Trzy tygodnie temu zaznaczyłam sobie tę historię jako niezwykle efektywną metodę wypalania sobie dziury w mózgu. Nie sądziłam, że do niej wrócę, ale przypadkiem zerknęłam na to jeszcze raz i… znowu mnie ścięło.
“Miałam męża i kochanka, czy zasługuję na karę?” – zapowiadało się dość banalnie, a sensacyjnych zwrotów akcji tyle, że łoch…
Ten zacny artykuł pojawił się 12 marca w Daily Mail.
Nagłówek – “Miałam męża i kochanka” – wraz z informacją, że rady udziela znana dziennikarka, Bel Mooney nie obiecywała mi wiele, bo zwyczajnie nie wiedziałam kto to jest.
Przeczytałam jedną, na więcej nie mam odwagi. Laska leci z grubą ściemą przez tysiąclecia.
Nie znam, nie wiem, czy ludzie naprawdę tam piszą, czy to jedna z tych klasycznych rubryczek z “pytaniami do eksperta”, który i odpowiedzi i pytania załatwia we własnym zakresie.
Podmiot liryczny dziesięć lat temu wdał się w romans z cudownym mężczyzną, dla którego porzuciła męża.
Rodzina i dzieci poszły równym frontem, wszyscy za karę zerwali z nią kontakt.
Wytrzymała tak pięć lat, po czym skapitulowała i zdecydowała się wrócić do męża, żeby odzyskać kontakt z dziećmi.
Bez kochanka wytrzymała rok – nadal za nim tęskniła i chciała z nim być, ale wiedziała, że on nie zechce być jej kochankiem, a rodzina nie zaakceptuje jej wyboru.
Skłamała więc, że rozstała się z mężem i przez cztery kolejne lata szła na kompromis, prowadząc podwójne życie: z ukochanym i z gościem, który jest tak cudowny i nieziemsko wspaniały, że albo:
a) zachęcał rodzinę i dzieci do odcięcia się od niej z jasnym ultimatum, że to wszystko będzie obowiązywać dopóty, dopóki do niego nie wróci…
b) nie zachęcał ich do niczego, ale odpowiadał mu ten stan rzeczy,
c) w ogóle nie zauważył, co się dzieje.
Nie powiedziała kochankowi o swojej rodzince z piekła rodem, pozwoliła mu wierzyć, że okłamywała go, bo tak było jej najwygodniej.
Dowiedział się, że nadal jest z mężem. Wściekł się, życzył jej śmierci, zablokował jej wszystkie możliwe kontakty do siebie – uznała, że postąpił słusznie.
Poczucie winy obudziło się w niej jakoś tak równo z rozstaniem z kochankiem, bo nie wspomina by miała problemy z funkcjonowaniem związane z krzywdą jaką wyrządzała
– najpierw mężowi, którego zdradzała zanim odeszła…
– potem kochankowi, od którego odeszła, choć nadal go kochała…
– i mężowi, do którego wróciła, choć nie kochała…
– a na koniec kochankowi, któremu wmawiała, że nie jest z mężem…
– i mężowi, który sądził, że do niego wróciła…
Dopiero jak straciła kochanka, zaczęła czuć ból nie do zniesienia i zrozumiała, że ma trudności z wybaczeniem sobie tego, co zrobiła.
Chciałaby zostać ukarana za swoje niegodziwości, sama siebie nie poznaje i nie może się pogodzić z tym, jak bardzo skrzywdziła człowieka, który na to nie zasługiwał.
Nazywa się inteligentną 59-latką.
Najpierw miałam męża… potem byłam z innym mężczyzną… i wróciłam do męża… potem miałam męża i kochanka… a na koniec straciłam kochanka, ale zostały mi CUDOWNE dzieci, i rodzina, funta kłaków nie warta.
No dobra dobra, zdrady zdradami, ale w TAKIM kontekście stają się problemem trzecioplanowym.
Co to za “rodzina”? Co to za “dzieci”, które terroryzują matkę i szantażem wymuszają na niej preferowany przez nie styl życia?
No jasne, że zaakceptowanie rozstania rodziców nie jest łatwe.
Że bezradne patrzenie na to, jak porzucony znienacka ojciec cierpi, podczas gdy szczęśliwa matka układa sobie życie na nowo (o ile tak to wyglądało).
Ale zerwać wszelkie kontakty z matką za karę, że odeszła od ojca i dać jej jasno do zrozumienia, że odzyska te kontakty skoro tylko wróci do ojca?
I trwać w tym przez PIĘĆ LAT?!
I dotrzymać słowa… Co to są za ludzie w ogóle?
Można nie pochwalać, mieć za złe, wyrazić swój żal… ale żeby stawiać ultimatum?
