Czy z uzależnionymi trzeba ostro?

5
(1)

Chciałoby się powiedzieć, że TAK – że z uzależnionymi trzeba ostro, bo jeśli się nimi nie potrząśnie, to nigdy się nie opamiętają, nie zrozumieją swoich błędów, nie postanowią niczego zmienić…
Chciałoby się powiedzieć, że TAK… bo zewsząd słyszymy, czytamy, że tak trzeba, że to dobre, że to JEDYNA opcja i nie da się niczego osiągnąć w żaden inny sposób, bo dla uzależnionego nie liczy się nic poza kolejną dawką jego znieczulacza rzeczywistości.
Chciałoby się powiedzieć, że TAK… bo skoro większość tak uważa, to musi być słuszne – ale skoro tylko przedstawimy to sobie w takiej formie, to ten obraz zaczyna się sypać. Bo większość ludzi nie wie nic na większość tematów – choćby byli mistrzami w swojej dziedzinie (a przecież nie wszyscy są; ostatecznie znamy się tylko na tym, co jest nam potrzebne… a i z tym bywa różnie).

Zacznijmy od tego, że ludzie nie wpadają w nałogi dlatego, że jest im za dobrze w życiu.

Bez względu na to, jak bardzo by sobie tego nie życzyły mendy w typie “pójdę do hospicjum, popatrzę na cierpienie, to docenię swoje szczęście i poprawię samopoczucie” – nie dlatego.

Z boku, z pozoru może to tak wyglądać, ale na tej samej zasadzie pod horyzontem “widać” bardzo małe drzewka, małe domeczki i malutkich ludzi.
Nikt nie wierzy, że to tam naprawdę istnieje w pomniejszeniu, bo WIEMY, że tak nie jest – że to złudzenie optyczne. Póki nie wiemy, na co patrzymy, interpretujemy obrazy w znany sobie sposób: rzucając okiem na zdjęcie liści w artykule o jesiennej aurze zobaczymy liście, ale jeśli ktoś użyje tej samej foty w teście na spostrzegawczość, znajdziemy tam dwie jaszczurki.
Wielkość drzew pod horyzontem znacznie łatwiej poznać niż – za przeproszeniem – ludzką naturę.

Nałogi nie są przyjemne.

Nie tylko dla otoczenia, przede wszystkim dla uzależnionego.

Bez problemu można znaleźć ludzi, którzy chętnie zaświadczą, że na własne oczy widzieli to czy tamto i warto ich wysłuchać – nie zapominając o nieprzypadkowej popularności powiedzenia “łże jak naoczny świadek” i że najgorsze męty zawsze mają sąsiadów, którzy nigdy-by-nie-pomyśleli i są “ZSZOKOWANI” – to co powiedzą, może być  cennym świadectwem, kompletną bzdurą, ich wersją wydarzeń (widzianą bez pryzmatu bez złych intencji, ale i bez pełnej świadomości przyczyn i skutków), szczerą prawdą, fantazją i tak dalej.

Nie warto tego odrzucać, ale trzymanie się tego za wszelką cenę – najjaskrawiej widoczne w momencie, kiedy ktoś podaje źródła naukowe i najnowsze odkrycia, świadczące o tym, że – w dużym skrócie – niektórzy mają trudniej i nie jest to tylko kwestia środowiska, wychowania, doświadczeń, doznanych traum, ale czynniki genetyczne i cechy osobnicze, wpływające na to, że szybciej się uzależniają, są bardziej skłonni do ucieczki w używki; nawet “silna wola” jest u niektórych silniejsza niż u innych i wytrwanie w postanowieniu o codziennych ćwiczeniach czy zachowaniu przedświątecznego postu przychodzi im łatwiej niż innym – jest niedorzeczne.
To rozumowanie na tym samym poziomie, co twierdzenie, że za epidemię dżumy odpowiadała ludzka grzeszność, a nie bakterie – ale trudniej to dostrzec, bo większość w ludzi ma wbite w głowę przekonanie, że ludzie dzielą się na lepszych i gorszych, silnych i słabych, dobrych i złych, a swojego poczucie wartości nie warunkują własnymi sukcesami, a cudzymi porażkami i tym, jak ich życie i twórczość wypada na tle innych.

