Nie wiedziałam o istnieniu tych cudownych machin póki nie zapragnęłam kupić kotom drapaka (wybierałam, wybierałam, aż w końcu się rozmyśliłam), ale zabłądziłam w kategorii “inne akcesoria” i znalazłam fontanny.
Fontanny dla kotów!
Chciałam jakąś wypróbować, ale te umiarkowanie tanie miały plastikowe elementy, lub były w całości wykonane z jakiegoś nie budzącego zaufania materiału. Takiego, co to już na pierwszy rzut oka wygląda na coś, co będzie się rozkładać pięćset lat, a nadawać do użytku przez max pół roku.
Ach, gdyby tylko istniał sposób na przekonanie się, czy ta inwestycja jest warta zachodu i od jakiego progu cenowego można startować z nadzieją, że produkt będzie spełniał swoją rolę co najmniej przez kilka lat…
Niestety w przypadku tak “niszowych” sprzętów nie ma specjalnie wielkiego pola do popisu w temacie zapoznawania się z recenzjami. Znalazłam kilka, niesamowicie entuzjastycznych, ale pozostawiających wrażenie, że autor robił wszystko co w jego mocy, by zachwalić wszystkie zalety produktu, nie wspominać za bardzo o wadach… poza tym ileż może być warta recenzja napisana po dniu, tygodniu czy miesiącu użytkowania?
Sklepy internetowe mające te produkty w ofercie, pozwalające na publikowanie recenzji usuwają lub w ogóle nie dopuszczają do opublikowania negatywnych opinii o ich produktach.
Opinie są albo super entuzjastyczne, albo zdawkowe, albo – jak już się zdarzy jakaś trzy-lub-mniej-gwiazdkowa, to zawiera jakiś kompletnie absurdalny zarzut (typu: kolor tej kuwety źle wygląda na moich kafelkach – dwie gwiazdki; albo: porcelanowa miseczka stłukła się w transporcie, dosłano mi nową ale niesmak pozostał – jedna gwiazdka).
Swego czasu wydałam 25 zł na poidło dla kotów.
To była prosta miska z baniakiem, do którego nalewa się wody, zamyka go od góry miską, odwraca do góry nogami, oblewa się częścią wody z tego baniaka i stawia go na podłodze: w ideale poziom wody w miseczce zostaje ciągle taki sam, bo sama uzupełnia się do tego samego poziomu w miarę jak jest upijana (trochę jak prowizoryczne poidła dla kurcząt).
Ten wynalazek okazał się niewarty żadnej ceny.
Zawsze rozchlapywałam mnóstwo wody przy wymienianiu. Nigdy nie udało mi się tego zrobić “na sucho”.
Nijak nie wpływało to na częstość konieczności wymiany wody, bo jak coś wpadło do miski to i tak trzeba było ją wymienić.
Jeden kot pił, drugi dorobił się lęków, bo kiedy pił, atakowało go głośne BULBULBUL – może by się z nim oswoił, gdyby ten dźwięk pojawiał się przy każdym korzystaniu z poidła, ale było nieregularne, więc ostatecznie kot na pojenie zaczął oczekiwać w zlewie, a tę cudowną machinę omijał z daleka.
Korzystałam z niego może przez miesiąc (pewnie krócej), myłam przy każdej wymianie wody i wymieniałam pewnie średnio co 1,5 dnia a i tak, mimo względnie krótkiej eksploatacji, plastik zaczął być jakiś dziwny w dotyku. Inaczej “dziwny” niż po osadzeniu się kamienia z super twardej wody.
Potem, przez kilka ładnych lat balansowałam między metalowym garnkiem a szklaną miską. Nie podobało mi się to rozwiązanie, a idea fontanny w domu urzekła mnie do tego stopnia, że zaczęłam poważnie rozważać ewentualność zakupu.
Rozeznałam się w temacie na tyle, na ile mogłam.
Ostatecznie uznałam, że albo porcelana, albo nic.
Spodobał mi się ten model (Lucky Kitty) – nie na tyle, żeby wybulić za niego dwie stówy bez żadnej pewności, że koty będą tym zainteresowane.
