W imię czego?
“Trwa” to się na posterunku, broniąc Wału Pomorskiego.
Albo w postanowieniu o diecie, której się nienawidzi.
Ale żeby “TRWAĆ” w związku zamiast chcieć “BYĆ” z kimś/przy kimś/dla kogoś to trzeba mieć nierówno pod sufitem albo jakieś ukryte cele.
Jeszcze pół biedy jak się to robi dla pieniędzy – to podłe wobec drugiej osoby, ale przynajmniej pieniądze są. W zestawieniu z alternatywą, w której jest się podłym nie tylko wobec niej, ale też siebie i otoczenia, któremu się wmawia, że to w jakiś sposób słuszne i chwalebne; nie mając z tego nic poza ogólną udręką – to jest “pół biedy”, ale tylko dlatego, że to jest jeszcze gorsze.
Nie widzę w tym nic poza “troską” o to, żeby przypadkiem inni nie byli zbyt szczęśliwi.
“Niech się męczą jako i ja się męczę.”
Ew. “Niech się męczą, bo ja nie mam zamiaru.”
Jedno i drugie wydaje mi się skrajnie poronionym pomysłem – ale ostatecznie co ja mogę o tym wiedzieć. Nigdy przy nikim nie “trwałam” i “trwać” nie chciałam.
Podziwiać kogoś, kto się w masochistycznym uporze zawziął, żeby z kimś męczyć przez dziesięciolecia… – nie czuję potrzeby.
Podziwiać kogoś, kto od dekad żyje w szczęśliwym związku i codziennie jest z kimś kogo kocha… – to też bez sensu. Co w tym do “podziwiania”?
Ni mniej, ni więcej niż w kontekście każdego innego modelu życia, który dał komuś szczęście i nie torturował nikogo przy okazji. To powinna być norma, a nie wybitne osiągnięcie do “podziwiania”.
Szacunek tak, ale “podziw”? Toż to przyznawanie, że przemoc, obojętność, zgnębienie, udręczenie i brnięcie w “poświęcenia” na zgubę własną i całego otoczenia jest normą. Gówno nie norma.
Film o szczęśliwych związkach z półwiecznym stażem mógłby być piękny – i pewnie byłby, gdyby realizowała go osoba, która kocha lub kochała kogoś naprawdę. Nie jakaś cyniczna baba, gloryfikująca “trwanie” i “znoszenie wad” – toż to jak zachwalanie samookaleczeń.
Singiel- zle, w związku- też zle, ehh, jak żyć?;)
A gdzie tak jest napisane?
ach, bo wiesz, lepiej “być z kimś niż samotnie się starzeć”. Przecież podobne argumenty pojawiają się przy decyzji o dzieciach – “no żeby Ci miał kto szklankę wody na starość podawać” ; ))
Zgadzam się z Twoją ogólną myślą, ale jest jeszcze coś pomiędzy, o czym nie napisałaś. Oprócz tego, że można się dla kogoś poświęcać z bólem i niechęcią, i tego, że można nie widzieć tego w takich kategoriach, istnieje jeszcze chęć poświęcania się dla kogoś. Świadoma chęć. Nie wmówisz mi, że jeśli nie mam ochoty gdzieś iść, ale mojemu partnerowi bardzo na tym zależy, więc z nim pójdę, a zatem z mojego punktu widzenia się poświęcę, to go nie kocham. To trochę za daleko posunięta teoria. Nad związkiem trzeba pracować i czasem wiąże się to z poświęceniami. Wierzę w miłość, ale wierzę też w to, że miłość nie wystarczy. Co nie zmienia faktu, że gdyby ktoś mnie zapytał, jakim cudem “wytrzymałam” z moim partnerem (a obecnie już mężem) 8 lat, to chyba bym nie zrozumiała pytania. :P
Nie wmówię, bo to nie mój interes, żeby cokolwiek Ci wmawiać – ale tak uważam: albo coś jest nie tak z miłością, albo z semantyką.
Rzadko gdziekolwiek chodzę jak nie mam ochoty.
