Kolejna fala czarnego protestu utopiła mnie w kolejnej warstwie przygnębienia. Niewiele się zmieniło odkąd rok temu pisałam na ten sam temat – pro choiców nadal tyle, co kot napłakał i wciąż towarzyszy mi wrażenie, że najmniej liczą się w tym wszystkim kobiety, dzieci i płody (w różnej kolejności, w zależności od osobistych preferencji krzyczącego).
Połowa nie rozumie o czym mówi i powtarza to, co usłyszy, a druga połowa mówi okropne rzeczy, bo nie myśli nad tym, co mówi, albo – co gorsza – naprawdę tak myśli.
W zeszły piątek byłam świadkiem ciekawej sytuacji:
Zaczęło się od krótkiego, acz wzniosłego i pompatycznego wpisu o tym, jakim dramatem jest brak prawa wyboru dla polskich kobiet – na okoliczność zmiany filtra w zdjęciu profilowym na facebooku.
Potem ta bezczelna, chamska, barbarzyńska ciemiężycielka – prześladowczyni (podły babsztyl w każdym tego słowa znaczeniu!) napisała, że nie do końca wierzy, że takie drobiazgi mają jakikolwiek wpływ na rzeczywistość – że równie dobrze można by sobie pomalować paznokcie na czarno i protestować, manifestując sprzeciw tymi paznokciami; że to niewiele znaczy i niczego naprawdę nie zmienia.
Co nastąpiło w tym momencie? Stanowcza wymiana zdań między kulturalnymi, dorosłymi kobietami o odmiennych poglądach? Krótka kłótnia? Foch? Stanowcza wymiana zdań między niekulturalnymi, dorosłymi kobietami o odmiennych poglądach? Umówienie się na solo za Biedronką celem ustalenia, kto ma rację?
Nie! Huzia na Józia: kpiny, drwiny i oskarżanie o wszystko, co najgorsze, bo raczyła napisać prawdę.
Ostatecznie dziewczyna stwierdziła, że ma dość, a ten temat aż tak jej nie obchodzi (żeby się kłócić z tuzinem, na wpół obcych jej ludzi przez godzinę) – za co oberwała jeszcze bardziej… bo skoro nie zależy jej na kobietach, to w ogóle nie powinna się odzywać!
Zupełnie nie zwracali uwagi na to, co ona pisze. Rozkręcili jakąś dziwaczną, onanistyczną imprezkę, wypełnioną bajaniem o tym, jak właśnie są (sic!) prześladowani za lewicowe poglądy i uciskani; zaczęli rzucać wizjami gróźb, wyzwisk i złorzeczenia w SWOIM kierunku, które nigdy nie padły z ust ich “prześladowczyni”.
Niewykluczone, że w ich kierunku nie padły w ogóle – co w jakimś stopniu wyjaśniałoby, czemu są ich aż tak złaknieni.
Bo och, ach, gdyby tylko mieli szansę się wykazać, to całemu światu by pokazali, jacy z nich herosi!
Ba! zyskaliby dowód na to, że jednak zrobili coś istotnego i dotarli treścią do kogoś, kto się nimi oburzył.
Ostatecznie z braku innych opcji powstrzymania ułańskiej fantazji dziewczyna usunęła swój pierwszy komentarz i napisała na swoim prywatnym profilu, że zaczyna podejrzewać, że gorący orędownicy wolności i równości albo nie rozumieją, o czym mówią, albo są hipokrytami, skoro postępują niezgodnie z wartościami, które głoszą.
Nie dowiedziałabym się, co napisała na swoim prywatnym profilu, ale przodownica walki pro-choice zrobiła zdjęcie tego posta i wstawiła je u siebie z adnotacją, że nie lubi usuwania komentarzy, kontynuując śmichy-chichy z dziewczyny, którą wcześniej zaatakowali – w dalszym ciągu opowiadając niestworzone historie o tym, jak to byli “prześladowani za lewicowe poglądy”, bo ktoś napisał, że dodanie filtra do zdjęcia na społecznościówce jest mało znaczącą formą protestu.
Ktoś zwrócił przodownicy uwagę na to, że udostępnia prywatne treści (najwyraźniej nie wiedzała, że nad każdym postem, w lewym, górnym rogu, zaraz obok daty opublikowania jest też symbol, informujący o tym, czy jest to wpis publiczny, widoczny dla wszystkich, czy tylko dla znajomych) – oznajmiła, że robiła screen publicznie dostępnego posta, a – po wskazaniu, że ikonka świadczy o czymś innym stwierdziła, że za “błędy facebooka” nie odpowiada.
Na dowód odsyłając do… screena profilu tamtej dziewczyny, zrobionego pół godziny PÓŹNIEJ niż pierwszy zrzut z postem, ale wklejonego przez przodownicę jako pierwszy w kolejności – co miało być dowodem na to, że w momencie, kiedy robiła drugi zrzut nie miała już dostępu do jej prywatnych treści, bo nie były już znajomymi.