Życie z osobą uzależnioną też nie jest miłe (oględnie mówiąc)

Bierne obserwowanie tego, jak ktoś robi sobie krzywdę – zwłaszcza, jeśli przez swoje wyczyny robi bliskim siarę przed sąsiadami i rodziną – jest trudne.

Ale robienie CZEGOKOLWIEK, nakładanie na siebie presji, że trzeba koniecznie COŚ zrobić chociaż nie ma się bladego pojęcia CO właściwie – niesie ze sobą więcej szkody niż pożytku.
Tym bardziej, że wielu ludzi teoretycznie chce pomóc, ale ma wbite w głowę tak koszmarne wzorce “pomocy”, że ich działania przynoszą dokładnie odwrotny efekt.

Jest też całkiem sporo takich, którzy wcale nie chcą pomagać. Chcą mieć święty spokój i nie użerać się z konsekwencjami nierozwiązanych problemów bliskich im osób – oni są najagresywniejsi, najbardziej niecierpliwi i najchętniej sięgają po brutalne metody: tak, żeby uzależnionemu odechciało się uciekać w cokolwiek, żeby stulił mordę, siedział na dupie i grzecznie cierpiał w ciszy jak reszta świata.
Oni wychodzą z założenia, że wszyscy są nieszczęśliwi i obolali, ale tylko ci, którym przewraca się w dupie z dobrobytu zaczynają się nad sobą użalać.

Dla obu tych grup nie robienie NICZEGO byłoby znacznie lepszą i wygodniejszą opcją: odciąć się, usunąć z otoczenia, albo ignorować problem póki ktoś sam go sobie nie rozwiąże (albo z pomocą kogoś, kto chce i ma ochotę to zrobić), albo się wykończy.

Nie jest tak, że ostre traktowanie osób uzależnionych nigdy nie przynosi pozytywnego efektu – gdyby tak było, gdyby istniał cudowny, złoty środek, działający na każdego i w każdej sytuacji… ale nie istnieje. 
Zagubiony dzieciak, pozbawiony stabilizacji i przyzwyczajony do tego, że nagrody i kary spadają na niego zupełnie przypadkowo, albo że bez względu na to, co robi i tak jest karany, krytykowany i nigdy nie chwalony może się “odnaleźć”, jeśli nagle wrzuci się go w środowisko, w którym obowiązują jasne, spójne i respektowane zasady – i to może mu pomóc wyjść z nałogu (jeśli w jakiś wpadł), ale i tu kluczowym elementem nie jest brutalność czy surowość, a namiastka szczerości i stabilizacji, której wcześniej nie miał.

Nie szalałabym ze stwierdzeniami, że brutalność jest efektywna. Krótkofalowo może przynieść oczekiwany rezultat – przewiercenie kolanka też dość skuteczną metodą zmuszenia kogoś do posłuszeństwa – ale albo łamie i sprowadza człowieka do roli sterroryzowanego grą pozorów robota, albo tworzy potwora, który w pewnym momencie sam zaczyna wiercić innym kolanka i znęcać się nad cierpiącymi ze srogim poczuciem sprawiedliwości, wymalowanym na ryju.

Uzależnienia generują problemy, z którymi trudno sobie poradzić. Spiętrzają je. Generują konflikty. Rujnują życie.

Krzywdzą samych uzależnionych, krzywdzą ich otoczenie. Nie są fajne, nie są przyjemne, nie są czymś, w co ktokolwiek wpakowałby się z pełną świadomością tego, jak to będzie wyglądać… chyba, że już na samym wstępie był wyzuty ze wszystkiego.

Uzależnienia są ucieczką.
Ludzie uciekają od tego, czego się boją lub dlatego, że cierpią.
Czy dokładanie cierpień już cierpiącemu może być formą pomocy w przerwaniu jego bólu?

Podobno. Nie wierzę, bo nigdy nie widziałam. Może takie przypadki gdzieś się kryją, ale na pierwszy plan zawsze wysuwają się osoby, które nienawidzą się tak bardzo, że tylko bezgraniczna pogarda wobec tych, którzy choć trochę przypominają im o ich własnych słabościach pozwala im jako tako funkcjonować.
Jakieś zatrute, toksyczne osobowości, które wbiły sobie w głowę, że wszyscy powinni być traktowani tak samo (równając w dół), obrywać równie mocno (równając w dół), prowadząc nieszczęśliwy żywot pełen poświęceń, ustępstw, kompromisów, wyrzeczeń, upokorzeń i kompleksów (równając w dół) a jedynym wyjątkiem mogą być oni sami.

