Quo vadis blogine III

0
(0)

Naklepałam już takie ilości tekstu, że zaczynam się w tym gubić. Nie lubię tego poczucia, więc czas zacząć to publikować albo kasować na amen, bo bez tego nie ruszę dalej.
Nie wiem, na ile mi to wyjdzie, bo spontaniczne strumienie świadomości bloki tekstu rozrosły się do monstrualnych rozmiarów (klasy pięć, dziesięć albo i kilkanaście tysięcy słów). Nie nadają się do publikowania w takiej formie, to byłby kompletny chaos. Większość w ogóle do niczego się nie nadaje.

Dzielenie ich na części też wychodzi tak sobie w momencie, kiedy w każdym akapicie ciągnę jednocześnie trzy różne tematy, a po próbie rozdzielenia słów na trzy różne posty nagle okazuje się, że żaden z nich nie sprawia wrażenia skończonego i trzymającego się kupy.
Zmienia to tyle, że tekst jest krótszy i pełen niedokończonych myśli, co tylko potęguje chaos zamiast go ogarniać. Jednak muszę znaleźć inny sposób.

Podsumowując ostatnie miesiące:

Początkiem października moje zainteresowanie blogowaniem spadło do zera (ale zebrałam garść wspomnień!)
Myślałam, że to chwilowe, że może wróci… ale nie. Chyba już zostanie.
Nie, żeby wychodziło mi to jakoś specjalnie dobrze, ale wcześniej próbowałam – zrobić_coś_tam: aktualizowałam linki do nowych postów w GSC, z większą niż mniejszą systematycznością wrzucałam informacje o nowych wpisach na fp, starałam się dowiedzieć czegoś nowego o wordpressie…

A potem się zmęczyłam i przestałam, doszedłszy do wniosku, że pies to wszystko drapał za przeproszeniem.

Piszę… piszę… czasem publikuję. I tyle. Najpierw wydawało mi się, że ten stan potrwa tydzień, dwa… może miesiąc. Niebawem minie czwarty i niewykluczone, że tak już zostanie póki nie przeterminuje mi się hosting.

Nie wiem, czy to spadek zapału, rozczarowanie formą, czy kwesta zbyt intensywnego babrania się w tematach i wspomnieniach, które mnie dobijają, ale… w blogowaniu chodzi chyba o interakcje z czytelnikami i takie tam – nie mam ochoty na jedno ani tym bardziej na drugie.
Praktycznie przzestałam odwiedzać blogi, bo nie mam na to czasu i nie próbuję znaleźć. Nie wiem, jakim cudem udawało mi się pisać u siebie, dłubać przy szablonie, skakać po fejsie i wyciskać z siebie komcie – a przecież to było całkiem niedawno.
Może to przez… przesadą byłoby napisać “natłok zajęć”, bo chwilowo niczego takiego nie cierpię – paradoksalnie gorzej było wtedy (chociaż może to żaden paradoks).
Może dlatego, że intensywniej zajęłam się robótkami ręcznymi… a może faktycznie porywam się z motyką na słońce i próbuję pisać o czymś, o czym tak naprawdę wcale nie chcę pisać (ale to krótkotrwałe wątpliwości – wracam i wałkuję to z takim uporem, że dość oczywistym wydaje się, że jednak chcę).

Zgodnie z tym trendem do maja powinnam się wyrobić z całkowitym zaprzestaniem dodawania czegokolwiek.

W ramach zbędnych podsumowań:

W ciągu ~roku opublikowałam 143 posty.
Nie wiem, jak to wypadło na tle oczekiwań, bo chyba żadnych nie miałam.

Zaszalałam i zrobiłam sobie wykres. Kolorując komórki w excelu i dopieszczając paintem.
Bo automatycznie generowane wykresy wyglądały brzydko.
A ten ładnie – hehs.
Za to doskonale oddaje mój prymitywizm profesjonalizm.

Żywię coś w rodzaju podziwu dla tych wszystkich ludzi, którzy nadal, konsekwentnie i z uporem godnym maniaków nadal siedzą na grupach, oferujących świeże dostawy bezpłciowych komci o niczym.

Nie dałabym rady. Albo raczej: nie dałam rady. Zaroiło się od tych grup i fizycznie niemożliwym było dla mnie zgarnięcie banów na każdej z nich. Zresztą chyba nawet gdyby konsekwentnie udawało mi się to przypadkiem osiągać (specjalnie to żadna sztuka) z zachowaniem pewnej regularności, to i tak zanim wywaliliby mnie z jednej, byłoby już pięć kolejnych, do których ewentualnie mogłabym dołączyć.

