Mam raczej słabą odporność. Jeśli tylko jest jakaś infekcja do złapania, to zwykle ją łapię i przechodzę ciężej i dłużej niż wszyscy dookoła. Wizja zachorowania na covid-19 niezbyt mi się uśmiechała, jako że już na wstępie wiadomo było, że moje szanse na “bezobjawowe” czy “lekkie” przejście tego dziadostwa są bardzo marne.
Od stycznia nie byłam w żadnym barze, restauracji, klubie. Z bólem odpuściłam basen, na który ledwo zaczęłam chodzić. Odpuściłam dłuższe przejażdżki PKS-ami, przesiadywanie na ławkach i większość potencjalnie ryzykownych aktywności.
Nie wychodziłam bez maseczki, nie wychodziłam bez rękawiczek. Myłam zakupy. Robiłam sobie kwarantanny paczek w piwnicy.
Robiłam co mogłam. Może nie dawałam z siebie wszystkiego, ale tyle, ile byłam w stanie.
Bardziej luksusowe warunki, mieli już chyba tylko ci, z opcją na kompletne odcięcie się od Świata “póki się nie uspokoi”, więc żyłam sobie z nihilistyczno-optymistycznym nastawieniem, że może uda mi się tego nie złapać, a jak się nie uda, to tylko dlatego, że nie mogło się udać.
No a załapałam to cholerstwo dzięki vlogom na youtube, gdzie banda ekspertów lifestylowych zabrała się za łojenie kasiorki na tłumaczeniu ludziom, że mycie rąk, trzymanie dystansu i noszenie maseczek nie ma najmniejszego sensu, nie chroni przed chorobą i jeszcze upokarza ich jako łatwych do manipulowania idiotów.
Mój dystrybutor wirusa najpierw zachwalał mi te filmiki, potem puścił mi epickie dzieło, w którym pan Wojciech Cejrowski ładnie wyjaśnił, że maseczki nie spełniają żadnej roli antywirusowej, bo cząsteczki wirusa w miarę jak oddychamy wydostają się z naszych ciał i krążą w powietrzu, stamtąd trafiają do przewodów wentylacyjnych, a potem prosto do płuc kolejnych osób, znajdujących się razem z nami w pomieszczeniu, a nawet w całym budynku, więc zarażenie gotowe, ale nie ma się czym martwić, bo ten wirus w ogóle nie jest groźny, a kto ma umrzeć to umrze.
Na tej filozofii można by wycisnąć konkretne oszczędności dla GROMu np.
Niebezpieczeństwa nie unikną, bo taką mają robotę… dobra seria z mocnej broni automatycznej może zabić nawet bez uszkadzania kamizelki kuloodpornej, nie wspominając nawet o tym, że kule z wielu karabinów wojskowych bez problemu przebiją się przez większość kamizelek – no to niech ich w ogóle nie noszą! Kto ma umrzeć to umrze, c’est la vie.
Nie byłam zachwycona filmikami, okazałam się zbyt ograniczona, by zrozumieć, że TO TYLKO GRYPA i jest groźna tylko dla grup ryzyka, a że się w niej znajduję to już wyłącznie mój problem, bo liczy się większość.
Mimo próśb i protestów, mimo że w pomieszczeniu było w cholerę miejsca dystrybutor wirusa wpakował mi się centralnie w ryj, powrzeszczał trochę i oddaliwszy się trochę zaczął kaszleć, twierdząc uporczywie, że wcale tego nie robi.
Załamałam się tym do tego stopnia, że odechciało mi się wszystkiego.
I o ironio – właśnie wtedy olałam wypatrywanie symptomów.
No bo po co? Po co to wszystko? Skoro nawet ja, redukując sobie zewnętrzną aktywność życiową do minimum i myję wodą butelki z wodą, trzęsę się nad wszystkim, a na koniec wychodzi na to, że najlepiej byłoby, gdybym to wszystko olała, a skupiła się na trzymaniu cepa i waleniu nim po łbie każdego, kto się spróbuje zbliżyć bez zgody, potrzeby i konieczności.