Co trzeba mieć we łbie, żeby członkowi rodziny, niby kochanej osobie wybierać partnera i szantażem, terroryzmem właściwie egzekwować swoje żądania?
Przecież nic dobrego. Żadną miarą nic dobrego.
A ten mąż… co on właściwie robił – opłakiwał jej nieobecność przez pięć lat?
Czekał na nią?
Próbował odzyskać?
Zdecydował się jej wybaczyć, kiedy wróciła?
Nic o nim konkretnie nie wspomina, ani że tęsknił, ani że jest wspaniałym mężem, ani że był… – bo ma to gdzieś, czy… nie był?
Gdzie poczucie winy związane z tym, że on cierpiał, kiedy odeszła?
Gdzie obawa, że może i teraz będzie cierpiał, jeśli się dowie o zdradach?
No już bez przesady: nie trzeba człowieka kochać, lubić ani nawet szanować, żeby się liczyć z jego życiem.
Ona niespecjalnie liczy się z nim… dzieci kompletnie nie liczą się z nią… jakie są w takim układzie szanse na to, że ten cudowny ojciec dorosłych dzieci liczy się z kimkolwiek poza sobą?
Kto te rozwydrzone bachory wychował na socjopatów?
Czy ten stan “miałam męża i kochanka” w ogóle zaistniał? Była z mężem, czy tylko stwarzała pozory bycia z mężem?
Odpowiedź eksperta też sroce spod ogona nie wypadła. Potężny kaliber.
Skłamałabym twierdząc, że nadążam za drugim akapitem.
Starożytnych cywilizacji było kilka, a definicje grzechów i niegodziwości miewały całkiem odjechane nawet na tle innych, współczesnych sobie cywilizacji.
Ewidentnie NIE odłożyliśmy religii na bok, skoro brniemy w motyw X przykazań i grzechów głównych (które ledwo się łapią na starożytny koncept, bo zaczęły się pojawiać w opracowaniach religijnych w ciągu kilkudziesięciu lat przed upadkiem Cesarstwa Rzymskiego).
No ale mniejsza o pierdoły, chodzi przecież o konkretną, głębszą myśl, podkreśloną nieco zbyt zamaszyście w ramach zwiększania mocy oddziaływania tejże.
A nie odkładając religii na bok: ktokolwiek twierdzi, że osądzanie innych jest gorsze od siedmiu grzechów głównych… nie myli się aż tak bardzo.
Kto osądza jest pyszny, a pycha to najcięższy grzech.
Wyciąga też łapę po to, co boskie, bo osądzanie Bóg zarezerwował dla siebie – zatem jest też chciwy i gniewny. Całe podium zgarnięte, a do tego spore szanse złamania czterech przykazań (I, VII, VIII, X)
Z tym można by się zgodzić, ale w kolejnym zdaniu wyjeżdża armata.
Czyli… w momencie kiedy odeszła od męża, którego (już?, potencjalnie nigdy) nie kochała, żeby związać się z mężczyzną, którego pokochała… postąpiła źle, bo powinna trwać u jego boku do grobowej deski, skoro rodzina i małżonek tak sobie życzą?
To pochwała zdrady czy przepisik na samobójstwo?
Czyż to nie jest przypadkiem jedyny dostępny kompromis?
Skoro nie mogła od niego po prostu odejść i być z mężczyzną, którego kochała, nie tracąc kontaktu z rodziną i dziećmi, to co miała robić?
Cierpieć z tęsknoty za tym, którego kocha? Czy zapomnieć o nim i skupić się na braku miłości do tego, z którym “powinna” spędzić resztę życia? Przecież to też byłoby życie w kłamstwie: udając, że wszystko jest w porządku, że go kocha i jest z nim szczęśliwa też byłaby dwulicowa.
Co jej zostało?
Kapitulacja i samobójstwo albo kombinowanie i szukanie kompromisów.
Przecież ten jej wybór, w tak beznadziejnie absurdalnych okolicznościach niósł ze sobą najniższą dostępną dawkę obłudy na jaką miała szansę.
Te rozwydrzone bachory, które nie miały skrupułów, by ją olać i wymuszać od niej powrót do męża, prawdopodobnie odcinając ją też od kontaktu z wnukami zasługiwały na dokładnie to samo, co od nich dostała: czyli na oświadczenie, że ona również nie ma ochoty na żadne kontakty z nimi, skoro nie obchodzą ich jej uczucia.
Cudowny ukochany albo nie dbał o to, że nie umie się na to zdobyć, albo uważał się za istotniejszego od jej terroryzującej rodzinki – bo przez pięć lat raczej nie przeoczył, że miała rodzinę, która zerwała z nią kontakt i że cierpi z tego powodu.
Jakie warunki takie kompromisy.
