Niemal bezpośrednio po tym, jak nieopatrznie subnęłam instagrama promującego body positive, jego autorka uraczyła mnie zdjęciem umazianego we krwi wibratora wraz z wyjaśnieniem, że należy przestać postrzegać okres przez pryzmat czegoś obrzydliwego i porównywalnego z (jestem prawie pewna, że ujęła to inaczej, ale chwilowo nie czuję się dość pozytywna by brnąć przez dziesiątki fot w podobnym klimacie, to decyduję się polegać na tym, co udało mi się zapamiętać) defekacją.
Nie powiem, żeby nie było to wyzwaniem dla mojej pruderii, ale została całkowicie przyćmiona zdumieniem ilości tej krwi.
Nie jestem może największą entuzjastką wibratorów i wszelkich zabawek erotycznych, mających kształtem przypominać męskie genitalia – aktualnie żadnych nie posiadam, ale kiedyś miałam. Nie kojarzę, żebym jakoś specjalnie często używała ich w czasie okresu, ale zdarzało się. Moje libido sięga zenitu na dzień przed okresem i potem drugiego lub trzeciego dnia, jeśli akurat nie zwijam się z bólu.
Dość często uprawiam seks w czasie okresu (przez “dość często” rozumiem 5-10 razy w ciągu roku – więc może nie aż tak “często”), krwawienia mam obfite i zdarza się, że ta krew jest wszędzie, ale nigdy nie przyuważyłam, żeby na penisie czy na czymkolwiek co tam akurat we mnie gościło znalazła się aż tak imponująca ilość krwi, jak na tamtym zdjęciu.
Nie wykluczam, że może tamta kobieta bzykała się z wibratorem godzinami, albo krwawi jeszcze bardziej niż ja – nie mogę tego wykluczyć, ale jednocześnie odniosłam wrażenie, że podrasowała tę fotę do granic możliwości, albo w ogóle się nie bzykała, tylko wysmarowała wibrator zawartością kubeczka menstruacyjnego, bo tej krwi było tam znacznie więcej niż (mam wrażenie) być jej powinno.
Może i słusznie – dwie czy trzy czerwone smużki nie wywarłyby tak spektakularnego wrażenia, jak to kurde… pełne zanurzenie.
Czy tamten widok był mi potrzebny do “szczęścia”?
Zaryzykowałabym stwierdzenie, że nie. Gdybym wiedziała, że znajdzie się tam aż tyle ponad zwykłe srerdu-pierdu, akceptuj się bo fajnie jest (a na marginesie poopowiadam o tym, jak mój mąż/chłopak mnie gnoi i wyjaśnię dlaczego to przejaw dojrzałości), to chyba darowałabym sobie subskrybcję.
Z jednej strony wydaje mi się, że nie mam problemu z tym widokiem; z drugiej aktualnie dumam nad dwiema sekundami sprzed kilku tygodni, więc może coś jest na rzeczy.
Gdyby ktoś mnie zapytał, czy chcę linka do takiej foty odmówiłabym – ale to jeszcze nie świadczy o tym, że mam problem z jej istnieniem. Jednocześnie gdzieś w głowie rodzi mi się myśl, że po co to tak, że przesada – nawet z pominięciem tego, że szokowanie jest komercyjne.
No przesada, ale po drugiej stronie jest jeszcze większy obłęd i lęk przed krwią miesiączkową, postrzeganie jej jako brudu i obrzydlistwa, który prowadzi opętane nim kobiety do niebezpiecznych zachowań.
Nigdy bym nie podejrzewała, że to osiąga aż taką skalę, choć miałam pewne przesłanki. Parę lat temu znajoma znajomej przedstawiając pokrótce sylwetkę jeszcze innej znajomej, która też miała wpaść opowiedziała, że poznały się w szokujących okolicznościach: zagadała na placu zabaw, dzieci zaczęły się bawić razem, więc umówiły się na kawę; przyszła, a tamta zaprosiła ją do domu i usadziła w salonie, przy stoliku, na którym leżała zakrwawiona podpaska. Nieszczęsna znajoma znajomej omal się nie porzygała na ten widok, ale na szczęście nowa znajoma szybko wyjaśniła jej, że to nie krew miesiączkowa tylko resztki opatrunku, z którym chodził jej starszy syn, który parę dni wcześniej wywalił się na rowerze, a zwykły bandaż przykleił mu się do rany tak strasznie, że zaczęła kombinować, aż w końcu wymyśliła, że może podpaska nie będzie się przyklejać i da się łatwo wymienić.
