Oświadczyny w trzech smakach

0
(0)

Od dawna nie upokarzałam się publicznie żenującymi wynurzeniami na temat mojego życia, którym i tak obsmarowałam internety i inne posty.
W marcu dodałam post o ślubnej schizofrenii i zamilkłam na tym froncie, więc (jakby ktoś chciał) dość łatwo można sobie wydedukować, że ślubu nie będzie.
Nie, żeby kiedykolwiek naprawdę się na to zanosiło. Niby tak, ale jednak niespecjalnie.

Nic w tym kierunku nie zrobiłam. No, może poza oświadczeniem się konkubentowi jakieś 9845349457548 razy – czyli mniej więcej 9845349457547 razy więcej niż on mnie.
Zrobił to i straciłam przekonanie. Chyba jednak się zgrywałam i wcale mi o to nie chodziło…

Próbowałam wczuć się w klimat, ale nie umiem. Stworzyć własnego… póki co też nie – może kiedyś. A może nigdy.

Zainteresowały mnie kwestie techniczne, których zostało bardzo niewiele.
Wzdrygam się na myśl o organizacji wesela, pójściu do urzędu, wleczeniu wojującego ateisty do kościoła, mówienia o kimkolwiek mój mąż i byciu czyjąkolwiek żoną

Przez moment było fajnie, byłam podekscytowana. Och, ach i w ogóle… a potem nazwał mnie narzeczoną. Raz i o raz za dużo.
Nie spodobało mi się to. Niesprecyzowane fantazje były takie fajne… ale tylko dopóty, dopóki żyłam w głębokim przekonaniu, że potencjalny narzeczony nie jest zainteresowany.
Potem było super… przez jakiś czas – a potem nadal było super, tylko już nie z wizją bycia żoną. Jego, czyjąkolwiek…

Byłam już narzeczoną. Dwa razy.

Wliczając dwie bardziej abstrakcyjne sytuacje – nawet cztery. Na ten moment to chyba o cztery za dużo, żebym mogła się nie wzdrygać i nie patrzeć na to przez pryzmat tzw. przeszłości.
I nie czuć się jak Róża z “Co ludzie powiedzą(minus ten drobny detal, że Róży się to wszystko raczej podobało).

Za pierwszym razem byłam przerażona, wszystkim. I w ciąży.

Ciążę po kilku miesiącach straciłam, a po kilku kolejnych z nas nie było już czego zbierać.
Trudno mówić o “wpadce”, bo wychodziliśmy z założenia, że będzie co będzie. Nie byłam jakoś specjalnie przekonana do tego pomysłu – ciąży – póki w nią nie zaszłam. Oświadczyła mi się niedoszła teściowa, stwierdzając, że w takiej sytuacji wypadałoby nas pożenić. Wybranek odrzekł “no!”, nie wyraziłam sprzeciwu. Ot i zostaliśmy narzeczeństwem. Nie myślałam o tym, chciałam sobie być w ciąży i mieć święty spokój. No i miałam. Jego rodzina zajęła się wszystkim, dostawałam aktualizacje.
Było fajnie, byłam szczęśliwa. A potem wszystko trafił szlag. I mnie trafił.
Słowa, które w zamierzeniu miały być chyba pocieszeniem – powtarzanie, że na pewno uda nam się znowu były ostatnią rzeczą, jaką chciałam wtedy słyszeć – i jednocześnie tą, bez którą nie udawało się przetrwać dnia. Nikt poza “narzeczonym” nie wydawał się być zdolny pojąć, że kochałam tamten płód a nie wszelkie koncepcje zygoty jakie mi podsuwano. Nie ideę dziecka, tamto dziecko, moje dziecko, nie tuzin hipotetycznych.

Bycie narzeczoną kojarzyło mi się z bólem. Nie chciałam nią być. Rozpadłam się i pozbierałam, ale “nas” już nie.

Z jednej strony może i dobrze. “Utrudnienie życia” w młodym wieku znikło w naturalny sposób i uwagę na ten – jakże pozytywny – aspekt również chętnie mi zwracano, kiedy łaziłam i jęczałam, że mi źle i pusto.
Nie pamiętam, żebym się zastanawiała, czy chcę ślubu. Powinnam chcieć. Zachodzące w pierwsze ciąże koleżanki stresowały się awanturami rodziców, organizowaniem szybkich ślubów, braniem kredytów na domy, szukaniem mieszkań, sal, wahającymi się narzeczonymi… ja jadłam paprykę i miałam lekkie poczucie niesprawiedliwości w związku z tym, że nie muszę się martwić żadną z tych rzeczy, bo wszyscy robią wszystko za mnie. A jednak bałam się jak jasna cholera, wszystkiego… jak mogłam się nie bać?

