Chciałam zupełnie o czymś innym, a wyszło mi o tym. Cóż. Chętnie dopisałabym do tych swoich jęków jakąś wzniosłą ideę, ale żadnej nie ma.
Jak zwykle – zaczęłam pisać o jednym, skończyłam na drugim, przypomniało mi się trzecie i popłynęłam ze strumieniem świadomości dalej niż z obydwoma tymi tematami razem wziętymi.
Z tego co pamiętam byłam w co-najmniej-pewnym-sensie onieśmielona… przynajmniej na początku.
Siedziałam sobie ze znajomymi i nieznajomymi mi znajomymi znajomych. Wszedł ?ON?, był taki łał, na nikogo nawet nie spojrzał – podszedł do kogoś, zapytał o coś, dostał odpowiedź i poszedł.
Dyskretnie i bardzo subtelnie poleciałam pytać kto to, kto to i czy jeszcze się pojawi – na tyle “dyskretnie” i “subtelnie”, że dzień później wszyscy o tym gadali i rzucali jakieś bardzo śmieszne żarciki w związku z tym, że nigdy wcześniej nie byłam nikim zainteresowana, aż tu nagle “kto to, kto to?“.
Nie pamiętam, czy mi to przeszkadzało; prawdopodobnie tak – przypuszczam, że nawet bardzo, ale czas mijał, a jego ani widu ani słychu.
Aż w końcu pojawił się znowu. I od razu przyszedł do mnie. DO MNIE ?.
Pogadaliśmy, mój entuzjazm trochę opadł, ale w dalszym ciągu byłam w stanie lekkiego łał, więc kiedy zaproponował przejażdżkę, to wsiadłam. Gość, którego widziałam po raz drugi w życiu, którego tylko znajomi znajomych kojarzyli tylko piąte przez dziesiąte – cóż mogłoby pójść nie tak?
Jechał tak, że mało nas nie zabił, wywiózł mnie na odludzie i przez bite trzy godziny opowiadał o swoich byłych.
W tamtym momencie był już tak atrakcyjny, jak zwiędły kalafior, ale konwersowałam – no bo czemu nie. W drodze powrotnej wymiękłam i stwierdziłam, że właściwie to mieszkam już tam, kawałek dalej.
Myślałam, że zatrzyma się na wysepce, ale nie, podwiózł mnie pod sam dom, NIE MÓJ DOM, gdzie starałam się jak najszybciej skończyć rozmowę i zniknąć mu z pola widzenia, jednocześnie modląc się, żeby z podwórka nie wyskoczyło stado psów, albo właściciel z pytaniem, co tam się wyprawia.
Przeklinałam się w duchu za ten czterogodzinny spacer nie wiedząc, że to była korzystna inwestycja w przyszłość. Później próbował mnie nawiedzać w domu i nawet próbował zrobić mi awanturę, że przekonałam “ojca”, żeby udawał głupiego i twierdził, że nie ma żadnej córki.
Zaczął się pojawiać częściej.
Gadaliśmy – tzn. głównie on gadał, łaziliśmy, ale już nigdzie z nim nie jeździłam. No i starałam się umawiać z nim możliwie daleko od domu, bo chociaż w pewnym sensie było fajnie, miałam jakieś dziwne przeczucia – słuszne, ale to jakiego czadu później dawał, pominę. W końcu ustalił mój prawdziwy adres, ale wcześniej uniknęłam kilku najazdów, więc właściwie wyszłam z tamtym spacerem na plus.
Potem znowu zniknął – zadzwonił raz czy drugi, puścił jakiegoś samotnego smsa, aż w końcu zamilkł. Nie zwróciłam na to jakiejś szczególnej uwagi, nie był jedyną osobą, z którą tak gadałam i się włóczyłam, zresztą na horyzoncie pojawiło się nowe ???, które po bliższym poznaniu nie kojarzyło mi się z żadnym gnijącym warzywem, więc o naprawdę niewielu rzeczach pamiętałam.
Kompletnie nie wiedziałam, o co chodzi, kiedy parę miesięcy później w środku nocy ze snu wyrwał mnie telefon i jakiś płaczliwy głos, który nawijał i nawijał nie bacząc na moje pytania, że nie wiem kto dzwoni.
