Czarny protest trwa, a kobiety nikogo nie obchodzą (za to niepełnosprawni…)

4.5
(2)

Nie sądziłam, że kiedykolwiek mnie to spotka, ale miałam problem z dobraniem odpowiednich wulgaryzmów, które oddałyby choć namiastkę tej nienawiści i pogardy, w której zatonęłam w piątek.
Boję się, że nie istnieje. Czuję się zdradzona, chociaż szok, który teraz czuję w dużej mierze zawdzięczam długotrwałemu, konsekwentnemu odsuwaniu od siebie świadomości tego, o czym moja intuicja wiedziała od dawna.

To okropne, że mimo skłonności do podejrzewania wszystkich o jak najgorsze intencje i zamiary (zawsze i wszędzie, nie że wobec mnie), która czasem mnie drażni (i którą – może z niezbyt wielkim zaangażowaniem, ale jednak okazjonalnie staram się powściągnąć) ciągle przyłapuję się na tym, że miałam o ludziach zbyt dobre zdanie.

W tym momencie chyba poezja tekstu piosenki “Fuck you” Placebo wydaje mi się adekwatna. Razy tysiąc.

Po części dlatego, że ujrzałam przerost proformy nad treścią, ale to była tylko kropla w nocniku – z innych stron polało się strumieniami.

Wszyscy TACY zatroskani. Wszyscy TAAACY zaangażowani. Ale ja ich nie obchodzę. Ja-kobieta ich nie obchodzę.

Już chyba większe szanse mam na to, że obejdę kogoś jako ja-konkretnie-ja, bo byłam wobec niego nieuprzejma jakieś dziesięć tysięcy lat temu i wciąż marzy o rewanżu, niż to, że obejdę kogoś jako kobieta-jedna-z-milionów-kobiet.
Zresztą… żeby to było możliwe, musieliby sobie najpierw przypomnieć, jak to jest: traktować kogoś jak człowieka i widzieć coś poza czubkiem własnego nosa.

W tym momencie już wiem, że dla wszystkich jestem przedmiotem, mięsem armatnim; inkubatorem i niczym więcej.
Jedni poczują się lepiej, kiedy będę działać; inni, kiedy mnie odłączą. Jedni i drudzy nie zawahaliby się podjąć decyzji za mnie, by udowodnić, jak bardzo wierzą w swoje słowa.

Wobec pro-lajfów nie miałam złudzeń od dawna; o tym, że rzekome pro-choice to w jakichś 99% to samo gówno przekonywałam się na własne oczy.

Raz, drugi, trzeci, piąty, dziesiąty… aż w końcu dotarło do mnie, że to żadne ewenementy i czarne owce w stadzie – że cała ta banda to raczej rój much, obsrywający świeżo bielony sufit przykościelnej obórki.

Przy okazji przekonałam się też, że nie wszystko, co opowiadają zawzięci “obrońcy życia” (płodów kosztem ich matek i nosicielek) jest ściemą.

Dyskusje o aborcji są prawdziwą kopalnią wiedzy. Znalazłam same cuda:

? i proaborcjonistów (antynatalistów);
?i eugenikę;
?i marzenia o eksterminacji niepełnosprawnych (ku chwale rasy ary… dla dobra narodu oczywiście);
?i lasencje, licytujące się o to, którą najmniej by ruszyła aborcja;
?i zatroskane czcicielki niewiernych misiaczków, którym nie w smak zaśmiecanie sobie życia jakimiś bachorami i chciałyby pełnego prawa do aborcji na żądanie mężczyzny (bez zgody te szmaty, suki głupiej, która go na pewno perfidnie wrobiła!) czyli feminizm polski 2018;
? i postulaty zezwolenia na uśmiercanie noworodków do 6. czy 8. tygodnia życia “bo przecież można się rozmyślić”;

I mnóstwo innego, acz już bardziej niszowego syfu – bo wszystkie w/w to nie jakieś niszowe pomysły pojedynczych osób, które wyskoczyły z tym jak Filip z konopii, wygłosiły manifest, skonsternowały okolicę i poszły sobie.
Żadne tam drobne niszki z kilkuosobową reprezentacją: prężne grupy, tworzone w większości przez fantastów, którym – jak to ładnie ujął Rowan Atkinson w jednym ze swoich klasycznych skeczy – strach byłoby zaufać w kwestii zdolności do poprawnego skorzystania z deski klozetowej.

