Nie jestem pewna, czy przed 26 stycznia wiedziałam cokolwiek o Nanga Parbat. Znałam nazwę, ale nie umiałabym wskazać tej góry na mapie, jakby ktoś mnie o nią zapytał (nie wiem z jakiej okazji miałby) to nic bym nie powiedziała. Sporo nadrobiłam, a czytając relację z akcji ratunkowej wspinałam się na nieznane sobie wcześniej szczyty głupoty.
Od tego wpisu zaczęła się moja udręka z postem, który zionął potrzebą napisania jeszcze dziesięciu kolejnych, które umożliwiłyby mi wyrażenie się w pełni – i których od 28 stycznia do “dzisiaj” (28 lutego) nadal nie skończyłam.
No cóż – mówi się trudno, pisze się dalej i zapamiętuje, żeby następnym razem spróbować się trzymać jednego tematu… albo chociaż nie czytać tego, co wydaje się być szczególnie chaotyczne (zrobiłam to, przeczucia były słuszne i jestem gdzie jestem… minął miesiąc a ja nadal zagrzebana w tym samym).
Przy okazji przypomniałam sobie o tej specjalnej kategorii debila, tworzonej przez ludzi, którzy – jeśli dojdzie do jakiejś tragedii w górach – muszą, po prostu MUSZĄ wygłosić czarodziejską formułę:
I nie, nie, nie, NIE – to absolutnie NIE ci sami, którzy kilka godzin wcześniej pienili się, żeby nie podejmować żadnych prób ratunku.
Było ich sporo. Naprawdę sporo. Kiedy jedni starali się zorganizować pieniądze, które można by przekazać pakistańskiemu wojsku – które jako jedyne mogło użyczyć helikoptera, który mógł w miarę bezpiecznie wylądować na wysokości kilku tysięcy metrów – inni zajmowali się klepaniem komci i robieniem programów publicystycznych, w których wyliczano dokładną wartość (w złotówkach) szansy uratowania życia Tomasza Mackiewicza i Elisabeth Revol oraz argumentowano, dlaczego nie warto tego robić.
Dość istotnym niuansem jest to, że te głosy rozkwitły ZANIM pojawiła się szansa na to, że akcja zostanie sfinansowana z państwowych funduszy – więc nawet nie chodziło o żadne tam “z moich podatków…“, złość była chyba nawet większa w momencie, kiedy dotyczyło to dobrowolnej zrzutki.
No a potem impreza rozkręciła się już naSzczególnie urzekło mnie to, że w momencie kiedy dwie Pakistanki trzasnęły sobie dumne tweety informujące o tym, że armia pakistańska zorganizowała akcję ratunkową itd. i zostały zalane dziesiątkami pełnych pretensji odpowiedzi, oskarżających je o kłamstwo (gdyż to-Polacy-zorganizowali-akcję-ratunkową a-Pakistan-tylko-przeszkadzał) i obwiniających je o wszystko – począwszy od tego, że pakistańska armia z automatu nie ryzykuje swoim sprzętem i ludźmi, żeby natychmiast zdejmować himalaistów z gór, a na istnieniu grup terrorystycznych i dyskryminacji kobiet (sic!) kończąc.
Nie wiem, może to był zbieg okoliczności, może one napisały o tym jako pierwsze, ale nawet jeśli to i tak wyglądało to bardzo ciekawie w zestawieniu z podobnie brzmiącymi tweetami Pakistańczyków-mężczyzn, na których nikt się tak nie rzucił.
Ale trudno byłoby znaleźć kogoś, kto tam nie oberwał: czytałam i miałam wrażenie, że ciężko byłoby wykrzesać z siebie coś bardziej obrzydliwego, a pięć minut później przekonywałam się, że byłam w błędzie – i tak przez dwie doby (potem przestałam czytać).
Czego tam nie było… Rzucanie luźnych pomysłów odstrzału debili, którzy pakują się w jakiekolwiek góry (nie wiem, czy przypadkowo, czy zainspirowani masowym mordem, dokonanym na himalaistach i szerpach pięć lat temu, właśnie pod/na Nanga Parbat).
Potem na pierwszą linię frontu wyszli ci, (wspomnieni w akordeoniku) wściekający się, że wszystko trwa tak długo i obwiniający pakistańskie wojsko o to, że nie działa tak sprawnie jak GOPR i nie jest przygotowane na taką ewentualność.