Skoro odrzuciłam plastik, to z alternatyw została mi już tylko porcelana albo stal nierdzewna, która zgodnie z moimi doświadczeniami i tak zawsze RDZEWIEJE jeśli to jakaś konstrukcja bardziej zaawansowana technologicznie od widelca. A nawet jeśli łaskawie nie rdzewieje, to lubi mieć jakieś wredne zakamarki, które zawsze są syfiaste, i które można szorować co tydzień przez bite pół godziny, a tam i tak w środku będzie rosła jakaś bomba biologiczna.
Tylko że porcelana się tłucze…
Naoglądałam się filmów o tym, jak koty piją z tej miednicy (półtorej godziny na youtube, “Matrixa” nie śledziłam w takim napięciu) i zaczęłam cierpieć w związku z brakiem sprzętu, o którego istnieniu ledwo się dowiedziałam.
Dwieście złotych nadal nie brzmiało dobrze. Ponad 200.
Była dostępna chyba tylko w jednym sklepie… który pewnego pięknego dnia przysłał mi maila z informacją, że z jakiejś tam okazji tego dnia wszystko jest kilka % tańsze… no to zachowałam się nieelegancko, zebrałam “zamówienia” na karmę i inne duperele od kogo tylko się dało i wszyscy komisyjnie zrzucili mi się na tę fontannę dobiłam do rabatu, który powiedzmy_że_obniżył_cenę fontanny do 80 zł (bo od jakiejś absurdalnie wysokiej kwoty zamówienia dorzucali jeszcze kilka % obniżki).
No to zamówiłam. Lucky Kitty.
Zapłaciłam i pożałowałam, uświadomiwszy sobie, że potrzebne to tym kotom jak kagańce i zaczęłam snuć wizje, w których na pewno stłucze się w transporcie, bo sklep, w którym robiłam te zakupy ma przedziwne zasady pakowania produktów.
Dwukrotnie przysłali mi żwirek obłożony “poduszkami powietrznymi” i folią bąbelkową, puszki raz dostałam luzem – 50 puszek, wrzuconych na pałę do rozszarpanego tekturowego pudełka, zbyt delikatnego, by w ogóle dało się podnieść z tymi puszkami w środku; rozpadło się jak próbowałam je zatargać do domu. Część była zmiażdżona i pootwierana, chyba z pięć od razu skarmiłam na jakieś okoliczne śmierdziele w nadziei, że ich nie wytruję, i że te puszki rozszczelniły się w ciągu ostatnich 24 godzin.
Raz zapomnieli mi przysłać jednego wora z karmą, raz zamiast 14 kg dla dorosłych kotów sterylizowanych dostałam pierdylion woreczków po 400 gramów dla kociąt perskich… dwa razy sprzedawali duży wór z mniejszym “gratis” (tylko że drożej niż taki sam wór bez dodatków), ale o te dodatkowe musiałam się dopominać, ale generalnie dość dobrze im idzie, chociaż czasem realizują mi zamówienie w trzech podejściach, a paczki przywozi jakiś dziki kurier, który ładuje się na posesję grubo po 21.
Nie zawiedli i tym razem.
Porcelanową fontannę wsadzili do pudełka z luźno latającymi puszkami, a folią bąbelkową obłożyli wory suchej karmy w pozostałych pudłach, pozostawiając mnie z filozoficznym pytaniem: czemu nie odwrotnie?
Napisałabym im, co o tym sądzę, ale nie opublikowali ani jednej recenzji produktu mojego autorstwa od 2014 roku i zaczęłam odczuwać pewne wypalenie – choć miło wiedzieć, że je czytają.
Cudem udało mi się jej nie stłuc przy rozpakowywaniu.
Wierzch był założony na spód (czyli tak jak powinno być) wraz z uszczelką, zabezpieczającą krawędzie… – ale ciepło, czas lub cokolwiek innego sprawiło, że całość zastała się w tej pozycji na tyle mocno, że lekkie próby podważenia górnej części nie dawały żadnego rezultatu, a przy którymś z mocniejszych puściło tak gwałtownie, że niewiele brakowało, a wierzch tego sedesu wyleciałby prosto w kosmos, kończąc swą podróż w ułamek sekundy po starcie i waląc z impetem w kuchenny sufit.