Ot i wielka ulga. Nowa znajoma nie okazała się syfiarzem, a na dodatek dostarczyła ożywczą anegdotę, której można było użyć w konwersacjach. Zmiana kontekstu i inny odbiór, bo krew miesiączkowa to obrzydlistwo, ale resztki krwi z rany, to już nie tak źle.
Analogicznie: używany plaster z rozciętego palca jest mniej obrzydliwym niż używany plaster z rozbitego kolana? A może odwrotnie?
Przecież biorąc to na logikę, tylko na logikę to nie ma najmniejszego sensu… chyba, że to wszystko opiera się na założeniu, że ludzie noszą ubrania po to, by ukryć miejsca, w których najrzadziej się myją, w związku z czym “najczystsze” są twarz i dłonie, bo najrzadziej czymś się je okrywa, a najbrudniejszy tyłek, bo zwykle nawet na plaży trzyma się na nim majty.
Właściwie to całkiem możliwe, że właśnie o coś takiego chodzi…
O jakich niebezpiecznych zachowaniach mowa?
Nie znam pełnego spektrum – bo i skąd? – ale już to, na co natknęłam się przypadkiem jeży mi włosy na piersiach.
Zażywanie kąpieli w czasie okresu z tamponem celem uniknięcia sytuacji, w której doszłoby do pławienia się w brudzie krwi miesiączkowej.
Noszenie tamponów non stop, bez chwili na odetchnięcie.
Noszenie ich znacznie dłużej niż maksymalny czas podany na opakowaniu, żeby ograniczyć liczbę niezbędnych interakcji z brudem krwi miesiączkowej.
J/w tylko że podpaski.
Płukanie pochwy gorącą wodą w nadziei na szybsze pozbycie się brudnej krwi.
Uporczywe szorowanie się – nie podmywanie czy mycie, a szorowanie celem usunięcia śladów po kontakcie z brudną krwią.
Brudną, brudną, brudną, obowiązkowo porównywaną do gówna, bo tak trudno odróżnić im różnorodny charakter i właściwości otworów ciała, że aż dziw, że nie pchają sobie żarcia do uszu bo to przecież wszystko jedno.
Co, jeśli porównywanie z gównem nie działa dość perswazyjnie na percepcję słuchacza, który uporczywie stuka się w czoło i twierdzi, że miesiączka to nie sranie?
Czas najwyższy zmienić front i ton. Zacząć mówić ciepło i spokojnie, że to przecież o dobro kobiet chodzi, że to dla dobra kobiet wszystko, że to z troski o kobiety, bo jakby nie były tak zaszczute i zastraszone, to zaraz zaczęłyby wszystkie latać z gołą dupą i szurać zakrwawionymi waginami po autobusowych fotelach, parkowych ławkach i krzesełkach w poczekalni, a jakby im się znudziło, to zaczęłyby zostawiać odciski zakrwawionych cipek na wystawach sklepowych.
Tak by było, prawda? Zero wątpliwości – a któż chciałby przestrzeni publicznej, umazanej krwią?
No… chyba nikt, dlatego miesiączka powinna pozostać tabu – nawet jeśli to oznacza, że część kobiet nie będzie wiedzieć, jak poprawnie dbać o swój organizm, nie robić sobie krzywdy i zinterpretować niepokojące symptomy. Niska to cena za brak cipek odbitych na szkle.
Kojarzycie superśmieszną akcję “Free bleeding”?
Parę lat temu parę kobiet w Ameryce wkurzyło się podwyżką cen podpasek i tamponów – wprowadzono nowe stawki ~VAT-u, który wywindował w górę cenę już i tak nie tanich (ich zdaniem) produktów, do których – ze względu na wzrost cen – mniej kobiet będzie miało swobodny dostęp.
Wkurzyły się do tego stopnia, że postanowiły zamanifestować, jak to będzie wyglądało, jak kobieta będzie musiała jakoś funkcjonować, zdecydowawszy się przeznaczyć pieniądze na istotniejsze wydatki niż podpaski czy tampony i urządziły happening – jedna pobiegła w maratonie z okresem, a bez podpasek, kilka innych trzasnęło sobie foty z zakrwawionymi nogami i podpisami, sugerującymi, że od tej pory to już tak będzie wyglądać.
