Pisałam, pisałam, pisałam i nie napisałam. Od dawna – szkic o roboczym tytule “czy masturbacja jest przejawem niewierności” wisiał sobie na liście niedokończonych postów niemal od początku mojego blogowania. Długie dziesięć miesięcy zerkania i odkładania go na niesprecyzowane później…
Ostatnio się uparłam, zawzięłam; postanowiłam, że wreszcie go skończę. No i… po trzech dniach faktycznie skończyłam. Wyszedł bardzo długi i nie byłam z niego zadowolona. W pierwszym odruchu chciałam usunąć wszystkie zbędne wynurzenia na własny temat; w drugim całość; w trzecim zdecydowałam się podzielić go na dwie części: wynurzenia osobiste + ogólny bełkot.
Pewnie lepiej byłoby sobie darować, ale jak będę konsekwentnie pomijać wszystkie kompromitujące fragmenty, to ktoś może odnieść wrażenie, że nie jestem frajerem – za jakiś czas coś palnę, upokorzę się… i po co fundować sobie takie stresy, skoro mogę się elegancko, już na samym wstępie rozłożyć na poziomie podłogi?
Wydaje mi się, że póki nie zabrałam się za próby pisania na ten temat, nie czułam potrzeby analizowania motywów i skutków – a przynajmniej nie były to żadne konkretne rozważania. Raczej świadomość, gdzieś tam, z tyłu głowy, że niektórzy to robią, inni nie, i że nie ma w tym żadnej dodatkowej filozofii.
Jakieś dwa lata temu zetknęłam się z rozważaniami osoby, która zastanawiała się, czy brak potrzeby masturbacji na etapie braku zakochania/zauroczenia konkretną osobą to przejaw spadku libido, czy po prostu cecha charakteru.
Zapamiętałam to, bo sama sobie zafundowałam kilka chwil solidnej żenady, kiedy najpierw zaśmiałam się w duchu, że to takie “dziwne” nie mieć ochoty na fantazjowanie o jakichś przypadkowych lub niesprecyzowanych “osobach” tylko dlatego, że serduszko nie przeżywa aktualnie chwil uniesień – no bo przecież świat jest taaaki wielki, jest na nim tyyylu ludzi, że to aż dziwne nie mieć ochoty na fantazje seksualne z kimś/nikim-konkretnym w roli głównej.
Pomyślałam nad tym przez chwilę... i uświadomiłam sobie, że sama zachowuję się mniej więcej tak samo.
Na tyle, na ile sięgam pamięcią, na mojej masturbacyjnej liście przebojów jest tylko jedna pozycja i zajmuje ją osoba, która w której jestem zakochana.
Kiedy teraz o tym myślę, zdaję sobie sprawę z tego, że kwestia masturbacji była dla mnie imponująco oczywista – albo raczej “oczywista”.
W głupio naiwny i możliwe-że-nie-mający-wiele-wspólnego-z-rzeczywistością.
Nie kojarzę zbyt wielu rozmów na ten temat. Może ich nie było?
Nie jestem pewna… w miarę jak o tym myślę przypominam sobie jakieś drobne sytuacje, w których była i rozmowa i wątek onanizmu, ale nic głębokiego czy treściwego (o ile taka dyskusja w ogóle mogłaby być głęboka) – jakiś żart tu czy ówdzie i niewiele ponadto.
Nie pytałam, bo mnie to nie interesowało; nie odpowiadałam, bo wychodziłam z założenia, że to niczyj interes.
Zabawne, bo o ile pamiętam, to zasadniczo z każdym partnerem “oczywistym” było dla mnie coś innego (w kolejności przypadkowej).
Tzn. że robimy to:
? tylko za swoją wiedzą i z jakimś udziałem – nawet jeśli tylko tekstowym;
? okazjonalnie – czasem sobie o tym wspominając, zwykle jednak nie;
? bardzo często;
? tylko w swoim towarzystwie i z błogosławieństwem drugiej strony;
? rzadko, albo wcale, bo tego nie potrzebujemy.
Z niezrozumiałych dla mnie obecnie przyczyn każdorazowo zakładałam, że druga osoba robi mniej więcej to samo i tak samo jak ja.
Nie wiem, czy było inaczej, bo nie drążyłam. Mogło być. Wiele by to nie zmieniło (jeśli w ogóle cokolwiek).
Nie zauważyłam istnienia bezpośredniej korelacji między częstością masturbacji a jakością pożycia.
W pierwszym przypadku masturbacja pojawiała się, jak akurat przez kilka dni nie było okazji się spotkać, po jakichś tam, krótkich, telefonicznych “flirtach”.
W drugim żadnych nacechowanych erotycznie wiadomości czy telefonów nie było, więc robiłam to, jak akurat miałam ochotę i ani mi przez myśl nie przeszło, że po drugiej stronie może to wyglądać inaczej.
