Przeniesienie bloga z wordpress.com na domenę [nie instrukcja, jęki]

0
(0)

Gdybym wiedziała, ile z tym będzie roboty, to od razu wybrałabym hosting.
Chociaż nie – gdybym naprawdę WIEDZIAŁA, darowałabym sobie blogowanie.

Notowałam swoje emocje i przemyślenia na bieżąco, ale jednak daruję sobie publikowanie piętnastu akapitów o tym, że:

? się nie da;
? nie umiem;
? to jest guuupie;
? nie udaje się nic z tego, co sobie wymyśliłam;
? nienawidzę tego;
? nie będę pisać;
? “a niech to wszystko szlag trafi“.

Po trzech dniach zaczęłam sobie jakoś radzić*…

*- chyba zaczęłam sobie jakoś radzić. Nie mam pewności…

Żeby nie wymyślać cudów zrezygnowałam (z bólem!) z nagłówka z krukami.c Jednak mi się spodobał – no ale trudno, zostanie mi na fanpejdżu.

Właściwie to wizualnie chyba dokładnie o to mi chodziło. No. Nareszcie – teraz, jeśli wygląda strasznie (o tym CZY przekonam się zapewne dopiero, kiedy na to spojrzę za jakiś czas), to już w całości moja wina. Zdecydowałam się zostać przy tym samym kolorze malinowym, na który uparłam się jakiś miesiąc temu.

Podmieniłam wcześniejszy turkus wyróżnionych fragmentów tekstu na malinę – skoro i tak musiałam przejść się znowu przez wszystkie posty, to już nie była wielka różnica w wysiłku, a turkus do niczego już nie pasował.
No i wyjustowałam sobie tekst ❤️! Cóż za ulga.

Poza tym… nie wiem. Nie mam zdania, chyba jeszcze za wcześnie.
Platforma blogowa miała ten plus, że siedziałam tam już trzy miesiące i przyzwyczaiłam się do większości plusów i minusów tamtej opcji – “większości“, bo jęczałam, że coś mi się nie podoba od początku, zrzędziłam od marca, by ostatecznie skupić się na wyciu do księżyca, że mi nagłówek 2/widoku zajmuje (teraz jak w mordę strzelił mam tam ze dwadzieścia pikseli mniej – jak to mówią “niebo a ziemia”).

No to… nie było na co czekać. Z czekania i trzymania się jednego miejsca ze względu na sentyment już raz nic dobrego nie wynikło.
W najgorszym wypadku tym razem będę mieć to samo.

Zrobiłam sobie zdjęcie pamiątkowe statystyk. Żal, żeby tak imponujące liczby się marnowały:

W skrócie:

 Mój plan był taki: Rzeczywistość była taka:
? Zdobędę hosting i domenę. Domena i hosting kosztuje. Majątek – zważywszy na to, że gna mnie ku niemu kilka głupot bez których zdecydowanie mogę się obejść. Ale ja chceę…
? Jakoś tam połączę jedno z drugim, wgram wordpressa. Dostawca połączył je za mnie. WordPressa w sumie też wgrali za mnie – więc te czynności poszły w miarę gładko. A jak przyszło do zalogowania się, to znalezienie odpowiedzi na pytania:
a) Ale GDZIE?
b) Ale CZYM?
c) Czemu to NIE DZIAŁA?
d) Jak ja mogłam zapomnieć hasło, które wymyśliłam MINUTĘ TEMU?!
e) Ojej, to do czego było tamto hasło?
? Eksportuję z wp.com, importuję na .pl. Straciłam przy tym niektóre elementy formatowania, zdjęcia (które pouciekały z wpisów) – no i pluginy do automatycznej podmiany adresu strony w linku do posta nie zadziałały, więc musiałam wszystko zrobić ręcznie.
? Ustawię sobie fajny szablon (Alizee), zmienię parę rzeczy. ? Alizee to koszmar – może nawet większy niż gmeranie w kodach (trzy dni i to drugie nie jest już takie straszne, Alizee nadal wyglądałaby źle).
? Zrobię przekierowanie starych linków. A nie zrobię. Bo chcą pieniędzy. Których im nie dam, bo przez te trzy miesiące nie doczekałam się obecności w wyszukiwarce (która bez mojej ingerencji zindeksowała kilka wpisów z lutego i już nic więcej nigdy później).
O braku możliwości przekierowania dowiedziałam się jak już wszystko było w nowym miejscu – wtedy chciałam zostawić post z informacją dla szóstki obserwatorów… ale potem doczytałam, że za brak przekierowania mogę dostać od googla bana za duplikowanie treści, przestraszyłam się i skasowałam od razu.
? Widgety z wp.com nadal będą działać, tylko je skopiuję. Nie. Nie będą działać. Żaden nie działał. Poszukiwania wtyczek, które by je obsłużyły trwały długo i zaowocowały… większą ilością nie działających lub źle działających opcji.
? Będę sobie dalej pisać, pławiąc się w luksusach rozbudowanego edytora tekstu, ładnie wyglądających komentarzy, braku reklam maści na hemoroidy pod postami –  no ogólnie, raj. Zobaczymy. Na razie jednak bardziej czyściec.