Wszyscy są oczywiście super pozytywnie zakręceni i motywujący, ale na dłuższą metę to tak nieznośnie depresyjne, że mam problemy z przypomnieniem sobie czegokolwiek, co mogłabym do tego porównać.

Mój feed opustoszał. Zostały mi praktycznie same blogi kulinarne i włosowe, na które i tak wchodzę tylko wtedy, kiedy czegoś szukam, albo przypomnę sobie, że dawno nie byłam – i wtedy nadrabiam ewentualne zaległości (w czasie przeszłym raczej, bo dawno tego nie robiłam), które już od dawna były “na topie”.
Żaden z tych, które polubiłam w ciągu tego ~roku już się nie odzywa. Wszystkie “znalazłam” na tych grupach. Ciekawe, jaki wpływ na spadek energii twórczej miało odwalanie szychty pod cudzymi postami – żaden? spory?

Na dłuższą metę chyba zaczęłabym się chlastać. Zupełnie serio. Tyle czasu minęło, a nadal mam ból odwłoka za naiwną wiarę w to, że przynajmniej 5% ludzi robi to dla zabawy – nie czyimś_kosztem, tylko dlatego, że to mogłoby być fajne.
Nie, żebym miała cokolwiek przeciwko upokarzaniu się celem zdobycia popularności. Sama chętnie bym to zrobiła, gdybym umiała produkować treści budzące zainteresowanie (z całym szacunkiem dla osób, u których je wzbudziłam).
Nie umiem, więc nic poza frustracją i upokorzeniem by mi z tego nie przyszło. Zostaje mi zazdrość, którą nawet nie mogę się w spokoju porozkoszować, bo nieustający konkurs na to (“o to”? – nie mam pojęcia, jak to sformułować, żeby było po polsku), kto wykaże się największą wrażliwością (na SWOIM i tylko SWOIM punkcie) nawet nie jest zabawny. Nie na dłuższą metę.

Zazdroszczę umiejętności wielomiesięcznego udawania “pozytywnego zakręcenia” na punkcie wszystkiego i w każdym możliwym miejscu.

Nie wiem, czy i w tym przypadku trening czyni mistrza.
Spróbowałabym, ale obawiam się, że w razie porażki moja frustracja osiągnie nieznany nauce poziom i kwiaty zaczną umierać, jak przejdę w odległości kilku metrów.

Nie mam cienia wątpliwości, że 99,9% tych ludzi udaje. Gdyby nie udawali, nie mieliby tak delikatnych ego. A mają – o klękajcie narody – mają.
W ciągu tych kilku miesięcy napisałam jeden komentarz – i udało mi się znieważyć rodzinę autora posta do szesnastego pokolenia wstecz.

Btw. czuję, że mogłabym tygodniami siedzieć i komponować jakiś maksymalnie wulgarny, przesycony obelgami i wyzwiskami pamflet, wkładając w to całą nienawiść do jakiej jestem fizycznie zdolna, ba! – wlewając tam cały jej zapas na resztę życia, a nie osiągnęłabym nawet jednej dziesiątej tej mocy rażenia co stwierdzenie “nie podoba mi się” w odpowiedzi na pytanie “co o tym sądzicie?”.
Pozytywne zakręcenie, że psia jego dupa, za przeproszeniem.

Nie wiem jakie psychotropy muszą żreć ci wszyscy ludzie, którzy ciągną tę grę rok czy drugi, ale podejrzewam, że rozliczają się na blistry, nie na pigułki.
Prawdziwy ~Normalny człowiek jest czasem szczęśliwy, czasem smutny, obojętny, zmęczony, zły, rozkojarzony, podekscytowany… i wyraża te emocje (w mniej lub bardziej ekspresyjny sposób). Jak nie wyraża, to dostaje wrzodów, albo umiera na zawał lekko po czterdziestce.

Nie jestem ponad to – po prostu do tego też się nie nadaję.

Ale zazdroszczę, bo to działaNie wiem, czy jest warte swojej ceny, ale działa. To chyba najważniejsze.

