Ciemne strony podróżowania, czyli na co warto ponarzekać

0
(0)

Jest mnóstwo miejsc na świecie, które chciałabym odwiedzić. Większości z nich najprawdopodobniej nigdy nie odwiedzę, bo nie zależy mi na tym bardzo, nie odkładam na to pieniędzy, nie planuję tych wyjazdów – to raczej takie miło by było, gdyby się trafiło, a jak się nie trafi to nie będzie niemiło.
Na dobrą sprawę są trzy miejsca, które naprawdę bardzo-bardzo chciałabym odwiedzić, reszta jest mi względnie obojętna. Ciemne strony podróżowania przysłaniają mi większość atutów.

ciemne strony podróżowania, minusy w podróży, kobieta z walizką

Jakie są ciemne strony podróżowania?

Wychodzę z założenia, że niebezpieczeństwo zaczyna się tam, gdzie człowiek nie ma świadomości ŻE i CO może mu grozić.
Ryzyko bycia okradzionym, uprowadzonym, pobitym, zgwałconym, zamordowanym, zarażonym śmiertelną chorobą przez jakiegoś owada, pożartym przez aligatora, zamarznięcia, udaru czy śmierci od przelatującej kuli istnieje zawsze i wszędzie.
Raz większe, raz mniejsze – wypoczynek na Mazurach niesie ze sobą ryzyko bycia pożartym przez aligatory niemal do zera, ale spacerując w okolicy bagien na Florydzie ze świadomością, że tu czy tam aligator może się pojawić zagrożenie też nie jest zbyt duże.

Raczej unikam zorganizowanych wyjazdów.
Byłam na kilku i przeważnie pojawiał się ten sam problem – organizatorzy mieli centralnie w tyłku to, czy ludzie są przygotowani na zażywanie takiej czy innej “rozrywki”. Często wychodzą z założenia, że dorosły człowiek będzie wiedział to czy tamto – co dla nich jest oczywiste. Jednocześnie ludzie wykupujący wycieczkę wychodzą z założenia, że skoro nie dostali żadnych sugestii (albo tylko listę obowiązkowych szczepień lub coś w tym stylu), to żadne dodatkowe rzeczy nie są potrzebne, “bo gdyby były, to organizator na pewno by uprzedził…“.

Paradoksalnie (albo i nie) jeśli mowa o jakiejś bardziej egzotycznej wyprawie typu Peru, Etiopia czy Kambodża większość ludzi spędza mnóstwo czasu na przygotowaniach: czyta, pyta, notuje, szczepi się, wykupuje dodatkowe ubezpieczenia i jest ok.
Ale wybierając się do Chorwacji, Hiszpanii czy w Tatry uznają, że skoro tylu znajomych już tam było i wszystko było w porządku już się tak sumiennie nie przygotowują. Jeśli jadą we własnym zakresie to spoko, ich wybór, ich ewentualny problem – nie ma powodu, żeby się za nimi uganiać z przestrogami czy poradami, ale jak ktoś im to organizuje i bierze za to pieniądze, to niechże ich niańczy i informuje.

To żadna przyjemność leźć pod górę i nie móc się skupić na jęczeniu i użalaniu się nad sobą, bo obok lezie jakiś ledwo żywy frajer bez kurtki/wody, który “nie wiedział, że trzeba wziąć” i teraz zamarza albo się odwadnia.

Moim największym problemem jest powszechny brak toalet. NIGDZIE ich nie ma.

Byłam w życiu na kilku pielgrzymkach – raczej turystycznie niż duchowo, więc przy żadnej okazji nie wymodliłam się tak zawzięcie i żarliwie jak jadąc autokarem przez dwanaście godzin bez postoju. DWANAŚCIE GODZIN! Nie wiem, jakim cudem nikt się nie posikał. Chyba wszyscy się modlili, żeby im pęcherze nie popękały i byli na tym tak skupieni, że mijając kolejne potencjalne postoje mieliśmy wszyscy łzy w oczach. Kierowcy ignorowali jęki, bo “mieliśmy opóźnienie”, a awanturować nikt się nie poszedł pewnie z tego samego powodu dla którego ja się nie ruszyłam – bałam się, że jak choć na moment przestanę zaciskać nogi, to się posikam, że cały autobus się posika, a te debile będą nas wiozły dalej w oparach i strugach moczu, bo mają opóźnienie.

Podobną rozpacz czułam biegając w panice po jednym z Polskich miast i wbiegając w pośpiechu do kolejnych barów i restauracji, w których NIE BYŁO toalety. Nigdzie nie było toalety. W końcu znalazłam jakąś śmierdzącą budę z kebabem na peryferiach. Nikt nic nie jadł, za to do wkomponowanego w ten barak toitoia była kolejka jak przy kasie do McDonalds w godzinach szczytu. To chyba był jedyny publiczny kibel w tym mieście. Zważywszy na okoliczności wręcz szokująco czysty.

