Nie umiem pisać o seksie, po prostu nie umiem – chyba dlatego uparłam się, że właśnie to będę robić.
Są tematy, który bardzo bardzo chciałabym poruszyć, ale nie jestem (jeszcze?) gotowa by o tym pisać; może przyjdzie z czasem – jeśli nie, to przynajmniej będę wiedzieć, że próbowałam (a świadomość, że poległam będzie bardzo niekomfortowa).
Od czego by tu zacząć… nie mam pojęcia.
[Celem na dziś jest napisanie wstępu do serii wpisów, których nie chcę zaśmiecać zbyt wieloma dygresjami – dodaję go teraz, choć pewnie miałby więcej sensu, gdybym napisała go dopiero PO zrealizowaniu tematów, które chcę poruszyć – wiedząc, z czym mi się udało, a z czym nie; zapewne w takim układzie miałoby to więcej sensu, ale jednocześnie wiązałoby się z ryzykiem ciągłych wciskania tych bzdurek w posty, które wolałabym poświęcić konkretom.]
A zatem…
Swego czasu trafiłam na bloga, przeczytałam jakiś wpis, średnio zgadzałam się z autorem, ale miałam ochotę coś odpowiedzieć… ale zanim to zrobiłam, zerknęłam na kilka innych jego wpisów, dokumentujących bujne życie erotyczne, opisanych w żenujący, miejscami wręcz obleśny sposób.
To było dość dawno, przed tą dość długą przerwą w przeglądaniu blogów – nie pamiętam, kto był jego autorem, jak tam trafiłam, ani czego dotyczył ten pierwszy wpis… ale zapamiętałam niesmak, jaki we mnie wzbudził i błyskawicznie rozkwitającą niechęć, która sprawiła, że natychmiast straciłam ochotę na jakiekolwiek dyskusje z tym osobnikiem i uciekłam stamtąd z mocnym postanowieniem, że już nigdy tam nie wrócę.
Nie wróciłam. Potem trafiały się jeszcze jakieś inne, reagowałam zawsze tak samo. Nie dlatego, że ich autorzy skupiali się na seksie – dlatego, że styl w jakim to robili był dla mnie odpychający albo jak wydarty z innej planety; albo jedno i drugie.
To specyfika tematu? Upodobanie dla innej stylistyki?
Też zafunduję komuś takie nieprzyjemne doznania, kiedy zacznę o tym pisać?
Mam nadzieję. Jeszcze by tego brakowało, żebym dostarczała przyjemnych.
Miałam mieszane uczucia pisząc o garść rozważań o biseksualizmie – szło mi to tak opornie i sprawiało tak sztuczne wrażenie (przynajmniej na mnie, z perspektywy osoby piszącej i spoglądającej z przerażeniem na to, co już napisała), że średnio po każdym kolejnym zdaniu miałam ochotę skasować to w czorty i zabrać się za inny temat, z którym nie będzie mi aż tak trudno wycisnąć z siebie każde kolejne słowo.
Pisanie bloga chyba nie tak powinno wyglądać…
Oczywiście nie wiem, jak “powinno”, ani czy w ogóle jest jakieś “powinno”.
Nie wiem co i jak robią inni, ale przez ten rok, który minął od założenia bloga do napisania pierwszej notki towarzyszyło mi wrażenie, że jakby wena miała przyjść to by przyszła i w pewnym momencie pognała mnie w kierunku edytora, gdzie sruuu… – szybko trzasnęłabym ładny, składny artykulik, opublikowała i pognała na miasto w poszukiwaniu nowych inspiracji jak nie przymierzając Carrie Bradshaw w “Seksie…” (nie oglądałam tego serialu zbyt dokładnie, ale najwyraźniej widziałam dość, by nabawić się przekonania, że mniej więcej tak to powinno wyglądać – zdaje się, że nie ja jedna, bo swego czasu widziałam memy “pisanie Carrie vs. rzeczywistość”).
Tymczasem na planecie Ziemia nic się nie dzieje…
A nawet jak już zaczęło się dziać, to w bólach.
Z prędkością dogorywającego, kulawego ślimaka.
Do tego dziesięć razy bardziej opornie niż na inne tematy (już raz użalałam się w tej sprawie, o tutaj i mam nadzieję więcej tego nie robić) .
Mam trochę szkiców, jeszcze więcej pomysłów i nawet wizję tego, do czego zmierzam – niestety ona zakłada, że o jednym czy drugim powinnam napisać zanim zabiorę się za trzecie czy czwarte… ale jak próbuję się za to zabrać, to blokuje mnie świadomość, że najprawdopodobniej właśnie się ośmieszam, a w ogóle to nadaję się do tego jak świnia do karety.
Ale nic to. I tak spróbuję, bo co mam do stracenia?
