Poniższy wpis zawiera takie tam pitolenie na marginesie ostatniego wpisu o książkach. Nic ciekawego, nic odkrywczego, za to długie!
Nie jestem pewna, czy kiedykolwiek miałam etap jakiejś przesadnej ekscytacji czytelnictwem.
Raz narobiłam obory – jako że obecność książek w domu zawsze wydawała mi się naturalna, goszcząc w domu potencjalnej koleżanki zapytałam, gdzie trzymają książki. Spierałyśmy się o coś i w ramach udowodnienia swoich racji chciałam, żebyśmy sprawdziły to w encyklopedii. We wszystkich domach, które odwiedzałam książki były; mniej lub więcej, czasem mnóstwo, czasem kilka, ale chyba nie zwracałam na to większej uwagi. U niej żadnych nie zauważyłam, ale założyłam, że po prostu są w innym pomieszczeniu niż te, do których mnie zaproszono.
To nie był początek pięknej przyjaźni.
Zostałam oskarżona o próbę zrobienia z nich tępych tłuków, a cała wieś została poinformowana o tym, że jestem niewychowana i nawet nie umiem zjeść jak człowiek, bo wyjmowałam coś palcami z zupy, którą mnie poczęstowała. Miałam z dziesięć czy jedenaście lat, a afera była przednia. Przycichła dopiero po żarcie ojca innej koleżanki, który usłyszawszy tę historię stwierdził, że gdyby zupa była dobra, to by dziecko nie grzebało.
Nigdy nie mogłam się nadziwić ludziom, którzy są w stanie dyskutować o książkach. Ja nie umiem.
Za czasów szkolnych przeważnie czytałam inne książki niż koleżanki, więc nie było o czym rozmawiać.
A jak czytałyśmy te same, to tym bardziej nie było o czym rozmawiać – no bo o czym, po co? – skoro obie/wszystkie przeczytałyśmy to samo?
Najbujniejsze dysputy ograniczały się do kilku pytań – fajna? a o czym? fajne to było jak tam… nie? ale zakończenie to głupie było, co? – mogły brzmieć nieco inaczej, ale nie kojarzę żadnych rozbudowanych analiz czegokolwiek.
Może były, ale nie okazały się dla mnie na tyle ważnym wspomnieniem, by je zachować?
Pamiętam, że na pewnym etapie makaronizmy doprowadzały mnie do szału, a książki, które próbowałam czytać były ich pełne. Zero wyjaśnień, zero przypisów – jakby zupełnie oczywistym było, że zabierając się za powieść wydaną po polsku doskonale rozumiem francuskie, łacińskie, angielskie i wszystko-jedno-jakie-bo-i-tak-niezrozumiałe zwroty.
I nie – raczej nie chodziło o to, by lepiej się wczuć w sytuację bohatera, który nie rozumie o czym mówią ludzie wokół niego.
O tym na pewno mówiłam, bo mnie to wkurzało.
Dość szybko okazało się, że nie rozumiałam swojego szczęścia.
Z dwojga złego tajemnicze zwroty nie były najgorszym, najmniej zrozumiałym bełkotem na jaki kiedykolwiek trafiłam. Stokroć gorsze okazały się wydania książek, które miały nieszczęście stać się lekturami lub czymś-po-co-uczniowie-potencjalnie-mogli-sięgać. Pojawiły się chyba jakoś w okolicy roku dwutysięcznego: książki z przypisami na marginesie – tu jest opis wyglądu, tam bohater “przeżywa rozczarowanie”, gdzie indziej “walczy z wewnętrznym dramatem”. Do tego jeszcze jakieś podsumowania, streszczenia i inne gówno, pozostawiające wielkie zero szans na jakąkolwiek własną interpretację lub jej brak. Bo ktoś już przeczytał (albo i nie) i autorytarnie stwierdził, że najlepiej wie, co się dzieje i o co chodzi.