Mniej więcej wokół tego kręcą się wszystkie moje wyjazdy: poszukiwanie kibli. Pasja jak się patrzy.
Ew. piję dopiero wieczorem, a przez cały dzień się odwadniam i chodzę nieprzytomna, bo w ostatecznym rozrachunku to i tak mniejsze cierpienie niż czekanie na ten jeden raz, kiedy się poddam, nie wytrzymam i posikam na środku miasta, w którym monitoring jest wszędzie, a toalety wszystkie zamknięte.

Większość upierdliwości traktuję jako ekscytujący element podróży, wręcz bywam zawiedziona, kiedy nic głupiego mi się nie przytrafia, ale…

Można to uznać za ciemne strony podróżowania, ale… te obleśne bary na krawędzi wszechświata są super!

Nigdy nie splamiłam się zakupem kawy, herbaty czy jakiegokolwiek posiłku na stacji benzynowej. Kilka razy ku irytacji współpodróżujących pobiegłam zrobić kilka pamiątkowych zdjęć wyjątkowo ekscytującej i nowoczesnej toalety, ale na myśl o wydaniu dziesięciu złotych na kubek napoju ze świadomością, że gdzieś w pobliżu można kupić coś podobnego za 30% ceny nigdy nie zmieściło mi się w głowie.

Za to wyczuwam coś magicznego w tych śmierdzących, wypełnionych muchami barach, w których można złapać tyfus od ławki przy stoliku. Pełne nieomiatanych od lat pajęczyn, z firankami pamiętającymi Związek Radziecki i ociekającą pogardą i nienawiścią do świata ekspedientką, właścicielką i kelnerką w jednym, z martwym lisem na głowie, w lekko dziurawej podomce, smażącej na oleju niewymienianym odkąd kupiła frytkownicę…
Nigdy nie zebrałam się na odwagę i nie zamówiłam tam nic do jedzenia – choć przeważnie można tam kupić ostatni posiłek w dość okazyjnej cenie – ograniczam się do butelkowanej wody i chłonięcia atmosfery z innego wymiaru.

Ludzka kreatywność nie zna granic jeśli chodzi o tworzenie “miejsc noclegowych” w atrakcyjnych turystycznie okolicach

Strasznie żałuję, że nie załapałam się na nocowanie w cztery osoby na tapczanie, oddzielonym dwoma kocami, przerzuconymi przez sznurek do bielizny od reszty izby z gospodarzami, dziećmi i dwójką psów. Nie – nie Tajlandia, Władysławowo.
Czuję, że to byłyby piękne wspomnienia. Znajomi znajomego jeżdżą na wakacje minimum raz w ciągu roku (czasem też w zimie) i podobno nigdy nie mieli zbyt wiele do opowiadania – ot, byliśmy, fajnie było, portret papieża z kociętami w bursztynie kupiliśmy ładny – a jak zamówili przez internet i opłacili dwutygodniowe wczasy w jakimś pobielonym wapnem ex-kurniku, to opowieściom i wrażeniom nie było końca. Nie znam tych ludzi, zobaczyłam ich pierwszy raz w życiu a i mnie opowiedzieli o muchach, dwukilometrowym spacerze na plażę i robactwie pchającym się na pokoje.

Z jednej strony przykro – bo nie na taki wypoczynek się pisali. Z drugiej – ileż to przygód, emocji i rozrywek zażyli w cenie schludnych pokoików w domu wczasowym… każdy wyjazd po tamtym to już jak raj.

Nie jestem pewna, czy niedogodności z jakimi borykają się wczasowicze kwalifikują się jako ciemne strony podróżowania – które kojarzy mi się z byciem ciągle w drodze, zmierzaniem do jakiegoś celu i zwiedzaniem ciekawych rzeczy po drodze.

W takich podróżach irytuje mnie to, że:

Wiele – jeśli nie większość – małych muzeów, galerii i obiektów, które chciałabym zobaczyć nie ma strony internetowej. Ba! nie ma nawet wizytówki z numerem telefonu, żeby można było zadzwonić i dowiedzieć się, kiedy ewentualnie można to miejsce odwiedzić, nie robiąc kłopotu, nie przeszkadzając ludziom i nie całując klamki.
Żeby się dowiedzieć co i jak trzeba być na miejscu, a wtedy jest już za późno, by planować odwiedzenie go znowu za tydzień, kiedy skończy się remont, albo jak pani posiadająca jedyny komplet kluczy wróci z sanatorium.