Gdyby tak się stało to byłby wyłącznie mój problem – jeśli chodzi o zabezpieczenia wewnątrz firmowego pudełka nie miałam się do czego przyczepić:
- porcelanowe powierzchnie nie napierały na siebie, bo były przedzielone uszczelką;
- cała muszla nie mogła się poruszyć, bo mocno owinięto ją kawałkiem plastikowej folii (niewielkim, ale dość mocno trzymającym);
- całość otulono plastikową pianką, zabezpieczającą fontannę ze wszystkich stron (dokładniej były to kilkumilimetrowe arkusze, posklejane razem z wyciętym wewnątrz owalem w kształcie tej misy;
- wszystko było w twardym tekturowym pudełku, wepchniętym w jeszcze jedną, tekturową obwolutę.
W tym momencie wypadałoby zaprezentować jakieś zdjęcia z rozpakowywania Lucky Kitty… ale ich nie mam.
Fontannę zamówiłam ponad rok przed napisaniem większości tego posta – był czerwiec 2018. Mam tylko foty ilustracyjne z mycia w zlewie i uroczystego odsłonięcia nowej pompki.
Koty zainteresowały się nowym sedesem fontanną dość szybko: przez parę godzin krążyły w pobliżu, badając teren, potem kotka zaczęła pchać łapkę pod strumień wody, żeby sprawdzić, co się stanie, ale przed upływem doby zaczęły już normalnie – a nawet dość entuzjastycznie – pić.
Niestety, wydawało się, że była warta swojej ceny. Działała bez zarzutu, nie była głośna, nie żarła aż tak wiele prądu, a koty ładnie wyglądały pijąc.
Uzupełnianie wody w Lucky Kitty okazało się być sporym problemem.
Samo dolewanie działa… w perspektywie dwóch dni. Może udałoby się dociągnąć do trzech, gdybym poiła jednego, małego kotka nie dwa dosyć spore, ale po dwóch dniach zwykle już brakowało wody.
Dolewanie w ciemno jest ryzykowne, bo ciężko stwierdzić, czy udało się już osiągnąć idealną wysokość, czy zaraz zacznie się wylewać na dywan.
Po max 5-6 dniach woda, nawet uzupełniana nie nadaje się już do picia. Fontanna Lucky Kitty nie ma wymienialnych filtrów – co teoretycznie obniża koszt eksploatacji, bo kosztuje tyle, ile sam sprzęt. Niestety nie filtruje wody, tylko ją napowietrza, więc problem częstej wymiany wody pozostaje.
Albo raczej: powstaje, bo wymiana wody w miseczce to żaden problem, a w porcelanowym grzmocie za dwie stówy – to już problem.
Maksymalnie po pięciu dniach koniecznie trzeba odłączyć pompkę, zdjąć pokrywę, wylać starą wodę, opłukać i wlać nową – a fontanna jest dość ciężka, nie mieściła mi się cała w suszarce do naczyń i za każdym razem zabierałam się do tego dość nerwowo, ze strachu, że tym razem to już na pewno ją stłukę.
Nie wiem, czy można ją myć w zmywarce, bo nie mam zmywarki.
Tak wygląda dolna część porcelanowej misy Lucky Kitty:
Tak górna część od spodu:
A tak z wierzchu:
Na pewno to nie jest coś, co ułatwiałoby pojenie: z wodą w misce jest zdecydowanie mniej zachodu, ale koty istotnie częściej piją z fontanny – a to podobno zdrowe na nerki.
To byłoby na tyle z plusów. A ten plus jest korzyścią, która powinna wynikać z korzystania z KAŻDEJ fontanny dla kotów, więc nie widzę nic, co pozytywnie wyróżniałoby ten model.
Uroda rzecz względna – mnie wizualnie przypadła do gustu, ale gdybym miała świadomość jak ciężko ją składać i rozkładać, i jaka nerwowa atmosfera będzie towarzyszyła każdemu takiemu zabiegowi na pewno nie zdecydowałabym się na zakup.
Myje się ją całkiem łatwo – to fakt. Nie ma żadnych podstępnych zakamarków, pompkę łatwo rozłożyć, do wyczyszczenia wężyka wystarczy mały druciak do słomek/bombilli.