Bez urazy oczywiście – że tak zażartuję w klimacie tych wszystkich mądrali, którzy lubią zaznaczyć, że nie-mówią-tego-co-mówią, bo umyślili sobie, że w ten sposób upieką trzy pieczenie przy jednym ogniu:
– podzielą się ze Światem swoją obrzydliwością;
– zabezpieczą się przed ewentualną krytyką tego, co powiedzieli;
– i zafundują sobie pretekst do robienia z siebie męczennika, cierpiącego za milyjony i oskarżanego o wygłaszanie jakichś obrzydliwości (które praktycznie nie padły, skoro poprzedzili je lub zwieńczyli disclaimerem, w którym stwierdzili, że WCALE NIE MÓWIĄ – tego, co właśnie powiedzieli).

Trudno się dziwić, że osoba z choć minimalną wrażliwością, zetknąwszy się z obłędem w tak morderczym stężeniu wpada w panikę i jest gotowa zrobić wszystko co w jej mocy, żeby jakoś powstrzymać tę makabrę.

Przy czym warto pamiętać, że “wrażliwość” to nie tylko kłucie w brzuszku na widok/wieść o tym, że kogoś spotyka krzywda/nieszczęście/niesprawiedliwość – to oczywiście też. Chciałoby się powiedzieć, że przede wszystkim to – ale sądząc po tym, jaki jest główny temat wypowiedzi, z którymi się stykam…. te wszystkie hipotetyczne słodkie bobaski, które można by “ocalić” interesują wszystkich sto razy mniej niż szansa na to, że można by jakoś ukarać te uprawiające seks wywłoki, które mają szansę na zajście w niechcianą ciążę (chociaż chciałoby się i bez ciąży).

Oczywiście to, co opowiadają “obrońcy życia” też jest ściemą.

Gdyby tak zależało im na życiu...

…to zaczęliby krucjatę od “najłatwiejszych” przypadków – czyli kobiet, które chciałyby urodzić, ale nie mają warunków, są zastraszone, zaszczute przez rodziców czy partnerów. Świata to do góry nogami nie wywróci, ale jakby tak wszyscy, nagle przestali zaspokajać swoją potrzebę pogardy i wywyższania się na ciężarnych nastolatkach i zaczęli reagować gwałtownym sprzeciwem na agresję w ich kierunku, to jedna, dwie, trzy, dziesięć albo sto takich, które chciałyby urodzić, ale w tym momencie nadal są zaszczuwane mogłyby się nie załamać, znaleźć pomoc, urodzić i kochać te dzieci.
Potem można by przejść do kolejnej grupy, która rozważa aborcję wyłącznie ze względów ekonomicznych.
Potem wszystkie te, które mają szansę na zajście w niechcianą ciążę bo brakuje im wiedzy na temat seksu – sru, kolejne życia ocalone rozpowszechnianiem informacji.
Potem te, wychowane w dysfunkcyjnych rodzinach, z wbitym w głowę przekonaniem, że “mężczyźni mają swoje potrzeby”, a ich wrażliwe penisy pousychają z nudów po użyciu prezerwatywy – wytłumaczyć i przekonać, że tak nie jest.