Zaczęłam się nad tym zastanawiać, bo…

Był sobie blog. Wiosną uraziłam autorkę bezrefleksyjnym komentarzem, który zranił ją do żywego. Odpowiedziała, więc zraniłam ją kolejnym – już refleksyjnym i błyskawicznie skasowanym.
Na tamtym etapie mnie irytowała – szybko minęło. Potem mnie bawiła – potrwało to trochę, ale też niezbyt długo. Wróciłam na jej bloga raz… drugi. Pośmiałam się, pośmiałam, aż ją polubiłam. Tak serio-serio polubiłam, a jej pisanina zaczęła mi się wydawać fajna… i wtedy zamilkła.
Minął miesiąc, drugi, trzeci… prywatna wiadomość ode mnie musiała być szczytem jej marzeń. Rozmowa była krótka i chaotyczna, bo nie miałam pojęcia, jak uniknąć palnięcia czegoś, czegokolwiek (niczego palnąć nie chciałam, więc szanse na to, że poczuję się zbyt swobodnie i czymś sieknę były wysokie).

Niestety nie wróciła do pisania, blog zniknął. Wspomniała coś o ~zmęczeniu materiału. Oczywiście hipoteza o tym, że to skutek uboczny zbytniego zafiksowania na propagowaniu pozytywnego wszystkiego jest moja.
Nie spodziewałam się, że będzie mi tak żal, że już nie piszę. Chyba miło by było, gdybym pożałowała swojego zachowania, ale gdyby nie tamta chamówa w ogóle bym jej nie “poznała”, więc jakże żałować.

Potem zaczęłam się zastanawiać jeszcze bardziej…

Dla odmiany nad tym, czemu ona odpadła, a inni się trzymają i nadal klepią komcie na wymianę.

A klepią.

Jakiś czas temu (tydzień? dwa?) zjechałam w komentarze pod jakimś artykułem, który miał włączone komentowanie przez fb i zaliczyłam nagły skok ciśnienia na widok zdjęcia profilowego osoby, która z twarzy i nazwiska była niepodobna do nikogo, kogo bym kojarzyła. Machnęłabym na to ręką, ale zdziwiłam się, skąd taka ekscytacja na widok jakiegoś randoma… na szczęście wstawia linki wszędzie, gdzie się tylko da (i gdzie się nie da też), więc znalazłam bloga i zaświtało mi, że kiedyś pisał jakieś soczyste komentarze o durnych babach.
To nie koniec dziwnych wrażeń – przejrzałam bloga i zaczęłam mieć wrażenie, że gdzieś już widziałam te obleśne bzdury. Ale gdzie, skoro mimo uporczywego wpatrywania się w nagłówek i tytuły wpisów nie mogłam sobie przypomnieć, bym kiedykolwiek to czytała?
Aż w końcu olśnienie! Dokładnie te same teksty – nie te same słowa, ale identyczne porównania, morały i wnioski widziałam na innym, bardziej popularnym blogu – z którego pan bezkompromisowy zrzyna aż furczy.

Zastanowiłam się przez moment, czy uświadomić o tym fakcie osobę okradaną.
Na blogu źródłowym byłam raz, ale przekazywane wartości były tak niesamowite, że trwale wryły mi się w umysł; silna niechęć do autora i wszystkiego, co sobą reprezentuje pozostała… silniejsza od tej, wobec plagiatującego pacana (którego chyba i tak nikt nie czyta, bo gdyby czytali, to ta “oryginalność” rzuciłaby się w oczy, a komentarze wyglądają bardzo nieorganicznie i całkiem prawdopodobne, że się na nie wymienia), który kreuje sobie bezkompromisową osobowość w oparciu o cudzą, bo najwyraźniej brak mu własnej.

Z jednej strony – wiedzieć i nie powiedzieć jest fuj.
Z drugiej – wizja przyłożenia ręki do poprawienia sytuacji tej pierwszej osoby sprawia, że serce mówi “NIE”.
Z trzeciej – znając mentalność przeciętnego blogera oba pacany uznają, że dorobiły się ciężkiego hejtera i zyskają energię do tworzenia kolejnych porcji swoich obleśności; dla nich będzie to początek pięknej przyjaźni, a mnie brzuch rozboli.

Ciekawe ile takich “inspiracji” byłabym w stanie znaleźć, gdybym zaczęła czytać cały ten lajfstajlowy bełkot…

Może to jest jakiś trop?

I może to nie jest przypadek, że posty na niektórych blogach brzmią tak podobnie?

Może Fajna Dziewczyna odpadła i nie dała rady, bo pisała co myśli i naprawdę się starała. Plagiatujący copywiter się tak nie umęczy i nie sfrustruje niczym, bo szychta jak szychta, po emocjach nie bije.