Jak się tak teraz zastanawiam… może to z tego wynikają te jednorodne i absurdalne interpretacje treści “Ani z Zielonego Wzgórza”?
Bo ludzie czytając nie musieli już myśleć o tym, co czytają i o czym czytają – po co? skoro mieli na marginesie napisane, co mają myśleć i jakie wnioski wyciągać.
Zabawne jest to przekonanie czytających, że ich hobby gwarantuje im mentalną dominację nad entuzjastami filmów, seriali i paradokumentów – nawet (lub wręcz zwłaszcza wtedy), kiedy ich lektury nie odstają poziomem od co marniejszych seriali i co lepszych paradokumentów.
Nie wiem z czego to wynika. Może dla nich czytanie jest trudniejsze i bardziej męczące, a skrycie mają ochotę na paradokumenty, ale nie chcą sobie pozwolić na taki upadek? A może to… – nie wiem – może to coś innego.
Kampanii “nie czytasz, nie idę z tobą do łóżka” do tej pory nie zrozumiałam.
Czyżby miłośnicy literatury byli bardziej rozwiąźli i aktywni seksualnie niż nieczytający?
I mniej wymagający niż ta druga grupa? Skoro sam fakt czytania im wystarcza, a nie są zainteresowani najważniejszym, a mianowicie tym, CO ktoś czyta? Cóż za idiotyczna kampania…
A może właśnie to jest ten typ bzdury, którą ludzie kupują?
Nie tak dawno strasznie się podekscytowałam wizją przejrzenia profilu znajomej. Dodała mnóstwo wpisów na stronie z recenzjami książek i… okazało się, że nic z tego, bo żadnej nie czytałam. I sądząc po okładkach nie mam ochoty na czytanie którejkolwiek z nich. Z drugiej strony jestem ciekawa, jak bardzo i czy w ogóle różniłby się nasz odbiór tej pozycji.
Czytanie nie jest nikomu potrzebne ani do życia ani do szczęścia, więc po co się tak nakręcać?
Nie wątpię, że niektórych czytanie uszczęśliwia – chodzi mi raczej o to, e przeciętny człowiek może być szczęśliwy bez tego – no i na pewno nie jest to coś, co uszczęśliwiałoby każdego, kto się za to zabierze.
Zwłaszcza, że zrobiono wszystko, co się tylko dało, żeby ludzi do czytania zniechęcić i zaszczepić w nich silną niechęć do książek – na tyle silną, że gotową zostać z nimi przez całe życie. Możliwe, że całe rzesze ludzi odkryły lub rozwinęły w sobie miłość do czytelnictwa po latach zmuszania się do lektury nudnych i niezrozumiałych tekstów – tak jak i bicie w dzieciństwie “wyszło im na dobre”, ale ja nikogo takiego nie kojarzę.
Są ludzie, którym koszmarne lektury nie zaszkodziły, bo i tak chętnie czytali – ale coś innego. Są tacy, którzy nie znosili książek i konieczność zajmowania się problemami Macieja Boryny tylko umocniła ich niechęć. I nieliczni, którym te książki się podobały i jakimś cudem byli w stanie zrozumieć o co chodzi w tej czy innej powieści.
Nie, żeby czytanie bez zrozumienia nie mogło byś satysfakcjonujące czy przyjemne – jeśli ktoś to robi we własnym zakresie, to najlepsze życzenia dla niego, ale w momencie, kiedy wszyscy jesteśmy nauczeni, że czytanie bez zrozumienia jest celem samym w sobie…
A przecież dokładnie tego nauczyliśmy się w szkole. Wszyscy. Głównie tego.
Zawsze interesowałam się historią. Najpierw miałam fazę na starożytność, potem na średniowiecze, potem długo-długo II wojna światowa, schyłek XIX wieku, ostatnio wzięło mnie na XX-lecie międzywojenne w Polsce. I co?