Poza tym tego związku nigdy nie miało być. On nie chciał, ja nie chciałam… byliśmy toksyczni, ale jednak było fajnie, fajniej… ale pewnie nawet bez tragedii w pewnym momencie zaczęlibyśmy rzucać się sobie do gardeł za bardzo. A może nie? Nie wiem i już się nie dowiem.
W każdym razie zaliczyliśmy gorzkie gody w ekspresowym tempie. A potem, będąc już nie-razem, nagle znowu zaczęliśmy się dogadywać i znowu było fajnie.  Pewnie mogłaby z tego wyjść piękna przyjaźń gdyby nie to, że mimo wszystko chcieliśmy się zadymać na śmierć albo pozabijać.

Za drugim razem nie byłam przerażona niczym, oświadczyny były mi niemal obojętne.

Było bardzo romantycznie. Naprawdę bardzo. Nie wiem, czy zależało mi na romantyzmie, ale długi wykład z argumentami, wyjaśniającymi, dlaczego poprzednie dziewczyny nie były godne pierścienia, a ja jestem wybił mnie z mentalnych laczków.

Chciałam, chciałam, bardzo chciałam… aż okazało się, że jednak nie chcę.
Nigdy w życiu nie byłam tak obsesyjnie, histerycznie zakochana – i chociaż poprzedni związek zawiesił poprzeczkę obłędu dość wysoko, to jednak przeskoczyliśmy to z dobrymi dziesięcioma metrami nadwyżki. Żałowałam, nie żałowałam, chciałam to skończyć, nie chciałam, było najcudowniej i najkoszmarniej jednocześnie – nie że jakieś wzloty i upadki. Rollercoaster to za mało, raczej blender. Opcja mielenie lodu.

Po wszystkim byłam tak wyczerpana, że nie czułam zupełnie nic, ale nie sądzę, bym dokonała innych wyborów nawet wiedząc, jak to będzie wyglądało. Wcześniej rozpaczałam i czułam ulgę, a potem rozpaczałam, bo czułam ulgę i czułam ulgę, bo sobie porozpaczałam za wszystkie czasy.

To nie moje słowa, ale bardzo pasują: najpierw bałam się, że już nigdy z nikim nie będzie mi TAK i nie będę się czuć tak bardzo, a potem zaczęłam się z tego cieszyć.
Kiedy z nim byłam, chciałam tego wszystkiego, ale nawet nie wiem, na ile to była moja decyzja – zresztą w takich warunkach chyba nie widzi się innych opcji (o ile w ogóle istnieją; nie przypominam sobie, by dla mnie istniały).
No ale związek związkiem, a ślubu nie chciałam. Chciałam, żeby on zechciał, a kiedy wszystko zaczęło wyglądać na tyle poważnie, że zaczęło się jawić jako naturalna konsekwencja już podjętych działań, to straciłam ochotę na wracanie do tego tematu. Życie na takich warunkach może być fajne (w_bardzo_”pewnym_sensie”), bycie żoną w takich warunkach to już czysta depresja.
Nie bycie też. Grecka tragedia od góry do dołu.

Za trzecim, kawaler mamił mnie wizją nowej pracy i dużego mieszkania po rodzicach.

Mieszkanie w bardzo dobrej lokalizacji, przestronne, słoneczne-ale-nie-skwarne, ładnie umeblowane, czteropokojowe. Żyć nie umierać. Praca również, stabilna, z dobrą pensją, z której – jak skrupulatnie wyliczył kawaler – można by spokojnie utrzymać mnie i dwójkę dzieci (może nawet trójkę!), chyba że zamarzyłoby mi się jakieś epsze przedszkole, wtedy dobrze byłoby gdybym znalazła sobie coś zdalnego na pół etatu.
Co prawda w mieszkaniu była jedna drobna przeszkoda, która niezwykle nudziła kawalera, była głupia i nie dało się z nią o niczym porozmawiać, ale skoro ja nie chciałam się wprowadzić ani nawet bzykać, to cóż on biedny miał zrobić…
Nie doceniłam i skupiałam się na niewłaściwych rzeczach – zamiast na tym, że jestem kobietą jego życia.

Zgodziłam się oczywiście – jakże bym mogła odrzucić tak korzystną ofertę. Nie wiem, na ile była poważna, bo ewakuowałam się z tej znajomości najszybciej jak się dało, ale zawsze miło powspominać to mieszkanie w centrum.

Ale w ogóle to dobry chłopak był. Bardzo dobry. W szczytowym momencie oczarował mnie taką ilością chamskich uwag na temat mijanych na ulicy ludzi, że okładałam go torebką w miejscu publicznym, a on udawał, że nic się nie stało.