W trzecim – mieszkaliśmy razem, więc praktycznie nie miałam ochoty, a jak już to w ramach gry wstępnej.
W piątym fantazje zupełnie mnie nie kręciły, a fajny był tylko seks.
Czwarty… o klękajcie narody (daruję sobie wynurzenia na ten temat, przynajmniej na razie).
W jednym z nie-związków pojawiła się rozmowa o masturbacji; wydaje mi się, że była; niezbyt konkretna.
Gadaliśmy, spotkaliśmy się parę razy.
W którymś momencie wspomniałam, że nie oglądam porno – kawaler gorąco zapewnił, że ma “takie samo” podejście. Stwierdziłam też, że się nie masturbuję, bo jestem na to zbyt leniwa – on oczywiście też.
To nie było jakieś stanowcze zajmowanie stanowiska ani nawet prezentacja moich poglądów i oczekiwań, wspomniałam o tym tak sobie, w ferworze hurtowego nawijania o wszystkim. Niedługo (max jakiś tydzień) później, nie wspomniawszy nic o gwałtownej, wewnętrznej przemianie (która wyjaśniałaby drastyczną zmianę podejścia do pornografii i masturbacji), zapragnął zobaczyć link do filmu, który mnie ostatnio urzekł w wiadomy sposób.
To było zabawne/ W pierwszym odruchu machnęłam ręką na tę drobną rozbieżność; w drugim odechciało mi się mieć z nim cokolwiek wspólnego.
Tak mu na mnie zależało, że naściemniał, żeby mi się bardziej podobać! A potem, otumaniony siłą uczucia zapomniał o borzym świecie – więc i o ty, że “nie ogląda porno” i się “nie onanizuje” – wzruszenie odebrało mi głos. Na pewno tak właśnie było!
Inny uraczył mnie porno, przy którym zrobiło mi się słabo.
Też ewakuowałam się w niezorganizowanym pośpiechu, wspomniawszy coś o psychopatach, za co zostałam opieprzona z góry na dół i pouczona, że inteligentny i dojrzały człowiek odróżnia fantazje od rzeczywistości i to, że mu staje na myśl o jednym nie znaczy, że nie stanie mu kiedy będzie robił drugie, ani że planuje robić to pierwsze.
Spieprzałam aż się kurzyło.
Nie trwało to długo, ale przez pewien czas było mi niedobrze na samo wspomnienie, że dotknął mojej ręki (i niczego więcej).
Jeszcze inny postanowił zapoznać mnie ze swoją obszerną listą ulubionych materiałów masturbacyjnych. Jak okiem sięgnąć swingersi i gangbangi, ale “to tak tylko z ciekawości przeglądał” – bo tak w ogóle to monogamia na 100% i “on sobie nie wyobraża jak to tak można być-z-kimś-i-choć-myśleć-o-kimś-innym“.
Nie sprawiał wrażenia urzeczonego moim jakże adekwatnym żarcikiem ~”nie trzeba myśleć, można posprawdzać z ciekawości jak to jest jakiś tysiąc razy” (*- w odniesieniu do ilości filmów na tej “liście przebojów”).
W tym byłam zakochana.
Też palnął mi wykład wyjaśniający różnice między fantazjami, porno, ciekawością, a tym, co go naprawdę kręci (ja, ja, oczywiście że JA!) – co wydało mi się dość dziwne, zważywszy na to, że:
? sam mi to pokazał,
? to nie ja ciągle nawijałam o monogamii,
? nie sugerowałam otwartego związku (co mogłoby w jakiś sposób uzasadniać nawijkę),
? nie zapytałam, czy aby nie zacznę go naprawdę podniecać dopiero, jak zacznę sypiać z jego kolegami.
Nie wiem, na ile to “dość dziwne” było dość dziwne dlatego, że faktycznie był tym swingiem zainteresowany bardziej niż mną (wtedy nie miałam takiego wrażenia) , czy dlatego, że rozmowy o seksie mają tendencję do dość szybkiego ewoluowania w niezręczność, ale nie podobało mi się to* – po części dlatego dalszego ciągu nas nie było.
*- przez “to” mam na myśli wrażenie, jakie wywarł na mnie wykład, nie jakieś nierealne wizje seksów grupowych (nie był ani w ułamku tak spektakularny, jak wywód poprzedniego, ale i tak mnie urzekł).
aha, dla mnie ten sposób jednak nie był wiadomy, zrozumiałam że mogło chodzić o film który wzbudził obrzydzenie albo taki, który zgłosiłaś
Nie rozumiem z tym kolesiem, który poprosił o link do porno. Przecież Ty też je widziałaś, może chciał je zobaczyć w tym samym celu, który wyklucza z ludzi, którzy oglądają porno?
“Urzekł w wiadomy sposób” = “pokaż film, przy którym się ostatnio masturbowałaś”.
Więc wątpię.