W końcu zaczęłam potakiwać śmiejąc się w duchu na myśl o tej super historii o najbardziej szalonej pomyłce Świata, którą będę mogła sprzedać znajomym. Nie była to dla mnie pierwszyzna – niedługo wcześniej miałam studniówkę (a może półmetek?) – jakąś imprezę w każdym razie i przez cały dzień wydzwaniał do mnie z różnych numerów jakiś gość upierający się, że jestem Kasią, która MUSI mu wybaczyć i nie przyjmował do wiadomości, że nawet żadnej nie znam (może faktycznie było to trudne do uwierzenia, ale akurat wtedy żadnej Kasi w bliższym ani dalszym otoczeniu nie miałam). Aż w końcu mnie olśniło, że to NIE JEST pomyłka – że to ten gość, który omal nie skasował mnie na zderzaku tira.
Nie miałam najmniejszej ochoty na spotkania z nim, ale tak jęczał i jęczał, że w końcu się zgodziłam.
Poszłam i dowiedziałam się, że nie tylko od kilku miesięcy JESTEM Z NIM W ZWIĄZKU – z człowiekiem, którego przez większość tego czasu nie widziałam ani na oczy, ani na uszy, ani nawet tekstem, i którego wcześniej nawet nie dotknęłam – ale jeszcze, że mnie w tym czasie bardzo intensywnie zdradzał, bo myślał, że może z tamtą dziewczyną wyjdzie mu fajniejszy związek, ale go rzuciła, więc bardzo żałuje i nie może sobie wybaczyć, że mnie tak bezdusznie potraktował, i że jest gotowy spróbować ze mną znowu.
Cóż miałam na to odpowiedzieć? Palnęłam jakąś ironiczną (w moim mniemaniu, bo w jego chyba niezupełnie) bzdurę, że no jasne, skoro tak to wygląda to może próbować, ale nie będę się za mocno angażować, bo od grudnia mam kogoś i nie mam za wiele czasu na cudze związki wyobraźni.
Najpierw nie wydawał się tym jakoś szczególnie zbity z tropu, ale chyba za bardzo się upierałam na to nie_bycie_z_nim, bo w końcu poinformował mnie, że to całe szczęście, bo w ogóle mu się fizycznie nie podobam i nie jest pewny, czy mógłby uprawiać ze mną seks, a i charakter mam ciężki, męczę go i pewnie na dłuższą metę by tego nie zniósł.
No tym to mnie zagiął. Chyba nic nie odpowiedziałam.
Minęło prawie piętnaście lat, a ja nadal nie wymyśliłam żadnej ciętej riposty, samo wspomnienie rozkłada mnie na łopatki.
Potem znowu zniknął, ale dość regularnie się gdzieś zjawiał, żeby się wyżalić na kolejną laskę, która go uciekła, urzeczona jego osobowością nie doceniła dobrego chłopca i go “rzuciła”, żeby związać się z jakimś dupkiem, który nigdy nie będzie dla niej nawet w ułamku tak dobry jak on.
Z części tych opowieści nie wynikało jasno, czy rzeczone laski są świadome, że są z nim w związku, ale jakoś specjalnie się nie zaprzątał takimi pierdołami. Mnie od czasu do czasu zapewniał o swoich czysto braterskich uczuciach i że mam grubą dupę, ale jak nie ma nic innego, to i tak miło spojrzeć, jak wchodzę po schodach.
Lata mijały, a on co jakiś czas się odzywał i żądał spotkania.
Odmawiałam, więc jęczał, wydzwaniał, wypisywał, że Świat mu się wali, a jak wciąż upierałam się przy swoim, to zaczynał mnie śledzić i męczyć na ulicy, aż kapitulowałam i wysłuchiwałam jego żali.
Żali i peanów na moją cześć – gdyż rzekomo byłam jego jedyną prawdziwą przyjaciółką, która nigdy go nie olała, a nikt inny nawet nie odbierał (odbierałam może jeden na dziesięć telefonów, na smsy odpisywałam z kilkudniowym opóźnieniem), co było dość przygnębiające, bo uświadomiłam sobie, że nigdy tak naprawdę nie próbowałam się go pozbyć. I że to żadna ironia, bo lubię tego chorego pojeba. W dużym stężeniu był nie do zniesienia, ale raz na kwartał… też był nie do zniesienia.
Był beznadziejny pod każdym względem, okropny, upierdliwy, chamski dla wszystkich o których opowiadał, dla mnie jakby trochę mniej – oczywiście pomiędzy tymi rozkwitami, w których dzielił się przemyśleniami na temat naszego hipotetycznego związku, któremu na drodze do szczęścia stoi tylko to, że nie jestem dość atrakcyjna i ciągle go wyzywam. Nie wspominając o tym, że większość jego akcji, mających na celu wymuszenie spotkania była zwyczajnie upiorna.