Za czwartym… ślub był warunkiem dalszego związku.

Związku, którego nie odważyłam się kontynuować. Kawaler był zdecydowanie w typie a-kiedy-on-cię-kochać-przestanie-zobaczysz-noc-w-środku-dnia.
Jakby kochał i nie przestał to możliwe, że nie byłoby żadnego problemu, ale gdyby jednak nie kochał lub przestał, wybawiłabym się jak Alice Alquist w “Gasnącym płomieniu”.
Wymiękłam mimo, że to ja postawiłam ten warunek.
Może… gdyby… coś… ale nie. Trzydzieści argumentów przemawiających za nie kontynuowaniem tego związku nigdy by się nie pojawiło, gdyby po drugiej stronie było “chcę z nim być”. Nie było, a odkąd uświadomiłam sobie, że w stany ekstatyczne wpadam głównie dlatego, że mam lekkie deja vu z byłym… (tak, TYM byłym, po którym byłam ledwo żywa).

Cóż. Jak nie-mawiają – świat jest pełen rzek, zawsze można do którejś wejść raz czy drugi, ale z czasem ochota na pływanie staje się coraz mniejsza.
(Oczywiście gdyby deja vu było silniejsze, to pewnie bym wlazła.)

Po tym wszystkim uznałam, że dobrze byłoby dać sobie spokój ze związkami na jakiś czas.

… no, może poza tym jednym, w którym już byłam.

Ale ślubu nie będzie. Raczej.
Raczej – bo tzw. “wszystko” może się zmienić i może jednak… ale najprawdopodobniej jednak nie.

Minęły dwa lata. Nadal nie jestem pewna, co w związku z tym.
W tym czasie poznałam kilka osób – niezbyt dobrze, bo w dość krótkim czasie (od kilku godzin do kilku dni) niezmiennie dochodziłam do wniosku, że wszyscy mnie nudzą i wcale nie chcę ich lepiej poznawać. I to się bardzo dobrze składało, bo po niesamowitym pierwszym wrażeniu oni też nie.

No, jeden był fajny...

Po kilku spotkaniach i kilkudziesięciu przegranych partiach scrabble kawaler stwierdził, że jestem najbardziej irytującą, popierdoloną i toksyczną babą, jaką kiedykolwiek miał nieszczęście spotkać, rozmowy ze mną są bardziej męczące niż kopanie rowów, a seks (którego nie było i nie zanosiło się, by miał być) nie jest tego wart.
Na odchodne rzucił jeszcze garścią porad, co powinnam zmienić, żeby ktokolwiek mógł ze mną wytrzymać ?.
Przykro, bo odbierałam go raczej pozytywnie – póki nie zakwitł jako idiota, brnący w znajomość z irytującą babą w nadziei na… nie wiem co właściwie. Nieoczekiwany spontaniczny pożar gaci czy transformację osobowości pod wpływem marnej gry (którą podobno powinnam dać mu wygrać przynajmniej kilka razy, żeby pokazać, że nie zależy mi tylko na tym, żeby dopisać kolejne cyferki na kartce, którą i tak zaraz wyrzucę – albowiem przegrywał, skupiając się na rozmowie, co było miłe z jego strony, a ja skupiałam się na grze, co było niemiłe).

Niestety, niezmiennie od dwóch lat najfajniejszy jest konkubent, narzeczony-nie-narzeczony, z którym wcale nie-jestem-w-związku – a przynajmniej tak sobie powtarzam za każdym razem, kiedy sytuacja wydaje się łaknąć konkretów.
Cóż to, ach cóż to może znaczyć – wielkie tajemnice wszechświata kolejno odlicz…

Rozważałam poświęcenie się hodowli kotów, ale ten problem ma pewne minusy.
Nie lubię kotów aż_tak_bardzo. I nie chcę ich więcej niż jestem w stanie złapać i unieść w razie nagłej ewakuacji.
I to by chyba było na tyle w kwestii ślubów. Rozgrzebałam tego posta dość dawno (podobnie jak kilkadziesiąt innych), najchętniej nie poruszałabym tematu, ale ten samotny wpis, wyświetlający się na bocznej szpalcie od czasu do czasu drażnił mnie i nie dawał spokoju, wołając o epilog.

☙✿❀❁❧

Kliknij na serduszka, jeśli chcesz ocenić post.

Średnia ocen: 0 / 5. Wyniki: 0

Wiatr hula... Nikt jeszcze nie ocenił tego posta. Link do FB jest na dole - to malutkie "f" na środku stopki.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.