I tak dalej, i tak dalej. Nawet próby przekonania kobiet, które dzieci zdecydowanie nie chcą, ale niestety zaszły w ciążę, że macierzyństwo jest cudowne, wszystko się ułoży & tu masz listę organizacji, które mogą Ci pomóc jeśli to lub tamto; tak wygląda i z tym się wiąże opcja oddania dziecka do adopcji; tu możesz skorzystać z pomocy psychologa & bla, bla, bla – nie jest to coś, czemu bym osobiście przyklasnęła, ale nie miałabym żadnych problemów z uznaniem tego za działalność pro-życiową.

Tapetowanie miast zdjęciami posiekanych, zakrwawionych ciałek; życzenia wiekuistego cierpienia; atakowanie nastolatek w ciąży; wszechobecne orgie victim-blamingu; przedstawianie macierzyństwa jako “konsekwencji” a dziecka jako “kary”; wyzwiska; fantazje i pierdolenie o tym, że bierne gapienie się na to, jak ktoś kona w bólach to doskonała okazja do rozwoju duchowego… to są jakieś mroczne dewiacje degeneratów.

Gdyby to było coś, co pojawia się jako ostatnia deska ratunku, jakieś desperackie próby powstrzymania mordów na zygotach w wykonaniu ludzi, którzy zrobili co mogli na innych frontach, ale chcieliby jakoś dotrzeć do tych, którzy mimo to chcą usunąć istniejącą ciążę – to nadal byłoby moralnie średnie (w najlepszym wypadku), ale nie tak wstrętne. W momencie, kiedy to jest pierwsza i jedyna rzecz po jaką sięgają, to bardziej pachnie sadystycznymi parafiliami niż pragnieniem ocalenia jakiegokolwiek życia.

ALE

Wydawało mi się np. że pro-lajfy nie rozumieją na czym polega pro-choice i bredzą coś o poglądach proaborcyjnych (całkiem możliwe, że wielu nie rozumie – ALE):

Po kilku dużych dawkach bełkotu o tym, jaka to tragedia, że nie szanuje się wyborów kobiet czepiłam się – jak zwykle – bo coś mi się tam nie kleiło.
Czepiałam się, czepiałam, aż się dowiedziałam, że zmuszanie kobiet do rodzenia to bestialstwo, ale już takie przymusowe skrobanki chorych płodów – choć może i przykre, to ostatecznie wszystkim wyszłyby na dobre, bo planeta i tak już jest przeludniona.
Sprzeciwu nie było.
Tylko manifestacja krzywdy – bo nie ma nic gorszego niż słowna dezaprobata dla podpinania przymusowego antynatalizmu pod płaszczykiem rzekomej walki o prawo wyboru dla kobiet. 

W pewnym sensie to była jedna z zabawniejszych dyskusji, w jakich brałam udział:

Kiedy moja rozmówczyni spokojnie i kulturalnie tłumaczyła, że dla wszystkich byłoby znacznie lepiej, gdyby chorych i niepełnosprawnych dzieci było jak najmniej (nawet, jeśli w tym celu trzeba je zabić, kiedy są małe), i że tylko chora psychicznie lub niepoczytalna kobieta mogłaby chcieć donosić taką ciążę i rodzić takie dziecko… i “oczywiście” że o takie kobiety trzeba by było zadbać – sterylizacją np.

To, co wyłuszczała było książkową definicją eugenikiprzemocowej, bandyckiej, morderczej hitlerowskiej eugeniki.
“Przegrałam” tę dyskusję wspomnieniem o Mengele, a jak wiadomo – zgodnie z prawem Godwina – kto pierwszy wspomni o ~Hitlerze przegrywa, bo brak mu argumentów. Najwyraźniej ta zasada obowiązuje nawet, jeśli rozmówca zasuwa tekstami, które wyglądają jak żywcem wydarte z “Mein Kampf” i nie ma skrupułów przed używaniem sformułowań typu “ostateczne rozwiązanie“, “prawo do życia nie jest dane wszystkim” i “czystość gatunku“.
Dosłownie takie teksty. W dokładnie takiej formie. W tym kontekście. Nieironicznie. 