Muszę przyznać, że niezupełnie udało mi się przeniknąć umysły ludzi, którzy zdecydowali się na wykpienie tego memami, przekazując dalej “informację” z pominięciem tego, o co naprawdę chodziło. Najwidoczniej sama w sobie nie była dość dziwna, kontrowersyjna i śmieszna.
Tylko że kurczę… najwyraźniej NIE BYŁA. Gdyby była i gdyby ją za taką uważali, kpiliby z tego, czego naprawdę dotyczyła, bez sięgania po sztuczne ośmieszanie i przekłamania. Miałam wobec tego mieszane uczucia, ale patrząc na to w ten sposób – najwyraźniej te kobiety doskonale wiedziały, co należy zrobić, żeby problem został zauważony i trafiły w dychę.
Mooożna oczywiście rzucać twierdzeniami, że przecież nie trzeba się wygłupiać i popadać w takie ekstremum, żeby pokazać swój sprzeciw. Oczywiście: można, jedno i drugie. Najlepiej po odpowiedzeniu sobie na dwa pytania:
1. Czy kojarzysz działalność aktywistek Femenu?
2. Czy mógłbyś wymienić kilka innych organizacji o podobnym charakterze, sprzeciwiających się ostentacyjnemu tłuczeniu opozycji, którzy nie latają po stadionach z cyckami na wierzchu?
Kilka wczuło się na tyle, że aż doszły do wniosku, że z dwojga złego NIC jest wygodniejsze niż uciskająca w majtach pielucha, od której dostają uczulenia, a pranie ciuchów to przecież nie taki problem odkąd nie trzeba się z nimi ustawiać na brzegu strumienia i walić w nie kijem przez pół dnia, póki nie zaczną wyglądać na dość czyste.
Na ten widok Świat cały, kompletnie niezainteresowany kontekstem tak jednego jak i drugiego zaczął nawoływać w zgrozie:
“wsadźcie se z powrotem korki w cipy, wy tępe rury“,
bo patrzeć się na to nie da – po raz kolejny obnażając, jak wielu ludzi ma pod czerepem jakieś chore fantazje o smarowaniu się gównem.
A mają. Jak człowiek nigdy o czymś nie pomyślał, to musi na chwilę przyhamować, zadumać się i złapać oddech zanim zacznie się dzielić porąbanymi fantazji na ten temat – tu wielu nie potrzebowało żadnej zadumy.
Zwąchali okazję do publicznego podzielenia się obleśną fantazją przy bardzo małym ryzyku posądzenia o dewiację
“bo przecie, przecie, pani, jakie tam moje fantazje, nie moje, przecie ja tu teraz tak barwnie i z detalami pani opisuję co ONI sobie myślą, i to NIE JA to wymyśliłem, nie w mojej głowie się zrodziło, choć właśnie z moich ust wyszło!” – i o słodki jeżuniu, znaleźli target i nawiązali nowe przyjaźnie z innymi kryptofanami koprofilii.
Srerdu pierdu. Takie same “nieprawda” jak to, że wszyscy ci faceci, którzy non stop gadają o cudzych penisach nie marzą o possaniu wielkiej pały bardziej niż jakakolwiek kobieta.
*tylko dlatego “bardziej”, że hipotetyczna ona dość łatwo może sobie to pragnienie zrealizować, i bez wystawiania na próbę swojej superhiperheteroseksualności.
Skoro i tak większości ludzi krew miesiączkowa kojarzy się z gównem, to poeksploatuję ten motyw.
Bardzo dawno temu przeczytałam dość ciekawy artykuł o koprofilii, pochylający się nad tym, że największe szanse na dorobienie się takiego fetyszu mają ludzie, wychowujący się i żyjący w otoczeniu osób, mających hopla na punkcie higieny i utrzymywania wszystkiego w niemal septycznej czystości – że widać silną tendencję, zgodnie z którą obsesyjny, narzucany lęk przed brudem tworzy wizję zakazanego owocu i budzi fascynację, która prowadzi do pragnienia podjęcia zabaw z kupą w ramach przełamywania osaczającego tabu.