(Poza ewentualną wiarygodnością, sympatią, moralnym prawem do zabierania głosu w pewnych sprawach, przy odrobinie nieszczęścia i jak coś spitolę może uda mi się naruszyć prywatność osób, które sobie tego nie życzą… bardzo niewiele).
Czytanie o seksie w internecie kilkukrotnie wpędziło mnie w stany głębokiego zwątpienia we własną tożsamość.
Na początek dorobiłam się wrażenia, że mój seks jest chyba najnudniejszy na świecie (ojej, ja nie robię tych wszystkich rzeczy, które inni oposuą).
Potem zwątpiłam w biseksualizm (co to za biseksualizm, skoro mam zerową ochotę na trójkąta z misiem i inną kobietą?).
W międzyczasie zaczęłam podejrzewać nieuświadomione lesbijstwo (skoro w życiu się nawet nie otarłam o TAKĄ ekscytację samym widokiem penisa, jak to się w pewnych kręgach utarło standardem).
Zrozumiałam, że mam libido zgniłego kartofla (bo praktycznie nie miewam fantazji seksualnych, a mimo wszystko jednak w dobrym tonie jest jakieś mieć, najlepiej liczne i bujne).
I że generalnie jestem nudną, przechodzoną kłodą bez temperamentu, pomysłowości i zaangażowania.
Właściwie mi to pasuje. Nie sądzę, by moja pisanina miała szansę to zmienić, a określenie tego stanu rzeczy zdejmuje z barków prawie całą tę presję, która wcześniej gnała mnie w kierunku idiotycznych rozważań nad tym, jak wypadam na tym czy innym tle.
Jakby to miało jakiekolwiek znaczenie… a chyba nie ma.
Może nawet więcej – w ramach korzystania z tego, czym dysponuję będę mogła zaproponować jakże unikalną perspektywę przechodzonej kłody.
Dlaczego tak ciężko pisze się o seksie?
Nie – nie mam wrażenia obecności hamującego swobodę wypowiedzi tabu (na wszelki wypadek poszłam sprawdzić, czy aby na pewno nie mylę znaczenia tego słowa).
Za wikipedią:
Tabu – (…) głęboki i fundamentalny zakaz kulturowy, którego złamanie powoduje spontaniczną i niejednokrotnie gwałtowną reakcję ze strony ogółu przedstawicieli tej kultury, gdyż jest przez nich odbierane jako zamach na całą strukturę tej kultury i jej integralność, a więc jako zagrożenie dla dalszego istnienia danego społeczeństwa.
Chyba żadne z powyższych nie jest adekwatne.
W naszej kulturze nie ma zakazu kulturowego – jest nieumiejętność.
Gwałtownych reakcji brak – choć wciąż cieplej przyjmujemy historie “z pamiętnika przestępcy seksualnego” niż rozmowy o seksie.
Zamach na strukturę kultury – nie sądzę.
Zagrożenie dla dalszego istnienia społeczeństwa – też nie; nawet jeśli co wrażliwsze jednostki chętnie dopatrują się armagedonu w wizji wprowadzenia edukacji seksualnej do szkół opanierowania kwiatu tego narodu w zepsuciu i spermie homoseksualistów, to jednak większość problemu nie widzi (co wnoszę po częstości występowania słowa “seks” w prasie kolorowej i nagłówkach portali internetowych – gdyby się nie sprzedawało i budziło zgorszenie, to zastąpiłyby go porady odnośnie cerowania skarpet).
Zatem nie chodzi o tabu!
Temat seksu jest tak ekstremalnie przegadany i zakłamany, że można się dorobić migren – a przy tym poziomie przesytu bzdurnymi treściami okazjonalnie mam ochotę wyszorować się drucianą szczotką po przeczytaniu artykułu w typie “Dlaczego udawanie orgazmu może uratować Twój związek?”.
Wydaje mi się, że problemem jest jakiś dziwny stan post-tabu, w którym wiele osób czuje potrzebę podkreślenia, że absolutnie mu się nie poddają, ale jak już zaczynają mówić, to zalewają słuchaczy fantazjami i zasłyszanymi mądrościami, których nawet nie poddali w wątpliwość – i że to przez to większość tych debat przypomina dreptanie w miejscu.
Nie pamiętam, ale nie sądzę, by udało mi się tego uniknąć. Ba! – pewnie osiągnęłam nieznane poziomy żenady, bo oprócz tego wszystkiego, w co wpycha ludzi niewiedza i medialne trendy jest jeszcze (prawdopodobnie nie-mylne) poczucie, że brzmię tak nienaturalnie, jak tylko się da, bo jakiś wewnętrzny głos przeważnie powtarza mi “przemilcz, głupia” – a potem i tak się odzywam.
No cóż – skoro nie umiem, a chcę to najwyższy czas się nauczyć.