Kiedy okazało się, że warunki uniemożliwiają kolejną gonitwę pod niemal pionową górę, w śniegu, po lodzie, przy huraganowym wietrze i niemal zerowej widoczności (nie wspominając już o tym, że w nocy) ludzie zaczęli klepać komcie z życzeniami, żeby się ci ratownicy wraz z uratowaną Francuzką w piekle zaczęli smażyć za “zamordowanie” tego, który tam został.
Nad ranem drugiego dnia zaczął się konkurs na to, kto ma najsilniejszą pasję, najlepiej rozumie motywy himalaistów i najmocniej gardzi januszami i frajerami, którzy nie są w stanie wyjść nawet na 2000 m. n.p.m.
Wtedy też zaczęła się burzliwa dyskusja o tym, co zasługuje na miano prawdziwej pasji, a co nie.
Po świcie czasu polskiego zaczęło się after party.
Wszyscy nieco uspokoili się myślą, że uda im się zejść z Francuzką do bazy i dalej, do helikopterów… poszli zrobić sobie herbatkę, wrócili i zaczęli przesyłać sobie linki do artykułów i filmików z komentarzami do tragedii na Broad Peak i relaksować się odpowiadając na komentarze ludzi, którzy cztery lata temu, z ciepłych foteli równali z ziemią Adama Bieleckiego za podjęcie decyzji o zejściu z góry za siebie (boo oni-na-jego-miejscu-to-by-nie-byli-na-jego-miejscu, boo by-się-tam-w-ogóle-nie-pchali) i mieli dużo do powiedzenia na temat jego człowieczeństwa.
Może warto się na moment zadumać i pozwolić tej świadomości powoli dojrzeć.
Ludzie publicznie wyzywający go i życzący mu śmierci mieli – nie znając sytuacji – dużo do powiedzenia na temat jego człowieczeństwa.
Dzisiaj go uwielbiają.
No… uwielbiali. Przez jakieś piętnaście minut między ósmą a dziewiątą rano, 28 stycznia 2018 roku. Potem skupili się na linczowaniu uratowanej Francuzki.
Z jednej strony miałam ochotę jeszcze trochę sobie popłakać dla zachowania klimatu… (przez kilkanaście godzin oddawałam się temu zajęciu ze zdumiewającą nawet dla mnie regularnością mimo braku wrażenia, że aż_tak_bardzo mnie to porusza) z drugiej zaczęłam się śmiać i nie mogłam przestać, kiedy pojawiły się pierwsze sugestie, że szurnięta baba mogła nieszczęśnika zamordować na tym ośmiotysięczniku – i że nie można wykluczyć, że ma to w zwyczaju, bo kilka lat temu jeden z członków zimowej ekspedycji w której brała udział również nie wrócił (a ciała nigdy nie znaleziono – przypadeg?!)… i zaczęli analizować jakieś cechy charakterystyczne seryjnych morderców.
Ogarnęli się niespiesznie i wrócili do standardowego oceniania, atakowania i oskarżania ocalonej kobiety o… chyba o wszystko, co tylko przyszło im do głowy – nawet nie wiedząc czy przeżyje.
Rozumiem, że można palnąć jeden czy dwa komentarze nie mając większego pojęcia na jaki temat… ale żeby wszyscy biorący udział w dyskusji, rzekomi pasjonaci wędrówek górskich nie mieli pojęcia o niczym? (sporo osób wypowiadało się z sensem i próbowało linkować jakieś źródła, ale oni kończyli na jednej czy dwóch wypowiedziach rzuconych w eter, nie debatowali)
I że byli w stanie wyłuskać z siebie całe mnóstwo energii, ale przeznaczali ją wyłącznie na poszukiwania dowodów, rzekomo potwierdzających ich, sklecone na kolanie teorie, ale nie znaleźli chwili choćby na zorientowanie się, jak wygląda zimowa pogoda w Himalajach? I że to góry, i to dość wysokie są?
No nie no… to już jest naprawdę… sport wyczynowy.