I nic. Nie wstrzeliłam się z tą pasją w literaturę (nie licząc jakichś pamiętników, dzienników, listów itd. – ale to były rzeczy, które czytałam w ramach zainteresowania daną epoką, nie jako tło, które pozwoliłoby mi lepiej zrozumieć codzienność okresu zaborów np.) i niczego szczególnego z tego dla siebie nie wyniosłam. TERAZ zrozumiałam “Przedwiośnie”. TERAZ – kilkanaście lat po wmuszeniu w siebie tej lektury dla świętego spokoju.
Ręczyć za to nie mogę, bo minęło przecież sporo czasu, ale wydaje mi się, że wyniosłabym z tego znacznie więcej, gdybym miała tło historyczne. Nie miałam – sprawdzałam z ciekawości przy okazji wycinania co ciekawszych fragmentów starych zeszytów do scrapbookingu – na języku polskim jedno, na historii drugie, w obu miejscach jakiś płytki bełkot i moje wypracowania, zalewające wodą trzy obowiązkowe strony w zeszycie – chyba trzaskane z myślą o tym, by jak najszybciej to skończyć i zająć się ciekawszymi rzeczami.
Niedawno zaliczyłam nieoczekiwany powrót w szkolne realia.
Niedługo po wpisie o Ani koleżanka poprawiała zadania swoich uczniów. Narzekała, że mieni jej się w oczach od nadmiaru błędów i że zaczęła sprawdzać w słowniku najprostsze słowa, bo po n-tym “kturym” nie była pewna, czy to aby na pewno ma być “ó”.
Zaczęłam czytać – jedno, drugie, trzecie… piąte było dokładnie takie samo jak pierwsze. Jako że łażę podłączona do internetu jak do tlenu, zaczęłam wpisywać pojedyncze zdania w wyszukiwarkę… no i znalazłam większość tych zadań w serwisach oferujących gotowce. Co kreatywniejsi posuwali się nawet do odpisywania zadań pt. “Święta w moim domu”. “Jak spędziłem wakacje” czy “Mój wiersz na Dzień Ziemi”. Wszystko zerżnięte słowo w słowo.
Przecież to się mija z celem. Te dzieci niczego się nie uczą, niczego nie czytają, nie potrafią nawet – korzystając z gotowca pozamieniać słów i zdań na tyle, by nie trzaskać najordynarniejszego plagiatu.
Nie sądzę, by były wyjątkowe. Pewnie większość postępuje w ten sposób. Bo mogą. Teoretycznie to temat na osobne rozważania, ale… wszak podobno to młodzież szkolna wyrabia normę czytelnictwa. Ciekawe, jak to obliczają – zakładając, że każde dziecko czyta wszystko, co przeczytać “musi”, czy bardziej realistycznie – że na każdy tuzin uczniów przypada jeden szaleniec, który faktycznie czyta. Raczej nie to drugie, skoro te pesymistyczne statystyki podnosi im młodzież szkolna.
Może to już nie czas na książki… a może już czas, by zrozumieć, że czytanie nie jest dla wszystkich?
Większość zawsze stanowiły tępe tłuki, które nie były żądne wiedzy nawet w najbardziej symbolicznych ilościach. Zwykle nie mieli możliwości czytania, uczenia się i poszerzania horyzontów. Osobną kwestią jest to, że mnóstwo ludzi chciało zdobywać wiedzę, ale nie mieli na to szans; a osobną to, że nie widzę powodu by zakładać, że ludzka mentalność na przełomie wieków drastycznie zmieniła się na niekorzyść – większość ludzi mimo możliwości żądna wiedzy nie jest.
Utożsamianie wiedzy, mądrości i inteligencji z czytaniem jest w najlepszym wypadku średnio adekwatne.
Albo to powidok po walce z analfabetyzmem, albo skutek uboczny masowej automasturbacji czytających – w obu przypadkach nic niesamowitego.