Potem nie miałam już żadnych kontaktów. Zajęłam się – nazwijmy to szumnie – reorganizacją komody z ciuchami, która objęła też pobliską szafę i wymagała siedzenia na podłodze i trochę szorowania pod spodem z łażeniem na kolanach po okolicy.
Toteż, kiedy kolejnego dnia po tych nakolannych wędrówkach podłogowych obudziłam się z bólem stawów, uznałam, że to pewnie “od płytek” i kwestia tego, że się tam jednak przemroziłam, albo poobijałam.
W jakiś czas po przebudzeniu minęło, albo było na tyle nieinwazyjne, że nie zwróciłam na to uwagi.
Trzeciego-czwartego dnia odkąd wystartowały, bóle stał się absurdalne.
Nie mam łóżka, śpię na materacu, który leży na podłodze.
Takiego bólu i kompletnej bezradności zażyłam wcześniej tylko raz, po spektakularnym upadku na oblodzony beton, na którym poobijałam sobie elegancko oba kolana i łokcie. Zbieranie się z betonu było o tyle łatwe, że kawałek dalej była barierka, po której jakoś się wspięłam z powrotem na nogi. Za to zbieranie się z leżącego na środku pokoju materaca, bez niczego, czego można by się złapać w zasięgu ręki było bardzo żałosne.
Zgłupiałam, bo za jasną cholerę nie byłam w stanie sobie przypomnieć, że się o coś poobijałam. Sińców zero, więc skąd ten ból? Zestarzałam się już? Tak ekspresem? Co jest?
Zaczęłam też odczuwać wzmożoną irytację tempem moich działań.
Nagle zrobienie byle pierdoły trwało wieki.
Tydzień wcześniej wszystko jakoś szybko szło, a tu nagle guzdrałam się jak mucha w smole, w dodatku ciągle wyczerpana, choć prawie nic nie zrobiłam. Przespałam pół dnia.
Szóstego dnia zaczęłam kaszleć.
Wspominany wszędzie “suchy kaszel” nie odpuszczał ani na pięć minut, ale byłam tak zmulona, że kompletnie nie połączyłam faktów. Zaczęłam się dusić i ani przez myśl mi nie przeszła żadna korona.
Spanikowałam, że mam tylko jedną, ostatnią saszetkę z proszkiem przeciwbólowym. Tabletek miałam kilka, ale ta którą przełknęłam przeryła mi przełyk, jakby ktoś ją ciągnął na łańcuchu. No i nie pomogła.
Z braku jakichkolwiek innych medykamentów, ziół i czegokolwiek, co miałoby choć symboliczne szanse działania nakroiłam sobie cebuli na syrop. Jedna z obrzydliwszych substancji, z jakimi ostatnimi czasy miałam do czynienia, ale po przełknięciu łyżki kaszel odpuszczał na chwilę dłużej, więc ładowałam to w siebie non stop.
Wczesnym popołudniem przestałam się trzymać na nogach. Serce mi waliło, we łbie szumiało. Poszłam się położyć z herbatą z cebuli w termosie.
Na tym etapie straciłam smak i byłam w stanie ją wypić. Nie wiem, czy to był objaw chorobowy, czy kwestia tego, że wypiłam już sok z jakichś dwudziestu cebul i było mi już wszystko jedno.
Piłam, piłam, zasnęłam. Trzy godziny później obudziłam się już plując flegmą. Wyplułam, odruchowo chciałam popić z kubka z herbatą… i o Jezusie Nazareński, smak mi wrócił, ale świadomość jeszcze nie, więc te kilkanaście sekund szoku nad tym cebulowym cudem były niezwykle spektakularne.
Udało mi się nie zwymiotować.