Dowiodła że:
a) nie jest najbystrzejszą osobą pod słońcem;
b) zrobiła dwa screeny, w półgodzinnym odstępie;
c) pierwszy, który wstawiła (a drugi który zrobiła) przedstawiła jako dowód na to, że tamta nienawistna pinda ją usunęła;
d) pierwszy, który zrobiła (a drugi, który wstawiła) przedstawiła jako dowód na to, że podała dalej “publiczne treści” – ergo: skłamała.
A na wypadek, gdyby ktoś nadal darzył ją jakimkolwiek kredytem zaufania i uznał, że może zostawiła sobie otwartą zakładkę i nie wiedziała, że wpis jest prywatny – kilkukrotnie zaklinała się, że zrobiła je w takiej kolejności, w jakiej je wkleiła (wbrew widniejącej na obu zdjęciach godzinie), a w momencie, kiedy zwrócono jej uwagę na tę “drobną rozbieżność” skasowała ten komentarz (pod “dyskusją” zaczynającą się od jej oburzenia, że tamta podła małpa usunęła swój, wyrażonego m.in. podpisem “nie lubię kasowania komentarzy”) i dodała swój stwierdzając, że jest już tym zmęczona i dobrze byłoby to zakończyć.
Tak, to była aż taka pierdoła – której w normalnych warunkach nawet nie miałabym szansy zauważyć.
Nie zauważyłabym. To był praktycznie jeden jedyny raz, kiedy śledziłam dyskusję pod czyimś zdjęciem.
Ba! – obserwowałam z zapartym tchem, trzaskając własne screeny i nie wierząc, że to się dzieje naprawdę. Przydadzą się, jak następnym razem będę mieć trudności z uwierzeniem, że ludzie mogą być aż_tak_szurnięci.
Główna bohaterka tego przedstawienia jest moją byłą znajomą – od dawna byłą; poczęstowała mnie banikiem chyba z półtora roku temu.
Od początku było wiadomo, że światopoglądy nam się nie pokrywają, ale w życiu nie podejrzewałabym jej zdolność podjęcia próby przepchnięcia teorii, że zmiana filtra w profilowym to praktycznie ta sama liga aktywizmu, co samospalenie pod sejmem.
Ani o pełen pogardy stosunek do innych drobnych gestów poparcia tej czy jakiejkolwiek innej inicjatywy (jak dla mnie przykład z pomalowaniem paznokci na czarno był całkiem adekwatny i miał podobną wagę) tylko dlatego, że jej wydają się bzdurne…
A już na pewno nie o tak bezczelną skłonność do kłamstw i manipulacji
I to przy takiej pierdole.
W sytuacji, w której wszystko dałoby się “załatwić” stwierdzeniem:
“mam to w dupie, że wpis był prywatny; dotyczył mnie, był dalszym ciągiem tej dyskusji, więc go sobie wkleiłam“
zaczęła rwać szaty i wymyślać jakieś absurdalnie niefortunne sploty zdarzeń dokładnie tak samo, jak wcześniej wymyślała obelgi i ataki których nie było – a które wciąż, przy dużej dawce dobrej woli można by sobie “usprawiedliwić” założeniem, że jest AŻ TAK wrażliwa i zadufana w sobie, że nie odróżnia sceptycznego komentarza od mieszania jej z błotem…
Ale nie, żadne tam zaślepienie czy histeria w emocjach, zwykła ściema, walona bez mrugnięcia okiem od początku do końca.
I przeżywam tę sytuację – chyba niewspółmiernie do jej faktycznej wagi – już trzeci dzień, bo dawno nikt tak bardzo mnie sobą nie rozczarował (a nie czuję, bym miała wobec ludzi jakoś szczególnie wygórowane oczekiwania).
Cieszę się, że to zobaczyłam (ostatecznie im mniej złudzeń, tym lepiej się żyje), ale niemal czułam, jak te resztki nadziei na to, że ktokolwiek jest w stanie widzieć cokolwiek poza czubkiem własnego nosa trzeszczą, pękają i rozsypują się po podłodze.
Nie pierwszy raz, na pewno nie ostatni, ale to było tak nieprawdopodobnie niskie…
Skomentowanie czyichś poczynań i uporczywe próby wyłuszczenia o co chodziło w najgorszym razie czyniło barbarzyńską ciemiężycielkę upierdliwcem.
Trzeba by się bardzo postarać, żeby wycisnąć z tego coś więcej.
Można by przyjąć, że cała sytuacja była tylko epilogiem innej awantury, w której obelgi faktycznie padły… ale sama “pokrzywdzona” zaznaczyła, że tak nie było.
Mogła się nie odzywać – mogła: gdyby siedziała cicho, to “nie byłoby problemu”. (a ponadto jeśli nie będzie wychodzić z domu, to ograniczy niemal do zera ryzyko oberwania spadającą z rusztowania cegłą; a jak wysterylizujemy wszystkie koty… tfu, kobiety, to nie będzie problemu z niechcianymi ciążami).Tak ma wyglądać docelowa retoryka? Litości.