Permanentne: “Czekałem na izbie przyjęć cztery godziny ze złamaną ręką, dlaczego tamtego buca przyjęli już po kwadransie, skoro miał tylko wybitą żuchwę?!

Przejawiające się czymś w stylu: “To JAAA całe życie nie piję, nie ćpam, nigdy nie byłem w kasynie i zdrowo się odżywiam, a podły Świat nie chce dać mi w zamian nawet możliwości popatrzenia na to, jak ktoś kto pił, ćpał i grał powoli zdycha?! Chcą mu pomagać jeszcze?! Jaki powrót do życia?! A co ze mną, czemu ze mną nikt się tak nie cacka?!

Pokrzepianie się myślą o tym, jacy głupi są ludzie, którzy podejmują w życiu złe decyzje i pakują się w kłopoty jakby na własne życzenie, a potem “staczają” jest porównywalne do rechotu na widok zabawnie wijącego się i szarpiącego kota, palonego żywcem.

Tak, to zwierzę odczuwa agonalny ból, ale jak się o tym zapomni, to cały obrazek wygląda dość zabawnie i nie różni się jakoś specjalnie od zabawnych filmików na fejsie, które przerażająco często SĄ dokumentacją znęcania się nad zwierzętami, ale póki wyglądają zabawnie, wszystko jest cacy.

Póki “większość” nie traktowała kotów jako istot wartych uwagi, ludzie serwowali sobie takie rozrywki i nie zaprzątali sobie głowy detalami. Potem zaczęli i sytuacja kotów nieco się poprawiła, chociaż mentalność tępego bydlęcia, które cieszy się z tego, że ktoś lub coś cierpi a on akurat nie trzyma się mocno.
Wycieka im przez pory, kiedy ma do czynienia z istotami niższymi – dla jednych robaki, dla innych robole, imigranci i samotne matki, dla jeszcze innych kobiety lub dzieci… dla sporej grupy uzależnieni, po których zawsze można i warto pojeździć – oczywiście z zachowaniem odpowiednich priorytetów: tj. bardziej po uzależnionej od narkotyków, prostytuującej się nastolatce niż po chlejącym i lejącym rodzinę sąsiedzie (zawsze można do tego dodać, że to dla jej dobra, żeby się ogarnęła po kolejnym kopniaku, a staremu chujowi i tak już nic nie pomoże, zresztą przecież lał i piętnaście lat temu, nawet kiedy nie pił).

Agresywne reakcje są efektem uporczywej “kampanii informacyjnej”, która ma na celu przekonanie ludzi, że cackanie się z uzależnionymi tylko pogorszy ich stan – i że z uzależnionymi trzeba ostro.

Poniekąd słusznie… ale jednocześnie jest w tym i sens i wielka bzdura.

Ta “rada” ma na celu minimalizowanie negatywnych skutków życia z uzależnionym w najbliższym otoczeniu i doprowadzenia do sytuacji, w której partnerzy, rodzina i przyjaciele zdejmą z siebie przekonanie, że powinni się poświęcać i starać pomóc – bo ich postępowanie niesie ze sobą bardzo małe szanse faktycznej poprawy stanu uzależnionego a spore prawdopodobieństwo (praktycznie gwarancję) pogorszenia jakości ich życia.
To czysta matematyka, a nie dowód na to, że możliwie jak najbrutalniejsze obchodzenie się z osobą, która już cierpi pomoże jej w powrocie do tzw. normalności.

To nie pomaga tylko szkodzi.
W najlepszym wypadku jest obojętne.
Bywa pokrzepiające wyłącznie dla ludzi, dla których przemoc (co najmniej) psychiczna jest jedyną znaną formą kontaktu ze światem i sfiksowali do tego stopnia, że są skłonni być za nią wdzięczni, tworząc sobie iluzję, że właśnie to im pomogło przy jednej czy drugiej okazji – i w związku z czym potem są skłonni przekazywać to dalej w przekonaniu, że postępują słusznie.