7, 8, 9…
Nazajutrz rano dowiedziałam się, że dystrybutor wirusa dostał telefon z informacją o potwierdzonych zakażeniach u swoich regularnych kontaktów, ale nie miałam siły na pogrążenie się w konsternacji nad tym, jak to się stało, że po czterdziestu fałszywych alarmach przegapiłam wielkie entreé.
Kolejne trzy dni… leżałam po 22-23 godziny na dobę, bo nie byłam w stanie nawet siedzieć, ale spałam po 2-3, a i to w kilku odcinkach. Nie mogłam zasnąć. Nie mogłam niczego słuchać, oglądać, czytać. Nic, leżałam, co kilka godzin obrywając ostrzegawczego w policzek z kociej łapki. I piłam, w nadziei na to, że nie zacznę wysychać od środka.
Dziewiątego dnia usta zmieniły mi się w Dolinę Śmierci.
10/11 dnia wycisnęłam z siebie post.
Chciałam napisać więcej, ale odpadłam po dwóch akapitach i wróciłam do łóżka, bo serce zaczynało mi “jakoś dziwnie” pracować. Snu nadal ni widu ni słychu.
Czytanie newsów mnie męczyło i z oczywistych względów stresowało, więc zaczęłam oglądać KUWTK.
Przymierzałam się do tego, odkąd eks nazwał mnie krzyżówką Kim Kardashian z Joanną D’Arc, motywując porównanie owo stwierdzeniem, że jedna była, a druga jeszcze jest ostro niezrównoważona, a żadne mocniej jebnięte połączenie nie przyszło mu do głowy, a ja, zamiast zareagować dojrzale i poinformować go, że powinien się gonić, zainicjowałam godzinną kłótnię wyjaśniającą kwestię tego, od kiedy to jest tak zaangażowany w zbieranie informacji o Kim, że czuje się kompetentny wydając opinie o stanie jej umysłu.
Long story short, uznałam, że na wypadek, gdyby jeszcze kiedyś taka sytuacja miała się powtórzyć, dobrze byłoby się nieco konkretniej zapoznać z jej sylwetką, bo kojarzyłam bardzo niewiele.
Dobre to było, prawie jak ten syrop z cebuli. No ale przynajmniej chwilowo uspokoiło mi palpitacje.
Dzień 12, z pamiętniczka.
Znów chciałabym coś napisać, znów nie mam siły. Ogrom informacji mnie przytłacza, gubię się, próbując sprawdzać, co jest fejkiem, a co nie.
Na pewno mam zapalenie płuc. Nie pierwszy raz, ale pierwszy “z bonusami”. Serce trochę dziwnie mi pracuje.
Mam jeszcze dwie cytryny i wymęczony syrop z cebuli – może dadzą radę.
Cały czas mam lekkie zawroty głowy, nawet leżąc. I trudności z zasypianiem.
Występujące jednocześnie dreszcze i zimne poty to w ogóle logiczne jest?
Nie wiem, czy to kolejny objaw, czy skutek uboczny tego, że jak już zasypiam, to w stylu na kłodę i chyba natychmiast kończę poodkrywana i budzę się trzęsąc z zimna. Potem nie mogę dojść do siebie ani zrozumieć, czemu się odkrywam. Przecież ciągle jest mi zimno.
Dziś obudziłam się z kompletnie mokrym rękawem.
Posikałam się czy co? – przeszło mi przez głowę.
Ale żeby na rękę?!
Potem zadumałam się na moment, czy to możliwe, żeby aż tak się zaślinić.
Aż krew z nosa pokapała na materac i przerwała mi tę intelektualną gimnastykę.
Dzień 13
Nie jest lepiej. Nie jest też gorzej. Kaszlę strasznie. Cała grupka, licząc od głównego dilera po wszystkich, którzy złapali najprawdopodobniej od niego – w tym też mój dawca czuje się dobrze i już od co najmniej kilku dni nie ma gorączki. Służba zdrowia w okolicy nie wyrabia, więc jeśli mi się pogorszy to będzie źle… ale dałam radę napisać tego posta w zaledwie trzech podejściach, więc może cdn...