Jak misiu bardzo zależy i idę, to nie idę się ofiarnie poświęcać tylko po prostu. Z mojego punktu widzenia jak idę, to idę – bo dlaczego nie, bo może się coś ciekawego trafi. Jakby wymyślał coś, co z mojego punktu widzenia byłoby poświęceniem, to nie wiem, co by się musiało dziać, żebym zobaczyła w tym jakiś sens.
Jak jest chęć, to nie jest poświęcenie. Jakby ktoś się miał dla mnie “poświęcać”, i to jeszcze nazywać tak wyjście do knajpy, to bym takie coś bardzo pie… Nie chciałabym tak i podziękowała. “Przykro” by mi się zrobiło, jakbym usłyszała że cokolwiek ze mną kojarzy mu się z poświęceniem i w ogóle śmieszy mnie to słowo w takim kontekście. Jak je słyszę, to widzę taką stereotypową Matkę Teresę, która sobie odejmuje od ust, chodzi w łachmanach, ostatni kęs/ubranie odda potrzebującemu. A zawsze pierwszy przykład, jaki pada w kontekście “poświęceń” w związku, to te nieszczęsne wyjścia do restauracji, do rodziców na obiadek, na wesele… Nażre się, napije i jeszcze chce prawie świętą zostać. Bicz, pliz. Nie wiem, o czym tu w ogóle gadać.
I na czym polega ta praca nad związkiem, wyjaśni ktoś? Też bym się chciała dowiedzieć.
Ja daleko szukać nie Muszę – moi dziadkowie są razem od sześćdziesięciu lat.
I to w związku z czym?
Z tytułem. Nie przeczytała nic poza nim.
Po prostu tak to jest, że złego musi być w mediach więcej, ono przyciąga. Szczęście, miłość niekoniecznie. Więc musi być wytrwać , inaczej jest niemedialnie.
Skoro już tak ludzie koniecznie chcą porównywać związki do rzeczy, to nie rozumiem uporu w namawianiu do naprawiania przepłaconych bubli i ponoszeniu kolejnych kosztów.
Ładnych parę lat temu wpadłam w błędne koło konsekwencji i poświęcenia, bo już tak daleko w tym udręczeniu zaszłam, że naprawdę widziałam sporą szansę, żebyśmy sobie razem zatruwali życie do grobowej deski, bo już prawie się “dotarliśmy”, bo już tyle “poświęciłam”, że szkoda się teraz wycofać, bo nie ma związków idealnych itd. Wtedy mi się to wydawało logiczne i dojrzałe. Całe szczęście on miał więcej rozumu.
A do jakich rzeczy mieliby je porównywać jak nie do przepłaconych bubli, na które każdego stać?
Przecież nie do bezawaryjnego roweru, kupionego po okazyjnej cenie z wyprzedaży na targu.
Znam mnóstwo par, które przeżyły ze sobą wiele lat w miłości, szacunku, aż do śmierci… Są to nie tylko osoby z mojej rodziny, ale także znajomi. Sama wierzę w taką miłość. Jestem z moim mężem ponad 8 lat, prawie 3 lata jesteśmy po ślubie.. między nami jest tak jak na początku związku.. uczucie jest tak samo szalone jak wtedy. Kochamy się, ufamy sobie. Tworzymy rodzinę o która każdego dnia dbamy. Staramy sie o sobie, chodzimy na randki… a co najważniejsze praktycznie się nie kłócimy. Wierzę, że prawdziwa miłość istnieje..
Powiem Ci, że mocno, ale w sumie nie dziwię się Twoim odczuciom… Dużo się mówi o tym, jak miłość zmienia się w związku, że trzeba nad związkiem pracować itp. Myślę, że to oczywiste. Przedstawiania takich długoletnich związków jako katorgi też nie rozumiem. Mam w rodzinie taką parę, są wprost stworzeni dla siebie i razem żyło im się po prostu lepiej – to co tu wytrzymywać?
Dla mnie nie jest oczywiste. Jak się pracuje nad związkiem?
Pierze się mózg partnerowi lub/i sobie?