Antynataliści nie są pro-choice i nie rozumiem czemu, próbują się pod to podpinać. To się nie krzyżuje (a nawet gdyby jakimś cudem teoretycznie mogło, to na pewno nie w przypadku entuzjastów tej retoryki).
Tym bardziej nie rozumiem, czemu ich pomysły nie-nazywania-rzeczy-po-imieniu i próby przemycania ich pod zupełnie innym pojęciem nie spotykają się z jednoznacznym i zdecydowanym sprzeciwem.
Wszyscy rzekomi pro-choice są antynatalistami* na przyczajce?

*- i to antynatalistami z ambicjami na gmeranie w cudzych macicach – gdyż najwyraźniej jest to “złe” i “niedopuszczalne” tylko, kiedy kościół chce to robić (zacofane cepy!), ale jakby zabrałą się za to nowoczesna, światła antynatalistka, to zup-eee-łnie co innego.

To by wiele wyjaśniało – właściwie to jedyna spójna hipoteza, wyjaśniająca całkowity brak reakcji na niektóre kosmiczne wystąpienia rzekomych zwolenników idei pro-choice.

W zeszłym tygodniu niewiele brakowało, a rąbnęłabym szklanką w nie swój telewizor na widok rozanielonej, szeroko uśmiechniętej twarzy Magdaleny Ogórek, stwierdzającej że wychowywanie niepełnosprawnego dziecka niezwykle wzbogaca duchowo.

Minęło trochę czasu, teraz jestem w stanie o tym napisać (niemal) bez przekleństw. Bo wtedy to z całego serca żałowałam, że nie stoję w pobliżu z wiadrem zgniłych kartofli i nie mogłam się skupić na niczym więcej.

Nie była to klasa Małgorzaty Kożuchowskiej = która parę lat temu, mimo wysiłków siedzącego z nią w studiu księdza, który (chwilę wcześniej zorientował się, CO ona chce powiedzieć i) bezskutecznie próbował ją od tego odwieść oznajmiła, że ~”wszyscy powinniśmy zazdrościć rodzicom śmiertelnie chorych dzieci ze względu na to, jak te doświadczenia wzbogacają duchowo” – ale też wyszło nieźle, zważywszy na to, że wypowiadała się w kontekście tego, że zaostrzenie prawa aborcyjnego jest dobrym pomysłem.

Mam w dupie wzbogacanie duchowe.
Nie widzę powodu, dla którego wychowywanie niepełnosprawnego dziecka miało z zasady wzbogacać bardziej niż pełnosprawnego, a chorego bardziej niż zdrowego. Nie jest nawet “z zasady” trudniejsze. Jest bardziej skomplikowane technicznie – w teorii.
Nie rozmawiamy o teorii, ważą się losy prawdziwych, żywych ludzi, którzy nie są teorią.
Nie tylko tych, których aborcja dotyczy w jakikolwiek sposób.
Nagle na pierwszy plan wypływa pogarda wobec niepełnosprawnych i manifesty, w których są postrzegani wyłącznie jako ciężar i udręka – jednym daje to bonusowe punkty w rozwoju osobistym, w drugich budzi pragmatyczną potrzebę zatopienia tego balastu.

Owszem – nie było to coś, co wysuwałoby się na pierwszy plan w tej konkretnej wypowiedzi, ale było w domyśle.

Jest całe mnóstwo rodzin, które żyją sobie szczęśliwie z niepełnosprawnością jednego lub kilku jej członków. I co z tego? Nawet jeśli pominiemy te rodziny i osoby, które z różnych względów sobie nie radzą i nie żyją szczęśliwie… NAWET jeśli skupimy się na samych pozytywach.
Jakby to padło z ust rodzica czy opiekuna niepełnosprawnego dziecka, opowiadającego o tym, jak mu się żyje…
Ale w takim kontekście? Z ust polityka? W ferworze dyskusji o całkowitym zakazie aborcji?