Ad. poprzedni akordeonik

A skoro już o plagiatach mowa, to mam w szkicach posta o pielęgnacji włosów (czy kiedyś go dokończę i opublikuję to się okaże). Na fali porządkowania wpisów znalazłam tam średnio pasujący fragment, który teoretycznie pasuje chyba bardziej do posta o blogowaniu – skoro już się tak rozwlekłam, to kolejny blok tekstu na pewno nie zaszkodzi, a jest poniekąd w temacie, bo opisane tam zdarzenie (chronologicznie pierwsze) przypomniało mi o tamtych grupach.

Kilka tygodni (miesięcy?) temu miała miejsce beznadziejna “ciekawa” sytuacja na jednej z fejsbukowych grup tematycznych o pielęgnacji włosów.
Dwie kręconowłose szatynki prowadzą blogi o pielęgnacji – mają podobną urodę, miały też podobne nagłówki blogów. Jedna z nich została oskarżona o chamskie plagiatowanie drugiej, z hukiem wywalona i obgadana przez “moderatorki”, które:

  • podwiesiły specjalny post w tej sprawie, przestrzegając przed “oszustką”,
  • mimo kilkunastu próśb o wstawienie dowodów plagiatu – w poście pisały o skopiowanych wpisach – uporczywie odmawiały wstawienia linków do bliźniaczych porad,
  • twierdziły, że sprawa jest “oczywista” – choć nie była dla żadnej osoby, która zadała sobie trud przejrzenia obu blogów (i te właśnie osoby prosiły o konkretne dowody),
  • w pewnym momencie dopisały historyjkę o jakichś rzekomych przejawach chamstwa ze strony oskarżonej o plagiat, ale nie wkleiły ani pół screena na dowód twierdząc, iż nie mają prawa tego upubliczniać bez zgody drugiej strony,
  • nie były zainteresowane uzyskaniem zgody drugiej strony (za pośrednictwem użytkowniczki, która miała kontakt z tamtą blogerką),
  • uporczywie odmawiały odpowiedzi na pytanie, dlaczego twierdzą, że akurat ta dziewczyna “splagiatowała” logo bloga drugiej (tytułowa czcionka była długim, skręconym loczkiem), skoro ten sam oczywisty motyw jest używany przez tuziny innych blogerek włosowych, skupiających się na pielęgnacji loków,
  • a kiedy pojawiła się dziewczyna, oskarżająca je o kłamstwo i domagająca się dania “plagiatorce” możliwości odniesienia się do tych zarzutów, możliwość komentowania najpierw została zablokowana, a potem cały post został usunięty, a społeczność pouczona o trzymaniu się z dala od gównoburzy pod groźbą rozdania solidnej porcji banów dla każdego, komu się coś nie podoba.

To było naprawdę niesamowite popołudnie…
Zwyczajowo wchodzę na tę grupę tylko po to, żeby pognębić się zdjęciami sprężystych, gęstych, lśniących burz loków użytkowniczek, które niby to opisują jakiś problem z układaniem, pielęgnacją czy dwoma supełkami na końcówkach, a w rzeczywistości chyba łakną komplementów, bo 50% komentarzy to zachwyty, 40 to podziękowania autorek postów za komplementy, a ich tragiczne włosy na zdjęciach wyglądają lepiej niż w reklamach L’Oreala.
Lubię sobie na to popatrzeć. Daje mi to dobrego, nihilistycznego kopa; przypomina mi, że jednak mam powody, żeby nie znosić swojego łba i czuć się jak strach na wróble.

Pisałam komentarz odnośnie tamtej kłótni, ale już nie zdążyłam go dodać.
Mam wrażenie, że kłamały. Nie tylko dlatego, że przedstawiły to w tak niesamowicie wiarygodny i przejrzysty sposób, ale tak brzytwą Ockhama:

Jakby dziewczyna faktycznie plagiatowała tak bezczelnie i bezlitośnie jak opisywały, to nie byłoby problemu z zebraniem i przedstawieniem wszystkim dowodów nie budzących cienia wątpliwości (przy czym sytuacja typu: w sklepie xyz jest wielka promocja na kosmetyki do włosów i obie panie dodają posty o tym, że tenże sklep odwiedziły i kupiły sobie to, to i tamto nie nosi znamion plagiatu, podobnie jak to, że w parę dni po wydaniu jakiejś super wyczekiwanej książki o pielęgnacji afro pięć z dziesięciu topowych blogerek wrzuca jej recenzję).
Przecież chodziło o blogi, PUBLICZNE blogi, i o to, że ktoś kradnie cudze treści i je bezczelnie publikuje – zero “prywatnych” informacji czy drażliwych materiałów, dowody powinny leżeć na tacy.
Czemu tak kluczyć zamiast je pokazać? Po co trzaskać komunikat, skoro dyskusja na ten temat była niepożądana?
Czemu nie obnażyć plagiatorki, pozbawiając wszystkie zgromadzone jakichkolwiek wątpliwości względem jej poczynań?

No czemu? Przecież to nie ma najmniejszego sensu – nabiera go dopiero przy założeniu, że żadnego plagiatu nie było, a moderatorki postanowiły pomóc koleżance z konkurencją.

Mimo wszystko – wracając po raz n-ty do grup blogowych…

(bo do czegóż innego mam wracać, skoro były moim jedynym kontaktem z tzw. blogosferą…)

Z jednej strony samo wspomnienie budzi we mnie niesmak. Z drugiej uśmiecham się pod nosem, bo czasem było naprawdę zabawnie.

(po kliknięciu się powiększy)

Kiedyś np. załapałam się na takie smaczki jak np. pan tłumaczący, jak bardzo gardzi takim żałosnym żebraniem o lajki i komentarze, a który – po tym, jak jakaś dziewczyna zwróciła mu uwagę na to, że przecież siedzi na tej samej grupie i robi to samo co reszta tak słodko wyjaśniał, że to nie on tylko żona, on tylko pisze bloga i siedzi na grupach, żeby móc na bieżąco sprawdzać, czy przypadkiem jakichś głupot nie wypisuje. 
(Ojej, już się bałam, że posiałam gdzieś tego bezcennego screena – na szczęście się znalazł)
.

Innym razem poczytałam sobie bezcenną dyskusję dwóch dziewczyn, próbujących ustalić, czy 15.000 odsłon dziennie to dobry wynik dla dwutygodniowego bloga… aż przyszła trzecia, twierdząca, że to bardzo niewiele, bo sama miała wtedy wyniki rzędu 30.000.

Nie wiem JAK. Może kwestia platformy (nie pamiętam jakiej – coś mi świta, że mogło chodzić o pinger) i tysięcy chińskich botów, ale to były zupełnie abstrakcyjne liczby dla nowych blogów, o których istnieniu nikt jeszcze nie wie (z googlem na czele).

A – zbliżając się do końca i odchodząc (mam nadzieję, że już na amen) od tematu grup…

Jeśli chodzi o moje pisanie, to płynę ku coraz głębszemu ekshibicjonizmowi i waham się, czy zawrócić.

“Osiemnaście” wyświetleń strony dziennie daje pewien komfort.
Piszę sobie, piszę – większości nie publikuję, a większość opublikowanych treści jest ~czytana średnio przez sześć osób. W takich warunkach to się można wywnętrzać. Straciłam część tego luksusu początkiem listopada, kiedy ni z tego ni z owego na fanpejdzu pojawiło się kilkunastu nowych czytelników. Powinnam się ucieszyć.
Chyba o to mi chodziło, kiedy czytałam o blogowaniu i wymieniałam komcie – chyba o to, chociaż już nie jestem pewna. Wtedy nic takiego się nie stało – choć pewnie by się dało, wymieniając lajki – ale nie po to ustawiłam sobie fejsa tak, żeby podsuwał mi tylko interesujące mnie rzeczy, żeby kurtuazyjnie zawalać sobie feed rzeczami, które mnie nie interesują (zresztą nawet jeśli, to i tak nie chcę do nich docierać przez facebooka, wolę przez bloglovin).

Przez chwilę byłam podekscytowana – bo oo, łał, osiemnastu obserwatorów, sława, darmowe zapiekankiwszystko to tylko czeka na mnie– ale szybko mi przeszło.
Czego by ci ludzie nie oczekiwali klikając lajka… najprawdopodobniej im tego nie dałam.
Mam mieszane uczucia wobec ewentualności, że ktoś czegoś ode mnie oczekuje. Nawet jeśli to mikroskala – albo raczej zwłaszcza jeśli to mikroskala. Nie jestem (jeszcze?) na tym etapie i może nigdy nie będę. Dziesięć miesięcy temu mogło mi się wydawać, że wiem o czym i jak będę pisać, bo na tym etapie nietrudno o takie wrażenie (zresztą chyba i tak go nie miałam) – teraz już nie wiem. Po prostu. Nie wiem i już.