Brak koszy na śmieci.
Ludzie, którzy rzucają wszystko za siebie doprowadzają mnie do szału – zwłaszcza, że niektórym dupkom nie chce się zrobić trzech kroków do śmietnika, który JEST pod ręką, ale w wielu miejscach sporą część problemu z zaśmiecaniem rozwiązałoby choćby przywiązanie do płotu jednego mocnego wora i plakietki “NA ŚMIECI”.
A może wcale nie? Ostatecznie przecież przyzwoity człowiek przywlekłszy ze sobą to piwo, czipsy, kanapki czy cokolwiek zeżre je i zabierze opakowania ze sobą, żeby wyrzucić je w najbliższym zdatnym do tego miejscu – nie jestem pewna, czy istnieje ta grupa leniwców, którzy podeszliby kawałek do kubła, ale nie widząc go wyrzucają butelki w parku narodowym… chyba jednak nie.

Wiecznie trzeba się gdzieś spieszyć. 
Bo zapadnie zmrok, bo odjedzie ostatni autobus, bo zamkną wrota hostelu, bo nie będzie gdzie kupić czegoś do jedzenia…
Póki jeździłam na zorganizowane wycieczki, wkurzało mnie gnanie po muzeach na wyścigi i brak czasu na eksplorację wszystkich możliwych dziur i zakątków w okolicy, ale odkryłam, że nie robi mi to żadnej różnicy – kiedy zaczęłam zwiedzać we własnym zakresie, obeszłam sobie większy obszar, ale i tak zawsze brakło mi czasu na sprawdzenie, co jest za jednym czy drugim zakrętem.

Przymus ciągłego targania ze sobą bagażu. 
W domu preferuję maksymalizm, ale kiedy w grę wchodzi targanie czegoś na własnych plecach, biorę dwa podkoszulki, sukienkę, dwie pary majtek, biustonosz, skarpetki, spodnie, bluzę, ręcznik i to co mam na sobie.
Parę razy się nadźwigałam i nie chcę tego przeżywać nigdy więcej.

Do tego dochodzą jeszcze problemy z internetem, który prawie nigdy nie działa, albo pojawia się tylko chwilami.
Jakieś dziwne ściany, izolujące sygnał telefonów komórkowych. Trudności z naładowaniem czegokolwiek, co wymaga ładowania – tak, wiem o istnieniu powerbanków, ale je też od czasu do czasu trzeba gdzieś naładować.

Konieczność wyboru pomiędzy dobrym, ale ciężkim jak bryła granitu dobrym aparatem, którego nie zobaczę już nigdy więcej, jeśli choć na moment zdejmę go z szyi, a lekkim i wygodnym, ale mniej szałowym, przez który zaczynam się zastanawiać nad bezsensem wydania pieniędzy na ten pierwszy, skoro po zawleczeniu go kilometr od domu/samochodu jestem bardziej zmęczona niż po dziesięciu kilometrach bez niego.

Na deser zostają jeszcze kontrole osobiste, ograniczenia wagowe bagażu, opóźnienia połączeń, nienawidzące się rodziny, nienawidzące się pary, konieczność spieprzania przed grania drugich skrzypiec w cudzych selfie, kible w cenie posiłku w restauracji, gubienie rzeczy na amen, gubienie się, nieświadome znieważanie czyichś rodzin do dziesiątego pokolenia wstecz, nieświadome znieważanie całych narodów, piekielny skwar, nieznane i potencjalnie śmiertelne robactwo, incydentalny kontakt z milionem ludzi roznoszących zarazki ze wszystkich krańców świata, brud, smród, grille i kanapki z mielonką…

Ale i tak… ciemne strony podróżowania to nie wszystko. I tak jest fajnie.
Chyba, że się trafi jakiś pozytywnie zakręcony entuzjasta wszystkiego, po kontakcie z którym żyć się odechciewa – wtedy już fajnie nie jest.

☙✿❀❁❧

Kliknij na serduszka, jeśli chcesz ocenić post.

Średnia ocen: 0 / 5. Wyniki: 0

Wiatr hula... Nikt jeszcze nie ocenił tego posta. Link do FB jest na dole - to malutkie "f" na środku stopki.

8 thoughts on “Ciemne strony podróżowania, czyli na co warto ponarzekać

  1. “Nigdy nie zebrałam się na odwagę i nie zamówiłam tam nic do jedzenia – choć przeważnie można tam kupić ostatni posiłek w dość okazyjnej cenie – ograniczam się do butelkowanej wody i chłonięcia atmosfery z innego wymiaru.”