Chciała mieć kontakt z rodziną, chciała Misiaka… cóż innego mogła wymyślić?
Starożytne rozwiązywały takie problemy szybką transformacją z nieszczęśliwej żony w wesołą, niezależną wdówkę, ale rozwój toksykologii znacznie ograniczył kreatywność na tym polu.
Dalej mamy już chyba do czynienia z jakąś projekcją, bo udzielająca rady zaczyna pisać gorący romans, który nijak nie wynika z treści pytania.
Miałam męża i kochanka i byłam tym stanem ciężko zachwycona to jednak nie to samo, co miałam męża i kochanka, choć bardzo chciałam móc być tylko z jednym z nich.
Snuje wizję o ekscytującym napięciu i źródle emocji, jakim było dla naszej bohaterki miotanie się między statecznym i dającym poczucie bezpieczeństwa mężu a dzikim ogniu lędźwi, jaki budził w niej kochanek – a wszystko to w ramach ucieczki przed nieuchronną starością.
Miałam męża i kochanka… cóż za wspaniały układ!
Może troszkę popłynęłam z tym tłumaczeniem, ale przecież dokładnie o to chodzi: nie zważając na nic piszemy gorący romans.
Jaki lęk przed starością?
59 lat to miała w momencie, kiedy sprawa się rypła. Bo “kochanka”, który pierwotnie i docelowo wcale nie miał być kochankiem, tylko jej partnerem życiowym poznała mając lat 49 lub mniej.
Już wtedy zaczęła uciekać przed starością?
Niespożyte siły witalne tego gościa powinni rozsławiać mistrele…
Przecież to nie był żaden gorący romans, tylko 9-letni związek.
10 lat była w gościu zakochana i chciała z nim być, nadal by chciała.
To nie brzmi jak żądza adrenalinki tylko chęć zmiany czegoś w życiu i szukanie szczęścia tam, gdzie ono przynajmniej wydaje się być – zamiast czekać, aż się pojawi tam, gdzie go na pewno nie ma.
Ooo… a’propos projekcji. Voila!
Ach, jakże cudownie mi było, kiedy to JA miałam męża i kochanka…
A dokładniej: wie jak to było z nią.
Nie zdejmuje, nakłada jej własny – kompletnie ignorując fakt, że sytuacje nie są analogiczne.
Czy można sobie wybaczyć?
Jezus uratował kobietę, która miała zostać ukamienowana mówiąc, że tylko ktoś kto nigdy nie zgrzeszył ma prawo rzucić pierwszy kamień. Potem powiedział jej “Idź i nie grzesz więcej“.
Taki morał dla osądzających i osądzonych. Nie mówi “idź i wybacz sobie“. Bo możliwe, że nigdy sobie nie wybaczysz.
Aleśmy odłożyli religię na bok, łohohoho.
W tym fragmencie Biblii nie chodzi ani o kobietę ani o jej grzechy, ani nawet o osądzanie.
To próba doprowadzenia do śmierci Jezusa, który miał ją osądzić – z osądzaniem jej nikt tam nie miał najmniejszego problemu.
Jezus mógł ją osądzić, był do tego upoważniony.
Zgodnie z prawem mojżeszowym “zasługiwała” na śmierć.
Zgodnie z wiedzą faryzeuszy, Jezus był żydowskim prorokiem.
Zgodnie z obowiązującym na tych terenach prawem rzymskim tylko rzymskie władze mogły wydawać wyroki śmierci.
Chytry plan był taki, że Jezus albo – jako żydowski prorok wyda wyrok zgodny z prawem mojżeszowym, ale sprzeczny z rzymskim, skazując się jednocześnie na śmierć, albo – jako gość, który chce przeżyć, nie wyda wyroku zgodnego z prawem mojżeszowym i straci wyznawców, z których większość była Żydami i przestrzegania prawa mojżeszowego od niego oczekiwała.
No i Jezus teoretycznie wydał wyrok zgodny z prawem mojżeszowym – bo w domyśle niby mogli ją ukamienować – ale postawił warunek, przez który faktycznie nie mogli jej ukamienować, w związku z czym formalnie nie skazał jej na śmierć, nie złamał rzymskiego prawa i sam się za to na karę śmierci nie kwalifikował.
On jej nie uratował.
Śmierć jej nie groziła.
Prawo rzymskie nie przewidywało kary śmierci za cudzołóstwo.
Gdyby mąż przyłapał ją in flagranti i w szale zazdrości zabił, to może nie groziłaby mu kara za morderstwo, ale realnie to miał prawo do natychmiastowego rozwodu i zatrzymania posagu w ramach rekompensaty za straty moralne.