Chociaż i w to tak do końca nie wierzę.

Może jestem jakoś wybitnie podła, ale w okresie, kiedy byłam skłonna temu przyklasnąć, nie miałam w sobie grama dobrych intencji: skoro sama czułam się źle i nacierpiałam wcześniej, to czemu ktokolwiek miałby sobie żyć nieprzeorany linią największego oporu? Czemu jakiś inny frajer miałby się nie nienawidzić? Czemu miałby się nie bać że umrze? Czemu miałoby mu być łatwiej?
Ciężko – naprawdę ciężko mi uwierzyć, że to, co u mnie było przejawem najobrzydliwszych skłonności u kogoś innego mogą być przejawem dobrych intencji.
Bez jaj…

Po drugiej stronie jest “delikatność”, współczucie, wyrozumiałość i “troska”… które też nie działają cudów.
Nie zmieniają wiele nawet w tych rzadkich przypadkach, kiedy to wszystko jest szczere, nie zasługuje na cudzysłów i nie jest pomiotem poczucia winy, wypływającego ze świadomości, że się tę, upadającą aktualnie osobę wielokrotnie zawiodło, zostawiło samą, odepchnęło kiedy tego potrzebowała – poczucia winy, które z czasem wietrzeje i pozostawia pretensję o to, że rachunki powinny być wyrównane, a ktoś nadal się nie pozbierał… albo odbiera rozsądek i prowadzi ratującego na manowce.

Jeśli to wszystko prawda i faktycznie – dzieciak wpadł w coś-tam, bo rodzice przez lata mieli go w dupie, ale nagle postanowili się ogarnąć i próbują pozalepiać swoje wcześniejsze błędy zgodnie z planem, skleconym na kolanie i bez przyznania się do nich – poczucie winy jest stosowne, to wszelkie zabiegi odbiją się od muru ~”TERAZ się tak zachowujesz? spier*#&@), za późno, trzeba to było robić 10 lat temu“.
A jeśli to nieprawda i ten przykładowy dzieciak wpadł w coś-tam, chociaż rodzice nie mieli go w dupie, nie byli ani nieobecni, tyranizujący, manipulujący, ani zimni, ale mają poczucie winy, że nie zdołali gówniarza ochronić przed wielkim, złym światem (do momentu, w którym byłby w stanie znieść to “starcie”), to odbiją się od muru ~”no kocham was, ale nie jesteście w stanie naprawić wszystkiego“.
Tak czy siak i w każdym pośrednim odcieniu między jednym a drugim – poczucie winy i poświęcanie się ma tyle sensu co kupowanie losu za 100zł, żeby wziąć udział w loterii, w której co dziesiąty los wygrywa 10zł, a nagroda główna to stówa i używany beret.

To polityka minimalizowania ryzyka, nic ponad to.

Na tej samej zasadzie osobom, przymierzającym się do szukania guza w okolicach pełnych bagien/ruchomych piasków tłucze się do głowy, żeby widząc tonącego stali gdzie stoją i nie rzucali się z pomocą, póki nie mają pewności, że nic im nie grozi. Bo lepszy jeden trup niż dwa albo trzy.

Że ze wszystkimi trzeba ostro, bo przetrwają tylko najsilniejsi… & bla, bla, bla – jakbyśmy jeszcze z drzewa nie zeszli i kierowali się tylko atawizmem.
To tak nie działa, Świat tak nie działa. Nawet zwierzęta (z mózgiem większym od kury) nie działają w ten sposób, jeśli nie muszą. Jeśli okolica jest bezpieczna, żarcia pod dostatkiem, a miejsca wystarczy dla wszystkich członków stada, nie zajmują się eliminowaniem słabszych osobników. Ale jeśli żyją w stresie i czują, że muszą walczyć o przetrwanie za wszelką cenę…

Wydawałoby się, że obojętność nic nie kosztuje – ale to nieprawda.