Z widmem matek zmuszonych do patrzenia na to jak ich dzieci umierają w męczarniach – po części z jej ręki…
Z widmem kobiet, zmuszonych do zachowania ciąż, które je zabijają lub trwale okaleczają – po części z jej ręki…
Z widmem kobiet absolutnie niechętnych i niegotowych na rodzenie i wychowywanie niepełnosprawnych dzieci, ale zmuszanych do tego wbrew ich woli – bo ona chce się wzbogacić wewnętrznie patrząc na to?

Hihi, nie będzie terminacji teraz, kiedy dziecko nie czuje jeszcze pełni tego bólu, który spadnie na nie po porodzie, ale nie myślcie o tym, pomyślcie jak to was duchowo wzbogaci! – czyli nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło (nawet jeśli to będą wasze ZŁE doświadczenia i tragedie, dzięki którym ja będę mieć DOBRE samopoczucie, to i tak się sprawdzi).

Przymusowe “wzbogacanie duchowe” tego typu doprowadzi do szaleństwa i rozpaczy, nie do czegokolwiek innego/dobrego.

Jedno trzeba przyznać – tak pani Ogórek, jak i cała reszta wyznawców ideologii “pro-life” jak i “pro-choice” doskonale się ze sobą dogadują:

Jedni zachowują się tak, jakby danie kobietom wyboru oznaczało masowe abortowanie WSZYSTKICH niepełnosprawnych czy nie rozwijających się prawidłowo płodów.
Drudzy tak, jakby możliwość wyboru była otwartą furtką do pozbywania się tego balastu Z CUDZYCH brzuchów.

No i tak się przerzucają, gadają, snują wizje i pitolą o rzeczach, które nie mają najmniejszego związku z problemami przeciętnej kobiety, ale są chwytliwe i umożliwiają gadanie bez końca.

Jak to wygląda?

Dewianci, przedstawiający się jako zwolennicy “pro-choice” podłapały kompletny brak szacunku wobec życia ludzkiego od “pro-lajfów” i wymieniają się makabrycznymi foteczkami, masowo.
Jedni rzucają krojonymi płodami; drudzy konającymi noworodkami z poważnymi wadami rozwojowymi.
Jedno i drugie ma zerowe walory edukacyjne i jest nastawione na wywołanie szoku, strachu, obrzydzenia i złości, bezradności i tak dalej. Granie na emocjach i nic więcej.
Jedni i drudzy nie widzą na tych zdjęciach ludzi, tylko argumenty – gdyby widzieli (ludzi), nie odzieraliby ich z godności, wywlekając ich ciała w takim kontekście. I tylko dlatego, że łatwiej opchnąć swoje nietrzymające się kupy teorie, kiedy potencjalny zwolennik jest zszokowany tym, co widzi, chce o tym jak najszybciej zapomnieć i uciec od wspomnień o tym (jeśli się da).

Piątkowe protesty zakwitły wstrętnymi manifestami – po obu stronach.
U “pro-lajfów” tradycyjnie – mniej troski o życie, więcej chorego pitolenia o rozwoju osobistym i prób zaspokojenia potrzeb ryczącej mizoginii (“a bo te ździry to nic tylko by się skrobać chciały” etc.).
U “pro-choiców” mniej gadania o tym, że kobiety muszą mieć prawo do decydowania o swoim ciele, więcej o tym, że powinny je mieć, żeby móc uniknąć nieszczęścia, związanego z rodzeniem kalek i niedorozwojów. I rozkwit obsesji na punkcie kościoła w połączeniu z uporczywym ignorowaniem faktu, że spora część (prawdopodobnie miażdżąca większość) chętnych do dyktowania kobietom, co ma się dziać w ich macicach to NIE są praktykujący katolicy, tylko praktykujący mizogini płci wszelakiej.