W tamtym momencie ratował tylko siebie, ona jest w tym wszystkim bardzo mało istotna…
O ile w ogóle jest winna: przyprowadzili laskę, twierdzą, że cudzołożyła i sugerują, że ją na tym przyłapali, ale nic nie mówią o okolicznościach, tylko żądają wyroku na gębę.
Nasuwa się pytanie: sama cudzołożyła?
Jak już kto czytał Biblię to wie, że procesy nie polegały na tym, że przybiega banda jakichś lokalnych łebków, stwierdza, że oto mają winnego jakiegoś tam czynu i raczą tekstem klasy “proszę nam autoryzować wymierzenie kary i będziemy spadać“.
Morał o fałszywym i pochopnym osądzaniu tam jest, i owszem, ale dotyczy cwaniaczków, którzy nie zadali sobie trudu sprawdzenia, z kim właściwie mają do czynienia i chcą wydawania sądów, bo niby to z nich tacy pobożni Żydzi – ale nie chodzi im o pobożność, sprawiedliwość, respektowanie jakiegokolwiek prawa: chcą finezyjnie pozbyć się ze świątyni gościa, który im bruździ, ale są dla niego za ciency w uszach.
Teoretycznie niby przerzuca odpowiedzialność za wymierzenie wyroku na nich – no bo jeśli czują, że są bez grzechu, to mogą rąbać kamulcem – ale to tylko takie gadanie: nie mogą.
On nie ma prawa wydawać wyroku śmierci, oni też nie.
Jeśli ją zabiją, sami będą podlegać karze, a tłumaczenie, że nie znali rzymskiego prawa nie przejdzie.
Tam było tylko jedno życie na szali – Jezusa, a nawet on jakoś szczególnie zagrożony śmiercią w tamtym momencie nie był, bo nie urwał się z choinki, znał rzymskie prawo.
Morał, który serwuje ta szurnięta baba jest nie tylko wyjęty prosto z dupy i pozbawiony kontekstu tej konkretnej przypowieści, ale i obdarzony epicką interpretacją, całkowicie sprzeczną z naukami Jezusa, który nie zalecał kiszenia się w poczuciu winy aż człowieka szlag trafi.
Współwinny czego dokładnie?
Związku z zamężną kobietą, która odeszła od męża?
Związku z kobietą, która – zgodnie z jego wiedzą – nie była w żadnym innym związku?
Z czasem ból osłabnie, a kiedy już będziesz stara, spojrzysz wstecz i będziesz się dziwić, że na własne życzenie zafundowałaś sobie tyle cierpienia – miłość, nie miłość (zrozumiesz, że nie warto było).
Czyli… najwyższy czas znaleźć w sobie jeszcze większe, niezmierzone wręcz, bezkresne pokłady obłudy, które próbowała z siebie wycisnąć po pierwszym rozstaniu z kochankiem i niedługo wytrzymała takie życie, wypełnione samym kłamstwem.
Pewności, czy ten mąż faktycznie taki cudowny, wspaniały, wyrozumiały i kochający nie ma.
A jeśli – to czy ten cudowny, wspaniały, wyrozumiały i kochający facet nie zasługuje na kogoś, kto będzie go kochał?
Ona ma się samoudręczać w ramach pokuty, a on ma być nadal okłamywany? W imię czego?
Gdyby kobieta faktycznie biadoliła “miałam męża i kochanka… obaj cudowni, z żadnego nie chciałam zrezygnować“, to można by coś kombinować w tym kierunku, ale ona podkreśla, że czuje się źle bez człowieka, którego kocha, że cierpi, bo on doznał krzywdy.
Nie sądzę, by doszła do takich refleksji.
Ktoś wyhodował te kontrolujące, szantażujące bachory.
Gdyby to było jej dzieło, cała banda chodziłaby jak w zegarku pod jej dyktando a jakiekolwiek skrupuły nawet nie przeszłyby jej przez głowę.
Raczej zorientuje się, że dla osób, które latami udowadniały, że kompletnie się z nią nie liczą i nie potrzebują jej w swoim życiu inaczej, niż na własnych warunkach oszukała i skrzywdziła człowieka, którego kochała i z którym miała szansę się zestarzeć szczęśliwa, a nie zakłamana i cierpiąca.
To jest porada pod publiczkę, kosztem człowieka.
Czy ta konkretna kobieta istnieje, czy nie, pewnie znajdzie się co najmniej jedna, która uzna, że to jak o niej.
A publiczka jak to publiczka, ślepa i durna.
Zapowietrzy się na “kochanka”, kilkunastu wersów nieskomplikowanej historyjki biblijnej nie przeczyta, a pińcet razy w ciągu życia rzuci sobie tym, co niesłusznie uznaje za jej morał.
Ardeedo, jesteś bardzo inteligentna i nie jest to ironia!