Popołudniu zajrzałam na facebooka. Prawdziwa jazda bez trzymanki, na którą już nie miałam siły. Dosłownie: nie mogłam, bo chyba bym zwariowała. Zajrzałam, przescrollowałam i uciekłam czując, że za chwilę dostanę udaru. Tygodniowe, góralskie poprawiny po weselichu na pięćset osób nie umywa się do tego, co się działo na profilu partnera Revol.
Przespałam się i taka, już wypoczęta mogłam zacząć się delektować deserem.
Co na deser?
Trzecia fala – po pierwszej (niech giną!) i drugiej (PRAWDZIWEJ pasji nie rozumiecie cepy!) do ataku przechodzi trzecia.
To nie są ci sami ludzie – zmieniają się jak idealnie zsynchronizowani wartownicy: dzielą się na grupy i nie wychodzą przed szereg; najpierw czekają na swoją kolej a potem spełniwszy swoją rolę milkną i wracają do swoich zajęć w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku.
Ci, którzy pozostają aktywni najdłużej najpierw, dla niepoznaki czasem nawet wyrażają uznanie dla sukcesu, odwagi i czego tam – starając się kamuflować swoje prawdziwe intencje i udając, że nie są aż-tak-źli, jak ci, którzy kwitli przed nimi. Chętnie ich krytykują, wzdychają z ubolewaniem nad tymi przykrymi słowami, które wcześniej padły. Nie rozkwitają w pełni, jeśli nie dojdzie do tragedii. Ale jeśli dojdzie…
A potem powtarzają ten sam tekst, który nawet śpiąca pod kamieniem żaba słyszała już ze sto razy.
“Chodzenie w góry to egoizm”
Altruista i prawdziwie porządny człowiek postępuje wbrew sobie i daje wszystkim dookoła odczuć, jak wielkie jest jego poświęcenie!
Chciałby to… chciałby tamto… ale tego nie robi i czeka na oklaski – dosłownie; bez żadnej przesady: czeka i kiedy go nie dostaje, sam agresywnie zaczyna się go domagać.
I tak – śmierć alpinisty, himalaisty (czasem nawet mniej wyczynowego wspinacza) jest doskonałym momentem do przypomnienia światu jak jeden z drugi się straszliwie poświęca dla dzieci nie jeżdżąc w Himalaje.
Niemal równie dobrym jest fakt, że kobieta jeździ na jakiekolwiek wycieczki bez chłopa (nie wspominając już o jakimś zwiedzaniu świata poza siedzeniem w kurorcie – i to najlepiej z właścicielem opiekunem) – bo i wtedy obowiązkowo zbierze trochę takich troskliwych opinii, ale skoro tylko pada magiczne słowo “góry”, wszyscy zaczynają jazdę bez trzymanki.
O ile jestem skłonna wyrazić jakieś tam zrozumienie wobec postawy tych, życzących śmierci każdemu, kto waży się na niesubordynację i bezczelnie żyje sobie tak, jak uważa za stosowne (bo jak kto chory psychicznie to nie jego wina, że nie umie się zachować), i dostrzec jakąś tam logikę w wywodach pacanów bredzących o pasji (wszak ograniczenia intelektualne też nie mamy wpływu), tak kłamcy życzliwcy, zasłaniający się “empatią” i “troską”…
“Najbardziej żal mi rodziny” – mówią, mając na myśli rodzinę tragicznie zmarłego.
“Żal” im tej rodziny do tego stopnia, że nie ograniczają się do tego, co można by upchnąć w nawet najbardziej liberalne ramy krytyki postępowania, niechęci do człowieka i bezinteresownego hejtu.
Wypisywanie nawet najobrzydliwszych rzeczy pod adresem konkretnych osób w miejscach, gdzie te osoby i ich bliscy teoretycznie mogą się znaleźć (ale praktycznie szanse na to są niewielkie) i uporczywe próby doklejenia do tego szlachetnych intencji to dno – ale nie tak głębokiego i śmierdzącego bagna jak dokładanie wszelkich starań, by te słowa trafiły do osób, których to bezpośrednio dotyczy.