Nie przekonuje mnie uporczywe zwalanie winy na kościół, “mącący ludziom w głowach”.
To nie XIX wiek, żeby pleban był dla chłopstwa jedynym łącznikiem ze światem i jedynym głosem, którego słuchają. NIE JEST. To nie z tego wynika.
Gdyby społeczeństwo było tak zawzięte w spijaniu Słowa Bożego i przyległości, to miłość bliźniego by kwitła, nikt nie pchałby się z osądami; kłamstwo, zdrada i brak szacunku byłyby marginalnym problemem; a dyskonty w okresach postu miałyby tak mały obrót na słodyczach, że zapychałyby półki śledziem, kaszą i gorzką herbatą – nie jest tak, bo ani stanowisko kościoła ani słowa kapłanów nie są czynnikiem decydującym o ludzkich priorytetach.
Przyczyna jest gdzie indziej, ale to już kwestia priorytetów: czy warto poświęcać energię na próby walki o prawa człowieka dla kobiet, czy zaspokajać potrzebę prowadzenia osobistej krucjaty przeciwko kościołowi (“ojej, jej, jej, a bo oni mnie wliczają w statystykach…”), którą już rzygam.

W momencie, kiedy prawo kobiet do podejmowania decyzji o własnym ciele, zdrowiu i życiu wisi na włosku łatwo popaść w absurd, bo już samo godzenie się na udział w tej dyskusji, na przedstawianie argumentów ZA i wysłuchiwanie argumentów PRZECIW prawu kobiet do decydowania o sobie jest przegraną.

Może to kwestia tego, że nie jestem zbyt otwarta na tzw. inne poglądy.
Może braku wiary w to, że rozmowa jest panaceum na wszystkie problemy – osoby lub grupy, które mają sprzeczne poglądy i bezgranicznie sobą gardzą nie mają o czym rozmawiać*. Zgodzą się ze sobą tylko szarpiąc jakiegoś (przeważnie wyimaginowanego) “wspólnego wroga”, ale nawet wtedy nie przyznają, jak wiele mają ze sobą wspólnego.

*- przeprowadziłam na ten temat fascynującą dyskusję z kilkoma paniami, które tłumaczyły mi na kilka frontów, że porozumienie między ludźmi o skrajnie różnych poglądach jest możliwe pod warunkiem, że spełnią kilka nieskomplikowanych warunków, dzięki którym zasłużą sobie na ich tolerancję (każda miała inne).

Nie jestem przekonana, że to w jaki sposób panie proczojski wyrażały się na temat osób niepełnosprawnych było efektem tego, że dały się wmanewrować w niemoralną dyskusję.
Nie wierzę, to jest niemożliwe.
Bredzenie o tym, że niepełnosprawne dzieci nie są potrzebne to nie jest coś, co mogłoby wyjść z czyichkolwiek ust przypadkiem.
Zwłaszcza, że niemal obowiązkowo, ramię w ramię z tym idzie też bezgraniczna wiara w to, że każdego przeciwnika aborcji niepełnosprawnych i chorych płodów wystarczyłoby zostawić na kilka godzin/dni z osobą obłożnie chorą, a natychmiast zrozumiałby, że takie osoby warto zabijać i że na pewno nie chciałby mieć takiego bachora (a mając wybór chętnie by z niego skorzystał i zawczasu uśmiercił toto).

Naprawdę? Tyle wystarczy? Mam trzymać sztamę z kreaturami, którym wystarczy, że ktoś wygląda nieestetycznie według ich wyśrubowanych standardów (bo są niezwykle wrażliwi na piękno – wiadomo), albo nie jest w stanie się sam podetrzeć, żeby uznać go za zbędnego?

Nie wiem – może i tak. Może by wystarczyło. Może zmieniłby zdanie.
Ale nawet jeśli tak… ZWŁASZCZA jeśli tak by było – to gdzie związek pomiędzy obrzydzeniem wobec chorych/niepełnosprawnych a prawem kobiety do podjęcia decyzji o tym, czy chce/jest gotowa na donoszenie chcianej ciąży, która nie rozwija się prawidłowo?!