Po jakimś roku użytkowania musiałam dokupić drugą pompkę.
Tu plus – że w ogóle była taka opcja. Poprzednia się nie zepsuła, ale przy myciu zgubiłam gdzieś jedną malutką część, bez której była bezużyteczna, więc teoretycznie korzystniej było wydać kolejnych siedem dych na kolejną pompkę niż zostać z niesprawnym sedesem podłogowym, który już nie pluje wodą.
Po dwóch latach i dwóch miesiącach użytkowania udało mi się wreszcie unicestwić Lucky Kitty.
Żeby było śmieszniej – na kilka minut przed tym tragicznym zdarzeniem pomyślałam sobie, że lepiej będzie przesunąć ją pod szafkę w kuchni, żeby przypadkiem nic na nią nie spadło (gramoliłam się na drabinkę, żeby posprzątać na szafie). Wsunęłam ją pod szafkę, najmocniej jak się dało, wylazłam na drabinkę i potrąciłam łokciem doniczkę, która rąbnęła o podłogę, odbiła się od dywanu, znalazła to przeklęte poidełko pod szafką, rozbiła górną część w drobny mak. Sama pozostała nietknięta.
Po tych wszystkich razach, kiedy tak się nad nią trzęsłam myjąc, susząc i przenosząc, jakbym transportowała bezcenny artefakt poczułam coś w rodzaju ulgi. Pomyślałam, że użyję tej dolnej, ocalałej części do… – nie mam pojęcia czego. Nie zdążyłam dokończyć myśli. Strąciłam kubek, który rąbnął w nią – porcelanowy kubek, dosyć lekki. Kubek ocalał, spód fontanny pękł na kilka części.
To mnie już całkiem efektywnie dobiło i posiedziałam sobie trochę na podłodze prawie płacząc. Niedługo potem przyszły koty i pełnymi pretensji spojrzeniami zaczęły mi dawać do zrozumienia, że coś jest nie tak z fontanną, bo nie ma w niej wody.
Początkowo byłam nią całkiem zachwycona, potem zmęczona, by ostatecznie osiągnąć stan, w którym nie poradziłabym zakupu największemu wrogowi.
To po prostu nie jest dobry sprzęt.
Pomysł niby dobry, ale mam wrażenie, że ktoś na niego wpadł i od razu przeszedł do masowej produkcji, nie sprawdzając wcześniej, czy nie wypadałoby go skorygować tu i ówdzie, żeby nieco ułatwić proces eksploatacji.
Małe, gumowe nóżki na spodzie dolnej części misy fontanny poodklejały się w bliżej nieznanym mi momencie i okolicznościach. Nie kojarzę, żeby odpadły przy myciu, ale kiedy wyrzucałam okruchy, zauważyłam, że została już tylko jedna.
Jest jeszcze fota dokumentująca dwuletni cykl uciech z Lucky Kitty
Przed każdorazowym umyciem poidła trzeba było je ostrożnie donieść do zlewu, opróżnić z wody, odpiąć rurkę, wyjąć pompkę, odłożyć górną część w bezpieczne miejsce na czas mycia dolnej i pompki, potem odłożyć dolną żeby spokojnie umyć górną, umyć pompkę, przykleić ją na przyssawkach z powrotem, podpiąć rurkę i nic nie potłuc składając ją z powrotem do kupy.
Brawurowe próby napełnienia jej wodą póki była otwarta zwykle kończyły się rozchlapaniem jej po okolicy.
Nie jest też zły, ale…
Nie kupiłabym jej, gdybym miała jakiekolwiek pojęcie o fontannach dla kotów. Nie miałam.
Nie dokonałam najgorszego z możliwych wyborów – zdaje się, że wręcz jednego z lepszych możliwych, ale na pewno nie uświadomiłam sobie na czas jednej ważnej rzeczy.
Miska z wodą nie jest taka zła, więc jeśli już wydawać pieniądze na coś takiego, to po to, żeby zyskać jakąś znaczącą poprawę.
Czyli kot ma mieć lepszą wodę niż miałby w misce, a ja mam mieć z tym mniej zachodu niż z miską – a jeśli więcej, to ten cholerny kot ma pić jak król a to pieroństwo powinno ładnie wyglądać.