Te wszystkie gnidy, które “chodzenie-w-góry-to-egoizm, jeśli ma się rodzinę” (bo samotnych nie żal) tak się troszczyły o dobro tej rodziny, że używały sobie na tym nieszczęściu jak tylko mogły tagując tak, żeby szanse na to, że ktoś bliski się na to natknie były jak największe…
Albo adresując to bezpośrednio do tych osób, stalkując ich profile i usprawiedliwiając się (często na etapie, kiedy nie spotkali się jeszcze z żadną krytyką – co świadczy o tym, że doskonale zdają sobie sprawę z tego, jak wstrętne i obleśne jest to, co robią; i że nie może być mowy o jakiejkolwiek “utracie kontroli” w emocjach) mocno naciąganymi twierdzeniami, że gdyby ich ofiary “nie chciały” oberwać, to profilaktycznie ukryłyby swoją nieobecność w serwisach społecznościowych.
“Najbardziej szkoda tych niewinnych dzieci” – mówią, mając na myśli dzieci tragicznie zmarłego.
Tak bardzo im tych dzieci “szkoda”, że robią co w ich mocy, żeby zmieszać kochane przez nie osoby nie tylko z błotem, ale i z gównem.
To wszystko z troski! Empatia nimi kieruje…
Bo im ich tak strasznie szkoda, tak szkoda, TAK SZKODA, że robią wszystko co w ich mocy (niewielkiej), by posłać w eter słowa, które – jeśliby jednak trafiły do ich oczu czy uszu, to zraniłyby jak najmocniej.
Ale i nie na tym koniec. Najbardziej intrygującą (i dziwnie liczną grupą) są ci, zatroskani tragicznym losem partnerów i partnerek himalaistów i podróżników.
Bo-oni-sobie-nie-wyobrażają, bo oni by nie mogli!, bo oni by NIE POZWOLILI partnerowi na takie rzeczy…
Cóż to za głęboki i dojmujący problem społeczny, wołający o gorącą debatę.
Te mrożące krew w żyłach wizje, w których jeden czy drugi himalaista nawet nie mógłby marzyć o dalszej karierze, gdyby zapragnął żyć u boku jednej czy drugiej internautki… są chyba nawet lepsze niż wszystkie te deklaracje, że żadna nie chciałaby mężczyzny o urodzie modela, a na widok młodego Brada Pitta to wręcz dostają konwulsji z obrzydzenia. Jakby zdobycie ośmiotysięcznika zimą nie było równoznaczne z plus miliardem do seksapilu – jasne, że nie dla każdego człowieka na Ziemi, ale ta grupa jest dość liczna, by czynić te rojenia niedorzecznymi (Denis, ach, Denis ❤❤❤!).
Bo oni (w większości panie, ale nie tylko) by tak nie mogli, bo sobie nie wyobrażają związku na takich zasadach!
Warto pamiętać, że to wszystko pada w kontekście tragedii – nie luźnych dyskusji o tym, czego kto oczekuje od związków.
Oczywiście wypowiadający się nie mają wglądu w “zasady” panujące w związku ludzi o których mówią, więc ograniczają się wyłącznie do swoich fantazji na temat rzeczy, których nie znają i które im z zasady nie odpowiadają…
Samo to czyni te wynurzenia naprawdę wartościowymi – a zważywszy na okoliczności… coś wspaniałego!
No chyba, że tylko mnie omijają stada wielbicieli sportów ekstremalnych, złaknionych związku ze mną i gotowych spędzić ze mną życie, a dla tych wszystkich pań, które tak ochoczo zajmowały stanowisko jest to realny problem, z którym borykają się codziennie… w takim wypadku może i nie dziwne, że wspominają kiedy tylko jest okazja… gnane cichą nadzieją, że chłopcy wreszcie zrozumieją aluzję i dadzą im spokój.
W takim wypadku to byłoby nawet zrozumiałe – nieco nietaktowne, ale niemal uzasadnione.
Nie wiem, czemu akurat góry są tak elektryzujące i niezwykłe – nie dla tych, którzy je zdobywają, dla tych, którzy powtarzają mantry o egoizmie…
Może to przez metafory?
Sukces czy wybitne osiągnięcie w każdej dziedzinie jest porównywane do zdobywania szczytów, dążenie do nich bywa “wspinaczką” – może dlatego?
Bo jeśli nie o to chodzi, to kompletnie nie mam pomysłu na to, o co mogłoby…
Przecież nie empatia, troska, rozsądek ani kolejeczka himalaistów z kwiatami i pierścionkami zaręczynowymi, nadmiar szczęścia i spełnienia… też wątpię.