Samo “czytanie” nie świadczy jeszcze o niczym. Tak jak leżąc w łóżku można spać, odpoczywać, myśleć o obiedzie, planować wakacje, albo rozwiązywać całki czy obmyślać plan reformy edukacji, tak czytając można myśleć o niebieskich migdałach, relaksować się, odbębniać lekturę, poznawać inne realia, uczyć się albo zbliżać się do znalezienia odpowiedzi na jakieś ważne pytania – można to mieszać w różnych proporcjach, albo skupiać się na jednym.
Czym się różni osoba, relaksująca się przy powieściach kryminalnych, romansach czy opowiadaniach fantastycznych od osoby, która w tym samym celu ogląda filmy i seriale?
Albo słucha muzyki i lepi świnki z modeliny? Albo spaceruje i gra na harmonijce? Albo podróżuje, zwiedza i poznaje ludzi? Albo smaży się na plaży i rozwiązuje krzyżówki? Albo gra w gry video i maluje paznokcie?
Z pewnością przedstawiciele tych grup bardzo się od siebie różnią. Ale czy miłośnicy literatury bezdyskusyjnie wypadną w tym zestawieniu najkorzystniej? Nie sądzę.
Hobby jak hobby.
A dyskusji na temat degrengolady intelektualnej nieczytających i bicia na alarm mnóstwo. Tak jakby ktokolwiek pognał w te pędy do biblioteki czy księgarni, przerażony świadomością, że przeciętny Polak czyta jedną książkę rocznie.
Przeciętny Polak chadza do teatru, opery czy filharmonii raz na 150 lat, a przerażone tymi cyferkami tłumy nie szturmują kas biletowych. Skąd więc pomysł, że zachęcony kampanią nagle zacznie czytać? Że przeczyta coś sensownego? Że zrozumie co przeczytał? Że zdobyta w ten sposób wiedza do czegokolwiek mu się przyda? Że jak poczyta, to będzie szczęśliwszy?
A może w dupie to ma i jest mu dobrze tak, jak jest?
Chociaż nie – nie ma prawa czuć się z tym dobrze. Powinien się czuć jak debil i zaakceptować fakt, że grupa książkowych onanistów samozwańczo przyznała sobie prawo do nazywania ich debilami. Nie wprost – oczywiście! Oczywiście, że nie wprost.
Raczej coś w stylu “Nie czytasz? Szkoda, nie lubię debili. Ale nie oburzaj się, bo wcale nie nazwałem cię debilem. Mówię po prostu, że gdybyś czytał, to nie myślałbym o tobie jak o debilu – co nie znaczy, że cię obrażam, bo przecież nic nie mówię.” opcjonalnie może się jeszcze pojawić troska w postaci jakiegoś “No, zacznij czytać, ludzie nie będą cię mieć za debila“.
Oczywiście – czytanie jest najprostszym i najszybszym sposobem zdobywania wiedzy.
Nie musimy szukać kogoś, kto zechce nam coś wytłumaczyć, czekać aż będzie miał czas, prosić, płacić… Wystarczy wypożyczyć książkę (za darmo!) i gotowe: podręcznik wyjaśni nam jakiś problem, powieść pozwoli spojrzeć na świat cudzymi oczami i poznać sytuacje, których nie musimy sami przeżywać…
Teoretycznie.
Teoretycznie to i z jednego odcinka paradokumentu można się czegoś dowiedzieć o świecie i ludziach.
No jak nie rozumiesz? SAPIOSEKSUALIZM, hellooooł…
Miałam ostatnio misję wytłumaczenia sapioseksualnym, że są chuja wyjątkowi, bo z połowa tak ma (jak nie wszyscy), to nie dość, że się nagle zjawiły nie wiadomo skąd szalone, gotowe iść z każdym ładnym nawet jak ma pusto we łbie, to jeszcze pojawił się niemożliwy do podważenia argument… a jakże. Seksu w dyskotekowych kiblach.