Był tak beznadziejny, że kiedy pojawił się po jednej z dłuższych, bodajże półrocznej przerwie, wyjątkowo nie narzekając na żadne byłe i nie odwalając żadnej krzywej akcji znowu złapałam ?.
Uciekłam jak tylko się zorientowałam, że doszło do ciężkiej korozji i trzeba się natychmiast ewakuować, ale niewiele to pomogło, bo zaraz zaczęłam wysyłać mu tęskne smsy i odbierać każdy telefon.
Wstyd się przyznać, ale spartoliłam to.
Minęły ze trzy dni – była jakaś środa, a miał do mnie przyjechać w sobotę. Moja ekscytacja sięgnęła zenitu i paplając bezmyślnie wymieniłam jego imię – nie jakieś specjalnie rzadkie, ale zawistna koleżanka ryknęła, że “chyba nie TEN (tu padły bardzo brzydkie słowa, sporo przymiotników) ZYGFRYD i czy mnie do reszty (czasownik)?!”.
No, mnie do reszty (czasownik), a ją jakby diabeł opętał.
Tzn. zawiść, zazdrość o moje zbliżające się wielkimi krokami szczęście ją skręcała.
Zrobiła z tego taki cyrk, że niewiele brakowało, a przyćmiłaby wszystkie jego wyczyny z tych sześciu czy siedmiu lat naszej znajomości. Poinformowała kogo tylko mogła, włącznie z ludźmi, którzy nawet mnie nie kojarzyli, że zamierzam się umówić ze swoim stalkerem, przybliżając pokrótce jego sylwetkę i “informując”, że trzeba mi natychmiast znaleźć jakiegoś chłopaka, dziewczynę, kota, albo cokolwiek, bo rozum mi odjęło. Zawlekła mnie na cztery imprezy w trzy dni i zasugerowała poderwanie bezdomnego, któremu dałam dwa złote twierdząc, że nawet jeśli pan jest alkoholikiem, to i tak jako kawaler plasuje się parę klas wyżej niż Zygfryd.
Tyle razy powtórzyła, żebym pamiętała, że Zygfryd to ten, który zrobił “to“, który mówił “tamto“, że to ten świr, który “owamto“, że dopięła swego.
Co prawda pognałam na spotkanie z nim jak na skrzydłach… ale jak już go zobaczyłam, to wszystko mi opadło i nie miałam ochoty na nic z nim.
Nawet nie umiałam sobie przypomnieć, co mi odbiło, że w ogóle… mało przypominał siebie sprzed siedmiu lat i nawet fizycznie podobał mi się średnio na jeża. Poza tym był idealnym combo wszystkiego, co mnie w ludziach odrzucało – trudno byłoby nie docenić: to nie problem znaleźć kogoś, kto ma jedną wadę, dwie, trzy czy pięć, ale żeby wszystkie?
Chociaż nie powiem – rozczuliło mnie, kiedy po nieudanej próbie objęcia mnie poinformował, że byłoby miło, gdybym zmieniła sobie kolor włosów (były czerwone), bo z takimi wyglądam zbyt wulgarnie.
Dałam sobie na wstrzymanie i po kolejnej przerwie przestałam odbierać jakiekolwiek telefony od nieznanych i zastrzeżonych numerów, on gdzieś wyjechał na trochę…
Zapomniałam o większości jego wyczynów, a jak zadzwonił ze swojego normalnego numeru – po kolejnych ponad/prawie dwóch latach odebrałam. Znowu jęczał, obiecywał samobójstwo, znowu nie miał “nikogo poza mną”, to w końcu zgodziłam się z nim spotkać.
Nie wiem czemu, ale uroiło mi się, że owo spotkanie będzie polegać na tym, że gdzieś się umówimy, a nie, że on wsiądzie zachlany do samochodu, przyjedzie i stanie u mnie przed drzwiami, pod adresem, którego mu nigdy nie podawałam. Nawet nie wspominałam w jakim mieście mieszkam – pomyślałam, że w sumie mogę się przejechać tam, gdzie spotykaliśmy się wcześniej i przy okazji załatwić parę rzeczy.
No, nie zdążyłam.
Znowu: ewidentnie pijany, kompletny świr pod drzwiami – cóż mogłoby pójść nie tak?