    Pfff, mięczak… Sporo moich znajomych i część rodziny pracuje w gastronomii, po tym, czego się nasłuchałam strach jeść i w bardziej ekskluzywnych miejscach, a chociaż się nie wykosztuje na coś potencjalnie trującego.

    “Wiele – jeśli nie większość – małych muzeów, galerii i obiektów, które chciałabym zobaczyć nie ma strony internetowej. Ba! nie ma nawet wizytówki z numerem telefonu, żeby można było zadzwonić i dowiedzieć się, kiedy ewentualnie można to miejsce odwiedzić, nie robiąc kłopotu, nie przeszkadzając ludziom i nie całując klamki.
    Żeby się dowiedzieć co i jak trzeba być na miejscu, a wtedy jest już za późno, by planować odwiedzenie go znowu za tydzień, kiedy skończy się remont, albo jak pani posiadająca jedyny komplet kluczy wróci z sanatorium.”

    Te małe muzea są niesamowite, staje człowiek przed zamkniętą brama i ledwo doczyta tablicę informacyjną i zdąży się zdołować to się znajdzie ktoś, kto zna kogoś, za 20 minut przychodzi w kapciach kustosz i przewodnik w jednym. Godziny otwarcia to i tak tylko luźna sugestia. Tak to działa.

    Nienawidzę podróżować, za każdym razem, gdy to się zbliża, klnę, płaczę i wściekam się, ze się w to wkopałam. A potem tu coś zgubię, tam się zgubię, ledwo zdążę na samolot (albo nie), odkrywam późną nocą na zadupiu, czego zapomniałam i, ach, czuję że żyję!

    1. Można dla równowagi zapoznać ludzi pracujących ze środkami ochrony roślin, w mleczarniach, fabrykach przetwórstwa owocowego…
      Jak już, to wolę płacić za truciznę to niech znośnie pachnie i smakuje niż struć się po czymś śmierdzącym i niedobrym.

      Te małe muzea są niesamowite, staje człowiek przed zamkniętą brama i ledwo doczyta tablicę informacyjną i zdąży się zdołować to się znajdzie ktoś, kto zna kogoś, za 20 minut przychodzi w kapciach kustosz i przewodnik w jednym. Godziny otwarcia to i tak tylko luźna sugestia. Tak to działa.

      Tak to działa kiedy działa. Jak nie działa, to się tylko biega po wsi/miasteczku, poznaje nowych ludzi i zaczyna podejrzewać, że odsyłają człowieka do siebie nawzajem dla zabawy.

  2. Aż dziw, że dotrwałam do końca, choć nie ma czego żałować, bo przy akapicie z aparatami nieźle się uśmiałam. Dzisiejsza technologia pozwala na zakup zajebistego aparatu wbudowanego w telefon, więc w czym problem? Podobnie z transferem, świadomym pakowaniem umożliwiającym zmniejszenie gabarytu bagażu do minimum, umiejętnym planowaniem dnia… Zamiast narzekać, spróbuj znaleźć rozwiązania, które poprawią jakość Twojego niezwykle smutnego, jak wnioskuję po przekazie bloga, życia

    1. To pewnie zależy, co kto rozumie przez zajebisty aparat. Na moje umiejętności fotograficzne to i aparat w starej komórce to aż nadto i nie ogarniam wszystkich funkcji, noszenie wypasionego aparatu raczej by niewiele pomogło. W ogóle rzadko robię zdjęcia, bo wychodzę z założenia, że w google znajdę coś dużo lepszego, niż bym była kiedykolwiek w stanie ustrzelić. Ale znam takich, którzy taszczą nie tylko aparat, ale też statywy i cały szpej, muszę przyznać, że niektóre zdjęcia chyba są tego warte.

    2. Wytłumaczy ktoś, na czym polega ta obelga o smutnym życiu bądź byciu nieszczęśliwym, rzucana z nieukrywanym przekąsem i satysfakcją przez och, jakże szczęśliwych ludzi czytających wpisy, które ich kompletnie nie zaciekawiły do końca, bo do pełni euforii potrzebują dokopać domniemanemu leżącemu?
      Czy to po prostu w odwecie za jakiś negatywny komentarz, ale to oczywiście nie ma nic do rzeczy?

      1. Najprawdopodobniej na nie zrozumieniu tekstu, mimo przeczytania całości. Nie dostrzegłam euforii ani przekąsu, to chyba z serca było.

      2. Komentarz nie był negatywny, podzieliłam się neutralną obserwacją, która z całą pewnością nie ma nic do rzeczy.
        A chodzi prawdopodobnie o serdeczną poradę rzucaną mimo niechęci. Zmiana narzekania na kompromisy i rezygnację ze wszystkiego, co potencjalnie mogłoby zaowocować narzekaniem to też jest jakaś opcja.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.