Zrobiłam screeny na pamiątkę tej strasznej chwili:

 Jednym z głównych powodów przeprowadzki (no, może nie “głównych”, bo bardziej irytowały mnie kwestie wizualno-techniczne) był serwis zblogowani, na którym się nieopatrznie zarejestrowałam, sądząc że mam do czynienia z jakimś bajeranckim czytnikiem/rankingiem.

Nadal nie jestem pewna z czym dokładnie mam do czynienia.
Ale – jak wspomniałam przed chwilą – żaden (dosłownie ŻADEN) link do posta dodanego PO zarejestrowaniu się tam NIE znalazł się w googlach. Ani tydzień, ani miesiąc, ani trzy miesiące później – ŻADEN wpis nie pojawił się w google. ŻADEN.
Wcześniej sądziłam, że to może przez to, że w marcu 2016 dodałam post i zapomniałam o tym adresie na niemal rok – i że roboty google “przyzwyczaiły się”, że na stronie nie ma żadnych nowych treści i uznały, że będą tam zaglądać rzadko. Ale nie, zgodnie ze wszystkimi informacjami, które udało mi się wygrzebać na ten temat to nigdy nie trwa aż tak długo (3, 4, 5, 6, nawet 8 tygodni w przypadku rzadko aktualizowanych stron – owszem, ale nie trzy miesiące).

Gmerając w google webmaster tools (które już skasowałam – super, że dopiero teraz wpadłam na to, że przydałyby mi się screeny stamtąd) i próbując rozwikłać tajemnicę totalnego olewania mnie przez wyszukiwarkę zauważyłam, że liczba linków do mojego bloga z ich serwisu była jakąś kosmiczną liczbą, jakieś 1100 – i mało tego – NADAL ROSŁA. Z każdym dniem ROSŁA.
A google webmaster tools odkryłam końcem marca – po rzekomym usunięciu mnie z ich bazy. Więc dlaczego ilość linków rosła?

Przez te trzy dni odwiedziłam całe mnóstwo blogów z postami dotyczącymi wordpressa, wtyczek, domen, motywów etc.
Byłam zbyt zaaferowana tym, że nic nie chce u mnie działać jak należy, by notować linki na bieżąco… ale dwie osoby przedstawiające się jako specjaliści od tworzenia i obsługi stron internetowych miały u siebie wielkie bannery tego serwisu. Nie wiem, co to znaczy: to ich serwis?, nie są ekspertami?, nie sprawdzają, co u siebie linkują?
Dziwne.

Btw. Google Analytics wydaje mi się coraz ciekawszym narzędziem…

I to takim naprawdę, naprawdę ciekawym.
Nie przeczę, że może być przydatne. Ot, nie wierzę, że wszystkie te blogi (czyli prawie wszystkie!) naprawdę potrzebują tak zaawansowanych urządzeń – przy czym pisząc “potrzebują” mam na myśli “użyły choć raz czegokolwiek poza informacjami, dostarczanymi przez najprostsze serwisy/wtyczki“.
Przecież jak na stronę wchodzi pięć, dziesięć czy piętnaście nowych osób dziennie, wszystkie nagonione + ewentualnie kilku subskrybentów – co tam do analizowania?!

