Dawno, dawno temu, za klombami, za parkami… Podobno byłam bardzo ładnym dzieckiem.
Ludzie często mi to mówili, a ja dostawałam szału, bo wiedziałam, że zaraz zaczną mnie dotykać.
I zawsze tak było. Musieli, po prostu MUSIELI wpakować łapy w moje włosy, dotykać twarzy i brać mnie “na ręce” nawet, kiedy byłam na to już za duża i za ciężka – nie było to żadnym problemem dla nich, bo z wielkim upodobaniem korzystali ze sprawdzonej metody dziwnego łapania pod ramiona. Bolało jak jasna cholera, czasem miałam sińce od kciuków wbijanych centralnie w pachę, pomijając już strach, że za którymś razem wyrwą mi ręce z ciała.
Inną rozrywką było łapanie za policzek, ściskanie i wykręcanie go tak, że miałam łzy w oczach i zaczynałam wiszczeć – przy okazji mówienia mi jaka to jestem śliczna.
Jak uciekałam, to byłam niegrzeczna.
Jak protestowałam to byłam niegrzeczna. Jak piszczałam to byłam niegrzeczna. Nawet jak płakałam to byłam niegrzeczna i robiłam przykrość ciociom, które przecież chciały być miłe!
Nie chciałam być niegrzeczna, ale to było nie do zniesienia, niewykonalne.
Musiałabym robić wszystko, co było dla mnie istotne wbrew sobie, żeby być “grzeczną”, a nie byłam w stanie. Kiedy po którymś z kolei obmacaniu ciocia postanowiła zaserwować mi epickie wykręcenie policzków, rzuciłam się na nią i zrobiłam jej to samo, z całej siły, póki mnie od niej nie oderwali. Zanosiło się na awanturę stulecia, ale tak rozwinęła skrzydła w wykrzykiwaniu, jaki to ze mnie wstrętny i niewychowany bachor, że doszła aż do stwierdzenia, że dziecka to nie boli i to dla niego przyjemne – ktoś z siedzących przy stole się roześmiał, a potem już śmiali się wszyscy. Z ciotki. A ja “za karę” zostałam dożywotnio zwolniona z obowiązku siedzenia na rodzinnych spędach.
To może się wydawać niewinne – na tyle, na ile niewinnym może być robienie z dziecka lalki do pokazywania ludziom – ale nie było, kiedy próbowałam wytłumaczyć, że się boję i nie chcę, żeby ten człowiek mnie dotykał, bo… bo nie wiem, boo… – ale moje słowa nie znaczyły absolutnie nic, bo przecież za każdym razem protestowałam, narzekałam, uciekałam i okazjonalnie wyłam przy okazji “zupełnie niewinnych” powitań i pożegnań z niezliczonymi zastępami cioć i wujków.
Gdybym była “grzeczna”, akceptowała i zgadzała się na to wszystko, to może w momencie, kiedy pojawił się – być może akceptowalny dla dorosłych “sensowny powód” – by mnie wysłuchali.
Może. Bardziej prawdopodobne, że olali by tak, jak inne, ale “może”.
Nigdy nie będę gotowa na mówienie o pewnych sprawach. Nigdy nie będzie dobrego momentu: ani dziś, ani jutro, ani za miesiąc, rok ani dwadzieścia lat.
Po prostu nie. Nie wiem, jak zacząć, jak rozwinąć, jak skończyć. Nie mam pojęcia.
Nawet nie jestem pewna, kto to był. “Jakiś facet”.
Nigdy nie byłam ofiarą. Nie dano mi tego prawa. Byłam “sprawcą”.
Najpierw byłam tym niegrzecznym dzieckiem, które nie umie się zachować. Ucieka, brudzi się, wrzeszczy, niszczy sukienki i nie umie grzecznie siedzieć i witać się z wujkami.
Nie chciałam być niegrzeczna, chciałam umieć. Powtarzałam sobie, że zniosę, że muszę, że tak trzeba. No bo przecież… mówili, że trzeba. Nie wychodziło mi.
Zawsze starałam się “zwrócić na siebie uwagę”.