Brak zgody na wyrażanie odmiennych poglądów pod manifestacją ubolewania nad tym, że oto kobietom odbiera się prawo do życia zgodnie z ich poglądami i próbuje narzucać cudze…
Gdyby tam się pojawiły jakiekolwiek “odmienne poglądy” – ale nawet tego nie było. Padło coś między smutną refleksją a najzwyklejszą, banalną OBSERWACJĄ.
Podzielenie się obserwacją było dość dobrym powodem do zmieszania z błotem wszelkich ewentualnych “ideałów” i “wyższych celów” – wystarczyło, by obnażyć, że emocje na temat nakładki do zdjęcia są istotniejsze od wszystkiego innego i warte tworzenia jakiejś kulawej mistyfikacji, byle tylko móc na koniec “mieć rację”… w dyskusji, której nie było.
To nie był jeden jedyny raz, kiedy spotkałam się z czymś takim, ale pierwszy na tyle ordynarny i ewidentny, że brakło mi pretekstu do tworzenia jakichkolwiek alternatywnych wyjaśnień: dla tych ludzi naprawdę ważniejszy jest prestiż związany z tym, że się “buntują“ i są “prześladowani” niż to, o co rzekomo walczą i w imię czego “protestują“.
I są gotowi walczyć o to idiotyczne status quo – kłamać i manipulować.
To, że wrażliwe duszyczki aktywistów po obu stronach są dla nich ważniejsze od wzniosłych celów, którymi się zasłaniają to jeszcze nie tragedia… raczej norma.
Gdyby chodziło tylko o wrażliwość na swoim punkcie, nie byłoby w tym nic dziwnego – to stare jak świat i zgrane do białości, ale przynajmniej istnieje w pewnym porozumieniu z rzeczywistością, bo tacy ludzie zajmują się wyolbrzymianiem i rozdmuchiwaniem istniejących sytuacji.
To leży jeszcze o poziom niżej niż “uczucia religijne” tych, którzy najchętniej poodgryzaliby głowy wszystkim, którzy mówią, robią lub myślą nie tak, jak ONI uważają za stosowne (z myślami nigdy nie można mieć całkowitej pewności, ale lepiej dmuchać na zimne…).
To jest jakaś meta-wrażliwość, która przyprawia o ból głowy.
KAŻDY element jest święty i NIC nie podlega dyskusji, krytyce, ocenie, komentarzom… – niczemu nie podlega. Można czcić, chwalić i podziwiać, ale nic więcej, a metawrażliwcy nie boją się sięgać po kłamstwa i manipulacje.
Ta konkretna sytuacja nie zakwitła moimi ulubionymi autopanegirykami, które lubią pojawiać się tam, gdzie umiarkowanie normalny człowiek odpowiada czymś w stylu:
- “faktycznie, masz rację, głupio mi teraz” (rzadziej);
- “nie masz racji, bo (…) – głupio ci teraz, co?” (nieco częściej);
- “spadaj baranie” (przeważnie).
ale to chyba po prostu inna forma tej samej przypadłości – tyle tylko, że w roli zasług i cnót wystąpiły “cierpienia”.
Dałam się na to złapać raz i drugi – przy trzecim poczułam się dziwnie; obecnie straciłam rachubę, bo nie jestem już w stanie zliczyć tych wszystkich sytuacji, w których jakaś (nawet niekoniecznie krytyczna) uwaga, jakieś banalne “hej, hej, zgubiłaś butelkę po napoju, wypadła ci z plecaka” wywołało jakąś i litanię pretensji o to, że takiego dobrego człowieka, od wielu lat regularnego uczestnika akcji “Sprzątanie Świata” oskarża się o publiczne śmiecenie (mimo, że żadne oskarżenie nie padło).
To i tak wersja light w porównaniu z uzasadnioną krytyką – kiedy ta przykładowa butelka z plecaka nie wypada, ktoś po prostu ciska ją w krzaki i słyszy “ej, ej, dlaczego śmiecisz? tak się nie robi“, a w odpowiedzi pada ~:
“moi dziadkowie zginęli w powstaniu… matka mnie porzuciła… jestem wolontariuszką w schronisku, kwestuję dla WOŚPu a w wolnych chwilach pomagam przy konserwacji grobów na Powązkach… całe święta spędziłam wydając posiłki w stołówce dla bezdomnych… w zeszłym roku wyniosłam z pożaru pięt… a, bez kozery powiem, że czterdzieści niemowląt, i na co mi przyszło? tyle nieszczęść, a tyle dobrego, dla Świata, dla ludzi, żadnej wdzięczności, ani jednego “dziękuję”, a jeszcze z jakimiś syfiarzami śmiecącymi zrównają… co się dzieje z tym światem? “
Najpierw podejrzewałam, że to kwestia jakiegoś mocno rozrośniętego braku skromności, ale nie… samozachwyt to coś innego, inaczej wygląda i nie czeka na preteksty.
Gdzie są te legendarne, normalne warunki?
W tym kontekście – w obrębie miejsc, w które często zaglądam, bo spodziewam się znaleźć tam coś, co potencjalnie może mnie zainteresować.