Przemówiło to do mnie – jak wszystko, co sprawia, że nie czuję się źle ze świadomością, że nie chce mi się sprzątać. Od tamtej pory jak nie sprzątam, to nie dlatego, że jestem leniwa, tylko zabezpieczam się przed rozwijaniem się niepożądanych fetyszy, ku których i tak już wcześniej nie musiałam się obawiać.
Teraz odpłynę nieco od głównego motywu, jakim miało być porównywanie menstruacji do srania, ale nie powiem, żeby jakoś specjalnie mi na nim zależało.
Mnie się już nie chce. Łażę z watą albo siedzę gołą dupą na ręczniku i trwam w silnym poczuciu, że niczego lepszego nie wymyśliłam. Nie mam za przeproszeniem upławów, nic mnie nie swędzi, ani nie łapię tajemniczych infekcji, których źródła nie umiem ustalić, a kiedyś mi się zdarzało.
Oddając sprawiedliwość – nie wiem, na ile ma to związek ze zmianą obyczajów higienicznych, a na ile ze zmianą_stylu_życia, ale tak jest mi wygodniej.
Swego czasu, pod jakim komciem na fejsie, w dyskusji, która dotyczyła buk wie czego jakaś pani opieprzyła mnie za niesmaczne wypowiedzi na temat menstruacji w miejscach, gdzie mogą o nich przeczytać mężczyźni, gdyż jej zdaniem w ten sposób odzierałam kobiecą intymność z czegoś tam i wystawiałam ostatni bastion czegoś na coś… – cholera, nic nie pamiętam, więc chyba mogłabym sobie z czystym sumieniem odpuścić powoływanie się na to (a znaleźć nie znajdę, bo – tu niespodzianka -zbanowali mnie niegodziwcy), ale to był jedyny przejaw menstruacyjnego ucisku, jaki mnie dotknął ostatnimi czasy.
Niezbyt problematyczny trzeba przyznać.
Ale naprawdę problematyczna presja została wbita głęboko w głowy i… może czasem trzeba walnąć na insta fotę utytłanego we krwi dildo, żeby coś się zmieniło.
A może i to nic nie zmienia.
Intymność nie polega na tym, że jak się kogoś utopi w fałszywych informacjach i wyhoduje w nim tak silną awersję do własnego ciała lub/i niektórych jego funkcji, że aż zacznie wymyślać szkodliwe cuda, żeby możliwie ograniczyć swoje interakcje z tymże.
Izolacja i psychoza to nie intymność.
MOŻE to nie jest aż tak wielki problem…
Ostatecznie nikt nie pcha sobie w pochwę odpadów radioaktywnych, pod wpływem których umiera w bólach w ciągu kilkunastu dni. To tylko takie niby-drobiazgi, które mogą, ale nie muszą pociągać za sobą przykrych konsekwencji – choć te przykre się pojawiają, często. Tragiczne rzadziej… a może wcale nie?
Przecież nikt nigdy się nie dowie, że pani X cierpiąca z powodu bezpłodności od dwudziestu lat wpycha sobie po dwa tampony, poprawia podpaską i wymienia to dwa razy na dobę, albo non stop szoruje sobie genitalia kolorowym, zapachowym mydłem “do rąk” – wszak wiedza o tym, że tak się nie robi jest “oczywista” tylko dla tych, którzy ją mają. Te kobiety, które miały niefart obracać się w towarzystwie gorących hołubicielek intymności biorą za “oczywistość” jakieś bzdury z reklam, moooże połączone z jakimiś przebłyskami z lekcji wychowania do życia w rodzinie (czy jak to się nazywa?) – jeśli w ogóle kiedykolwiek załapały się na takie zajęcia.
Nie zaczną o tym gadać “bo wstyd”… a nawet, jeśli zaczną, to mają spore szanse trafić na podobną sobie (bo niby czemu miałyby się bujać z osobami o zupełnie innym podejściu), zahukaną, zawstydzoną i zdezinformowaną.
Wymiana fot zakrwawionych wibratorów raczej nie jest potrzebna kobietom do szczęścia (a nawet jeśli, to niewielu), ale wiedza o tym, jak jedna czy druga rzecz może negatywnie wpływać na organizm już tak – nawet, jeśli tylko po to, by móc podjąć świadomą decyzję “walić te głupoty, lubię tampony, będę z nich korzystać“i móc chociażby zmienić markę produktów, kiedy pojawi się nieoczekiwane swędzenie WIEDZĄC, że to może być przyczyną.