W (kontekście pozabagiennym) momencie, kiedy mamy przed sobą osobę uzależnioną – jakkolwiek, od czegokolwiek/kogokolwiek – która właśnie zalicza jakiś gorszy/upokarzający moment…
Kiedy właściwa reakcja nie jest tak oczywista jak w przypadku osuwającej się na chodnik staruszki, gdy “wystarczy” zadzwonić po pogotowie i zacząć udzielać pierwszej pomocy… nie robienie NICZEGO wydaje się być monstrualnym wysiłkiem, wyzwaniem niemal nieosiągalnym dla przeciętnego człowieka.

Prawie każdemu natychmiast włącza się instynkt, każący jak najszybciej zatłuc i zadziobać osobnika, który w danym momencie wydaje się słabszy.
Zwyzywać, pognębić, zgnoić, poniżyć, dowalić i zrelaksować się za wszystkie czasy widząc, że ofiara cierpi… po czym zaliczyć przebłysk człowieczeństwa, poczuć namiastkę kaca moralnego i błyskawicznie zagłuszyć ją racjonalizatorskim przekonaniem, że głaskanie po głowie i tak w niczym by nie pomogło, a im brutalniejsza  bardziej okrutna ta reakcja troska, tym większe szanse na to, że problematyczną osobę to otrzeźwi – i kontynuować dziobanie.

Nie ma absolutnie żadnej różnicy pomiędzy tym, a bycie świadkiem pobicia w parku… kiedy to człowiek leży, jacyś bandyci go kopią… a targany głęboką troską o dobro pobitego dobry Samarytanin pędzi ku nim z wrzaskiem i zasuwa pobitemu solidnego kopa w potylicę, jednocześnie pouczając leżącego, że ma się ogarnąć, bo jak tak dalej będzie się pozwalał bić, to do końca życia będzie ofiarą!

Nawet najbardziej zapamiętały troskliwiec nie przyklaśnie pomysłowi z powyższego przykładu… ale jeśli zamiast przemocy fizycznej zwącha psychiczną, a brutalność oprawców będzie nieco mniej spektakularna (choć niekoniecznie mniej bolesna i destrukcyjna dla ofiary), to chętnie dołoży swojego kopniaka, a potem skupi się na oczekiwaniu na order z kartofla dla największego społecznika, altruisty, empaty…

Zdarzało mi się krytykować działania troskliwców (przy czym nie twierdzę, że jestem wolna od żądzy dowalenia jakiemuś cierpiącemu frajerowi, zwłaszcza jeśli akurat mam lepszy dzień, a jego słabość do złudzenia przypomina mi moje własne), często spotykając się z pełnym pretensji pytaniem, co ja bym zrobiła, chcąc pomóc/coś zmienić a nie wiedząc jak – skoro jestem taka mądra i krytykuję.
Zawsze odpowiadałam “nic”. Najpierw odruchowo i bezmyślnie… starając się wymyślić coś sensownego (bez większych sukcesów) aż w końcu olśniło mnie, że NIC jest cudowną alternatywą dla ranienia i szkodzenia.
Odcięcie się, wyeliminowanie tej osoby z otoczenia albo ostentacyjne ignorowanie jej sytuacji dawałoby nawet pewne szanse na “samoistne” rozwiązanie części problemów osoby, osaczonej przez jakiegoś wybitnie życzliwego dobroczyńcę, od którego mogłaby odpocząć.

A jak się nie jest zawoalowanym sadystą, kocha, martwi i chce pomóc… to też:

Dla własnego dobra lepiej odpuścić, jeśli uzależniony nie chce o siebie walczyć lub jeszcze nie jest na to gotowy: bo są spore szanse na to, że kiedyś będzie – i wtedy ta energia, chęci i myślenie się przydadzą. 
Są ludzie, którzy mogliby tak w nieskończoność, ale to raczej zaprogramowani męczennicy niż altruiści. Większość najzwyczajniej w świecie nie da rady, wykończy się psychicznie, znienawidzi siebie, zacznie wyładowywać frustracje na uzależnionym, po czym wpadnie w poczucie winy, pozwoli wyładowywać frustrację na sobie…

Walce o wyzwolenie uzależnionego bliżej do wojny niż realizacji planu – a wojny wygrywa się dobrą taktyką, nie bohaterskim rzucaniem się na bagnety.
Ona tak często kończy się przegraną nie dlatego, że przeciwnik jest tak potężny – jest, ale to nie powód – a dlatego, że bliscy wykańczają się bezsensowną szarpaniną, kiedy pojawia się problem, a nie mają już siły na nic, kiedy uzależniony jest gotowy o siebie zawalczyć i potrzebuje wsparcia… albo nie przeszkadzania i nie dobijania przypominaniem na każdym kroku o tym, ile razy i jak bardzo już wcześniej zawalił (bo o ile obojętność może nie pomóc, o tyle dowalanie zaszkodzi).