No ale mniejsza. WordPress.org polecił mi to w taki sposób, że zrozumiałam, że to jest jedyna opcja jaką teraz mam – że bez tego nawet nie zauważę, czy ktokolwiek w cokolwiek kliknął…

To wygląda zupełnie niepodejrzanie, prawda? A może dałoby się ten regulamin przysłonić jeszcze troszeczkę – tak, żeby było widać tylko dwie linijki jednocześnie?

Trochę ciekawi mnie, cóż tam jest na tyle interesującego, że aż tak bardzo próbują to ukryć (przebrnęłam przez 1/3,  aż się zmęczyłam, a dopiero potem wpadłam na to, że mogłam to skopiować do osobnego okienka).
Może to jednak nie jest niezbędne – co prawda w zaledwie kilkanaście godzin udało mi się ściągnąć i wywalić kilka wtyczek, ale może któraś z kolejnych będzie w porządku… może?
Nie lubię analyticsa. Kojarzy mi się z pierdylionem okejek do klikania na każdym możliwym blogu. Cookies. Cookies. Cookies. Śledzenie, śledzenie, śledzenie.
Meh.

Podsumowując:

? sprawdziłam wszystkie wpisy pod kątem brakujących zdjęć i powstawiałam je z powrotem;
? zamieniłam turkus na malinę;
? wyjustowałam co się dało;
? zaadaptowałam szablon (Bohaute);
? wywaliłam wszystkie błędne pingbacki;
? zrobiłam ładne komentarze (wpDiscuz) – odbijając sobie za frustrację na cudzych blogach czterema opcjami logowania ;
? ustawiłam sobie kategorie w górnym menu;
? wywaliłam wszystkie niedziałające już linki z facebooka (podmieniłam linki w tych postach, na które ktoś zareagował – czyli 10 zamiast 40, bo jestem leniwa).

Nareszcie.

Btw. niesamowite, ile szkiców i niedokończonych postów można naprodukować w zaledwie trzy miesiące. Ciekawe, czy uda mi się opanować tamtejszy chaos.

☙✿❀❁❧

Kliknij na serduszka, jeśli chcesz ocenić post.

Średnia ocen: 0 / 5. Wyniki: 0

Wiatr hula... Nikt jeszcze nie ocenił tego posta. Link do FB jest na dole - to malutkie "f" na środku stopki.

5 thoughts on “Przeniesienie bloga z wordpress.com na domenę [nie instrukcja, jęki]

  1. W moim wypadku. ciągle się zastanawiam czy jest sens założenia bloga na własnej domenie. Założyłam swojego na blox.pl, który podlega pod gazetę wyborczą. Mimo, że słyszałam, że ciężko się z takim blogiem się wybić np. w śmietniku google, to domena ta wspiera mnie i moje posty reklamując czasem na stronie głównej gazeta.pl, co generuje sporo wejść.
    Choć czasem denerwuje mnie wąski wachlarz opcji, to raczej zostanę przy tej opcji. Podoba mi się układ graficzny, i intuicyjny rozkład . Pozdrawiam serdecznie

    1. Jedynym powodem dla którego wybrałam wordpress.com była wizja mniejszych problemów w razie ewentualnego przejścia na .pl (wyszło średnio, ale przynajmniej bezpiecznie przerzuciło komentarze, ikony i wpisy). Mam wrażenie, że wszyscy siedzą na blogspocie – który nie wspiera nikogo.
      Na bloxie wylądowałam kilka razy, ale moja interakcja z tamtejszymi blogami skończyła się w momencie, kiedy serwis zażądał logowania się bloxowym kontem – no to nie, machnęłam ręką i poszłam gdzie indziej, bo nie miałam siły na zakładanie n-tego konta do sporadycznego użytku. Nie wiem, ile osób robi podobnie, ale przypuszczam, że sporo.
      No ale zewnętrznego bloga nikt na stronie głównej serwisu informacyjnego nie podlinkuje. Wszystko ma plusy i minusy, szkoda tylko, że większość rzeczy nie działa tak, jak obiecują.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.