Nie mam poczucia, że piszę do kogoś. Dla kogoś.
Brak jakichkolwiek interakcji z osobami po drugiej stronie ekranu działa o tyle “demotywująco”, że wszystko mi jedno, czy napoczęty wczoraj wpis skończę dzisiaj, jutro czy końcem maja. Posty typu “jak coś-tam?” odkładam na później, bez poczucia, że ktoś na nie czeka. Idą mi znacznie łatwiej i przyjemniej niż to żyłowanie się z przeszłością, które uprawiam w szkicach i okazjonalnie – choć z mieszanymi uczuciami – publikuję, momentami zapominając, że to nie jest mój pamiętnik.

I właściwie szkoda, że nie jest – lubiłam je pisać, ale szybko nudziłam się okładkami i irytowałam koniecznością ciągłego noszenia go przy sobie. Tutaj każda okrojona w kwadracik fota ze stocku jest jak nowa okładka – lubię to, chociaż patrzę na nie tylko przez chwilę.
Chyba nie mam potrzeby intymności. Kiedyś miałam, ale przez ciągłe noszenie ze sobą kajeciku prawie wszystkie moje pamiętniki w pewnym momencie zostały przez kogoś przeczytane – nie przestałam chować urazy, ale potrzeba zachowywania myśli dla siebie gdzieś znikła.
Przecież… mija rok-dwa i to wszystko przestaje mieć jakiekolwiek znaczenie. Zapisane, przeczytane czy zapomniane – wszystko jedno, bo i tak mija, więc najprawdopodobniej będę kontynuować.

Miło, że ktoś czyta i wraca, ale…

Wtedy, wraz z tym nagłym nagłym napływem czytelników zaburzyła mi się przez to płynność wywnętrzeń.
No… może nie dokładnie przez to, ale nie mogę powiedzieć, żeby zupełnie nie miało to wpływu na nic. “Świątecznego” posta momentami wyciskałam z siebie walcząc z wrażeniem, że w tej tubce chyba już naprawdę nie ma pasty do zębów.
(Może po prostu musiałam się do tego przyzwyczaić?)

Najchętniej napisałabym to, co mam do napisania trzymając się iluzji, że robię to publicznie i jestem łohohoho, taaaka odważna – ale jednocześnie z tą wygodną świadomością, że nikt nie zwraca na to jakiejś szczególnej uwagi i że w związku z tym mogę sobie robić, co mi się żywnie…
Tak byłoby znacznie łatwiej. Nie wiem, czy lepiej.

Ostatecznie i tak nie jestem pewna, czy to o “łatwiej” mi chodzi. W tym momencie trudno mi określić czy ta świadomość dała mi zmianę na plus czy na minus.
Nie mam wrażenia, żeby to ciągłe wahanie i pragnienie wprowadzenia ładu w jakiejkolwiek formie odbywało się ze szkodą dla wpisów.
Częstotliwość marnieje, ale jak już je w końcu dodaję, to wyglądają znacznie lepiej niż wcześniej (nie twierdzę, że dobrze), są mniej chaotyczne (tak, to może wyglądać gorzej) i jestem już na etapie mania-głęboko-w-dupie jak kompromitująco to wypada, bo po n-tym przerzucaniu akapitu z okna do okna i z końca na środek to, co tam napisałam zaczyna odgrywać znacznie mniejszą rolę niż to, czy zaczyna się od odpowiedniego nagłówka.

Chyba (sic!) się jednak nie waham, a niecierpliwię, że tak opornie mi idzie. Mijają dni i tygodnie, a ja dłubię i dłubię, jakbym nie mogła raz usiąść, napisać i iść na fajrant.
Chociaż gdybym faktycznie mogła szybciej i inaczej, to już dawno bym na to wpadła.
Więc może jednak nie mogę.

I to by było na tyle.
Do zobaczenia za miesiąc* ?.

*żartuję**.
**chyba…

☙✿❀❁❧

Kliknij na serduszka, jeśli chcesz ocenić post.

Średnia ocen: 0 / 5. Wyniki: 0

Wiatr hula... Nikt jeszcze nie ocenił tego posta. Link do FB jest na dole - to malutkie "f" na środku stopki.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.