Żeby zdobyć się na obojętność trzeba najpierw przezwyciężyć wbite głęboko w głowę przekonanie, że trzeba koniecznie COŚ zrobić, że trzeba to zrobić jak najszybciej, bo każda chwila wahania i każdy upadek jest marnowaniem życia.

I że tych “chwil” trzeba unikać za wszelką cenę, każdym kosztem, bezwzględnie i bezlitośnie, bo… BO.

Bo co? Nudne życiorysy bezproblemowych ludzi i tak nie będą nikogo obchodzić po ich śmierci – dla nich zresztą też nie są istotne, bo jeśli faktycznie są bezproblemowi, to dobrze sobie żyją i są zadowoleni.
Nudne życiorysy ludzi, którym udało się dusić i tłamsić problemy w sobie, nie pozwalając by na zewnątrz wydostała się choć kropla – też nikogo nie obejdą – a dla nich będą marną pociechą.
Wszystkie inne życiorysy też raczej nikogo nie porwą – nawet jeśli ktoś nakręci dwugodzinny film biograficzny w hołdzie lub żeby zbić trochę kaski na grupie ludzi, która jednak JEST zainteresowana, to w dalszym ciągu będzie tylko chwila uwagi.

Można nie szarżować ze stwierdzeniem, że “nie ma się czym przejmować”, ale “co ludzie powiedzą?!” zdecydowanie nie jest czymś, czym warto się kierować.

Nikt nie wpada w uzależnienie w piętnaście minut (chyba, że miał naprawdę, naprawdę wielkiego pecha w loterii genowej), wygramolenie się z tego też trwa – w dodatku nie każdy chce z niego wychodzić, nie każdy jest “już” gotowy żeby próbować, nie każdy czuje, że zasługuje na to, żeby się wygrzebać.

Nie wiesz, co robić? Nie rób nic.

“Nic” nie jest dobrą opcją, ale istnieją alternatywy, które mogą pogorszyć sprawę.

“Nic” daje czas na rozeznanie i zorientowanie się, czym dokładnie jest “coś”, które można zrobić, żeby spróbować pomóc, JAK to zrealizować – i czy w ogóle chce się to robić.

Nie chcesz pomóc, bo nie masz na to siły, ochoty, albo czasu? – odwal się od tego człowieka i zadbaj, żeby on odwalił się od Ciebie.

Może poradzi sobie sam.
Może poszuka pomocy gdzie indziej.
Może ją znajdzie.
A może się wykończy – ale przynajmniej Ty mu dodatkowo nie zaszkodzisz ani nie zszargasz sobie nerwów i nie będziesz marnować czasu na kogoś, kto wcale nie chce, żebyś go ratował i z którym Ty wcale nie chcesz się użerać.

Jeśli chce, żebyś go ratował to też warto się ewakuować. To nie jest walka, którą można wygrać za kogoś, bez względu na to, jaki miał udział w pakowaniu się w bagno, w którym właśnie się znajduje. Jeśli czujesz, że miałeś swój udział w tym, że ten człowiek ma te wszystkie problemy, to tym bardziej się odsuń. Poczucie winy nie jest dobrym doradcą. Jeśli nie wiesz, co robić i nie wiesz, na czym stoisz, to są spore szanse, że wylądujesz tam razem z nim, albo wepchniesz go jeszcze głębiej.
Tam, gdzie nie ma złotego środka trzeba zacząć od minimalizacji strat.

☙✿❀❁❧

Kliknij na serduszka, jeśli chcesz ocenić post.

Średnia ocen: 5 / 5. Wyniki: 1

Wiatr hula... Nikt jeszcze nie ocenił tego posta. Link do FB jest na dole - to malutkie "f" na środku stopki.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.