Zamiast ograniczyć idiotyzmy do wyjścia do niego, wpuściłam do środka. Jeszcze trochę i bym pobzykała – rozwalił się na kanapie i zaczął litania o swoim nieszczęściu, wstawił w to obszerne dywagacje o naszym niedoszłym wspólnym szczęściu, które nigdy się nie spełniło, bo był głupi i mnie zdradził (pomijając to, że wymyślił sobie ten związek, to bardzo eufemistycznie określił równoległy związek z inną dziewczyną, której też coś kręcił), a potem pozwolił mi odejść zamiast pokazać, jak bardzo chce ze mną być.
I że dopiero w tamtym momencie uświadomił sobie, że ~przez te wszystkie lata był ślepy na prawdziwą miłość, którą miał tuż pod nosem, bo nikt nigdy nie był wobec niego tak cierpliwy i wyrozumiały jak ja. I że właściwie to jestem najcudowniejszą kobietą na świecie nie licząc tego, że wszystkie jego byłe są ode mnie znacznie ładniejsze, szczuplejsze i generalnie to woli niższe, ale takie rzeczy nie powinny być istotne w miłości. I że generalnie to już od dawna mnie kocha, ale wcześniej nie zdawał sobie z tego sprawy.
Chwilę po tym, jak zastanawiałam się, czy przynieść miskę zanim wszystko mi zarzyga, bo miał dziwną minę okazało się, że zupełnie nie to miał na myśli.
Rzucił się do całowania. On nie zwymiotował, ja tak, bo zakiszony w wódce, od dawna niemyty ozór, który zupełnie nieoczekiwanie znalazł się w moich ustach to było zbyt wiele wrażeń oralnych jak na jedno popołudnie.
Zwalił się, elegancko mnie sobie przytrzymał, ale chyba się nie spodziewał, że nie będę tym zachwycona, bo pogryzłam, sprałam i skopałam go z siebie momentalnie, a wątpię, żeby udało mi się to zrobić, gdyby się faktycznie zawziął.
Acz niewykluczone, że był na to zbyt pijany.
Jego pełne zdumienia pytanie “Ale za co? Czemu?” zabrzmiało tak prostodusznie i bezpretensjonalnie, że niemal byłam gotowa uwierzyć, że nic takiego nie zrobił i to ja go zaatakowałam bez powodu.
Szybko się otrząsnął i zaczął opowiadać o tym, że teraz to mnie naprawdę szanuje, bo wcześniej to myślał, że ja to z każdym, a tu nagle nie chcę wykorzystywać sytuacji i tego, że jest pijany. I że w takiej porządnej dziewczynie to mógłby się naprawdę zakochać.
Szczególnie ujęło mnie to, że niedługo wcześniej twierdził, że już mnie bardzo kocha.
Potem zasnął mi na dywanie w czasie kiedy ja dałam sobie spokój z myciem i zaczęłam jeść pastę do zębów.
Gapiłam się na niego do rana, bo nie wiedziałam, co jeszcze wymyśli. Pozbierał się i pojechał. Nawet nie zarzygał, tylko zasmrodził poalkoholowymi wyziewami.
Tym razem zaszalałam i pożyczyłam mu, żeby się ode mnie odpierdolił.
Bez wielkiej nadziei, że posłucha. Posłuchał.
No, prawie. Niezupełnie. Właściwie to NIE – nie posłuchał, ale przestał mnie nawiedzać.
Nie wiem, jak wyglądałaby ta znajomość, gdybym w pewnym momencie (dawno temu) nie przyzwyczaiła się do jego istnienia.
Głęboko skrywane romantyczne uczucie nie byłoby jeszcze takie najgorsze. Ja go lubiłam. Nadal lubię.
Nie licząc pierwszego spotkania i późniejszego zaćmienia w zupełnie budził we mnie tak dzikie uczucia macierzyńskie, że nawet teraz, jak o nim myślę niemal dostaję laktacji.
O czym to ja miałam pisać?
Aha… zapomniałam. Cóż. Wszystkich ewentualnych czytających uprasza się o nie traktowanie tego jako zachęty do lekceważenia świrów i powielania jakiegokolwiek z przytoczonych wyżej zachowań, chyba że naprawdę mają na to ochotę, która nie ma nic wspólnego z chęcią pocieszenia i utulenia biednego, skrzywdzonego, bezradnego, smutnego misia, bo to się zwykle kończy mniej więcej tak, jak próba uściskania niedźwiedzia brunatnego.
Wrażeń emocjonalnych można przy takim nazbierać na trzy życiorysy, ale jeśli to nie jest co najmniej Ósmy Cud Świata to nie warto.
Zresztą nawet, jeśli jest to też nie interes życia.
PS. Nie utrzymuję zażyłych znajomości ze wszystkimi świrami, których w życiu spotkałam. Połowa max.