CZYLI fontanna musi mieć wymienne filtry.
Co z tego, że fontanna BEZ wymiennych filtrów jest niby tańsza w eksploatacji, skoro jakość usługi jest niższa?
Skoro już ktoś decyduje się na zakup fontanny to albo chce dopieścić kota, albo poprawić mu jakość życia, bo kot ma problemy z nerkami i powinien więcej pić.
Jak pieścić to konkretnie, a jak to ma mieć pozytywny wpływ na układ moczowy, to bardziej efektywne będzie napowietrzenie i filtrowanie, nie samo podpuszczanie kota, że oto ta płynąca woda jest czystsza i lepsza do picia niż coś, co stoi w misce.
Niestety wybór nie poprawił się jakoś znacząco w ciągu tych dwóch lat.
Nadal podoba mi się koncepcja fontanny dla kotów.
Niespecjalnie podoba mi się dziwaczny design tych produktów, które wyglądają, jakby miały coś przypominać (choć nie mam pojęcia co), albo zostały stworzone z myślą o absolutnie koniecznym wykorzystaniu jakiegoś moldu, który gdzieś już mieli na stanie.
Mam wrażenie, że nikt nie podszedł do tego od strony kota i ciecia, który będzie mu tę fontannę mył. Że nie było żadnej burzy mózgów lub mózgu pt. jakie cechy powinna mieć taka fontanna?
Po unicestwieniu Lucky Kitty urządziłam ją sobie i doszłam do wniosku, że fontanna powinna:
– być stabilna;
– nie mieć żadnych trudnodostępnych a wymagających regularnego mycia zakamarków;
– być w miarę lekka;
– być łatwa do rozmontowania ale pozbawiona malutkich, łatwych do zgubienia części;
– kosztować tyle ile trzeba, żeby była w stanie spokojnie pracować przez kilka lat (a nie najmniej jak się da i rozkraczyć się po max pół roku);
– dawać możliwość w miarę szybkiego i bezproblemowego sprawdzenia poziomu wody;
– z co najmniej 90% odpornością upadać na płytki z wysokości metra.
Powyższe kryteria zostawiły mnie z… jedną opcją.
No… może 1,5 – bo jest jeszcze jeden model, który może spełniać te nieprawdopodobne wymagania, ale jest bezfiltrowy i tak drogi, że właściwie nie ma recenzji. I niepokojąco przypomina kształtem Lucky Kitty, do którego na tym etapie mam już uraz.
Zamówiłam ją.
Rozkraczyła się po dwóch dniach ku głębokiemu zgorszeniu kotów, które na widok miski z wodą zamachały ogonami jakbym im zaproponowała wstawienie miski z żarciem do kuwety.
Wymieniono mi ją w trybie ekspresowym i od tamtej pory (3 miesiące) pracuje bez zarzutu. Gdyby tak podziałała jeszcze ze trzy lata, byłabym skłonna wpaść w zachwyt nad jej niesamowitymi walorami, ale jak na ten moment obawiam się, że w pewnym momencie po prostu wypadnie z obiegu, a ja zostanę z działającą fontanną ale bez opcji dokupienia filtrów (jak skończą się te, które mam). No a na zapas nie kupię, bo zostać z filtrami, które nie pasują do niczego innego a z niedziałającą (odpukać) fontanną to chyba jeszcze głupiej.
To jest niestety całkiem realne ryzyko, które warto brać pod uwagę przy zakupie – i które przemawia nieco na korzyść modeli bez wymienialnych filtrów.
Jeśli użytkownikiem fontanny miałby być też pies, to chyba mimo wszystko lepiej pomęczyć się z jakimś porcelanowym grzmotem (jak ta nieszczęsna Lucky Kitty). Miałam okazję pomacać w sklepie coś, co szumnie określano mianem sprzętu dedykowanego “dużym kotom i małym psom”, a było wykonane z bardzo chybotliwego plastiku i trzęsło się, jakby było przerażone wizją wypełnienia wodą.
Mam wrażenie, że próba użytkowania zgodnie z zapewnieniami skończyłaby się mokrą podłogą i mokrym psem.