Najbardziej przy okazji jakiegoś wyjazdu. Pamiętam, że ten osobnik dał mi do zabawy jeden z tych “obrazków”, w których zamknięty pomiędzy dwiema szybkami kolorowy olej miesza się z piaskiem i tworzy różne formy. Nigdy czegoś takiego nie widziałam, byłam tym zachwycona, ale nie czułam się dobrze w jego towarzystwie.
Zostawiłam obrazek i starałam się przez resztę dnia trzymać możliwie daleko od niego – co było dość trudne zważywszy na to, że byłam z nim zamknięta w jednym domu i miałam być grzeczna, bo powinnam być wdzięczna za to, że ci ludzie pozwolili nam nocować u siebie za darmo.
Czułam się źle – gorzej niż zwykle, kiedy ktoś się na mnie gapił (czego nie lubiłam), bo nie spuszczał ze mnie wzroku.
Zagadywał, łaził za mną, a ja niby to przypadkiem zmieniałam miejsce tak, żeby nie siedzieć obok niego.
Oczy zamykały mi się ze zmęczenia i bardzo chciałam spać, kiedy wieczorem poszłam do łazienki, żeby się umyć i przebrać w piżamę, zażartował, że chciałby mi pomóc i zobaczyć, czy ładnie wyrosłam, bo nie widział mnie od czasów, kiedy jeszcze nie umiałam chodzić.
Serce podeszło mi do gardła, ale próbowałam się uspokoić, bo przecież zaraz miałam iść spać – a spać miałam w jednym pokoju z rodzicami.
Zaczęłam płakać i szaleć dopiero, kiedy usłyszałam, że rodzice wybierają się na jakieś ognisko.
Nie umiałam im powiedzieć o co chodzi, bo nie wiedziałam co mam mówić. Prawie udało mi się przekonać mamę, żeby nigdzie nie szła i spała ze mną. Ta ulga… i ta rozpacz, kiedy zwrócił jej uwagę, że dzieciom nie można na wszystko pozwalać… i że wychodzę jej na głowę.
Próbowałam się uspokoić w nadziei, że może w ten sposób uda mi się ją przekonać, ale bez sukcesów.
Na moment odetchnęłam, bo wyglądało na to, że on też wychodzi. Mimo wszystko bałam się spać na łóżku, uznałam, że bezpieczniej będzie pod nim, ale za wcześnie tam weszłam. Ktoś jeszcze zajrzał, żeby sprawdzić czy aby śpię… nie było mnie widać, więc zaczęła się afera i dość szybko zostałam stamtąd siłą wydarta za nogi. Nie chciałam wyjść. Moje chaotyczne tłumaczenia i płacz starły się z pretensjami, że nie umiem się zachować, zawsze przynoszę wstyd i robię wszystko, żeby być w centrum uwagi.
Wtedy skończyło się “udowodnieniem mi, że nie będę dyktować otoczeniu by robiło to, co mi się podoba” i – jako że na swoje nieszczęście częściowo udało mi się wyjaśnić, czego dokładnie się boję – zmuszeniem mnie do zrobienia dokładnie tego, czego się bałam. Czyli zdarcia ze mnie kołdry i pozwolenia na to, żeby sobie obejrzał “jak wyrosłam” i zostawieniu mnie tam.
W tych wspomnieniach, które zawsze chciałam mieć mama wraca i wszystko kończy się dobrze.
Tak nie było.
Ale nic nie było tak straszne, jak te, słyszane od czasu do czasu, powtarzane niczym mantry historyjki o tym, że dzieci kłamią i mają wybujałą fantazję, więc nie można im wierzyć.
Taki zatroskany uświadamiacz pojawiał się za każdym razem, kiedy już, już prawie udało mi się przekonać mamę, że ktoś robi mi coś złego.
Piękno w prostocie objawiało się, kiedy była to właśnie ta osoba, która to robiła i przed którą chciałam uciec.
No i cóż – składało się w całość, bo ciągle próbowałam powiedzieć to samo… a skoro raz zostało uznane za dziecięcy wymysł i próbę zwrócenia na siebie uwagi, to spokojnie można było traktować to w ten sam sposób przy każdej okazji.
Pisałam to wiele razy, w różnych formach – to mniej, to bardziej rozbudowanych, ale to chyba nie może wyjść dobrze: jak bym się za to nie zabierała, będzie źle.