Sranie w banię, to sposób na alienację i dehumanizację niepełnosprawnych, nie na obudzenie świadomości, że ciało kobiety nie jest dobrem narodowym ani wspólną własnością. Co to ma do rzeczy?
To aborcja niechcianego niepełnosprawnego płodu ma wyższy priorytet niż aborcja niechcianego zdrowego płodu? To nie pro-choice, to eugenika.

Tzn. oczywiście NIE. Absolutnie nie. Niedopuszczalne! Potwarz, przesada i wypaczenie. NIKT nie mówi o eugenice. Nigdy by czegoś takiego nie powiedzieli, choć owszem – jakby jednej czy drugiej podwiązać jajowody albo usunąć macicę na nieświadomce, to by było z korzyścią dla wszystkich.
I NIE mówią, że trzeba czy warto, NIE MÓWIĄ NIC TAKIEGO – mówią tylko, że tak byłoby lepiej. Czasem dodają też, że żałują, że to nie od nich zależy.
Przede wszystkim jednak NIE MÓWIĄ też, że cokolwiek mogłoby usprawiedliwić gmeranie w cudzej macicy – acz lubią wspomnieć, że jakby tak wyskrobać kaleki miot jakiejś niedorobionej dziecioróbce to przecież wszystkim wyszłoby na dobre.
ROZUMIESZ, że tego NIE MÓWIĄ? Że żadnej z tych rzeczy nie mówią, bo mówią, że nie mówią – więc NIE MÓWIĄ i kropka?

Ostatecznie piorunujące wrażenie zrobiło na mnie to, co wypluła z siebie przedstawicielka śląskiego Razem, która dzieliła się swoimi zacnymi przemyśleniami pod transparentem reklamującym sztukę “Kobieta jest czarnuchem tego świata!” – co nazwano “szczęśliwym przypadkiem” i uzasadniono jakimś zgrabnym “prowokacja artystyczna jest cennym narzędziem sztuki krytycznej“.

Nie pozostaje mi nic jak tylko obudzić swego wewnętrznego artystę, napisać sztukę pod tytułem “Niepełnosprawni są Żydem w rzeszy nowoczesnego feminizmu”,  wymalować transparent, zebrać pod remizą parę osób skłonnych zrobić wszystko za piwo, zagrać sztukę, a potem ustawić się elegancko pod tą szmatą z napisem i przedstawić kilka uwag względem tych “niedorozwiniętych” i większej potrzeby skrobania właśnie takich płodów, wyrażanych na wiecach. Może ktoś by wysłuchał.

I nie, żebym miała cokolwiek przeciwko sztuce nowoczesnej- bardzo uważam. Nie znam sztuki, może jest dobra; może ma coś wspólnego z protestami, może nie. “Czarnuch” na pewno ma coś wspólnego – to słowo jest podobnie negatywnie nacechowane i pogardliwe co “niedorozwinięty”. Ono (być może) broni się ową prowokacją artystyczną – mimo to wzbudziło gwałtowny sprzeciw.
Co z “niedorozwiniętymi”? Powinnam założyć, że przemówienie było prowokacją artystyczną lub performancem? Nie wyglądało na to, ale chętnie zobaczę podobne wystąpienie – może na paradzie równości – w którym mówca będzie równie chętnie i z równie nieobecną niewyczuwalną ironią opowiadał o problemie “pedałów” w społeczeństwie – z troską w głosie oczywiście.
Jeśli tłum się nie wścieknie to uwierzę, że niepełnosprawni nie byli deprecjonowani. Ale wydaje mi się, że tak by nie było…

Gdyby to nie były ich prywatne poglądy i odczucia, to nie używałyby takich słów i nie wypowiadały się w takim tonie.
Gdyby to nie było coś, z czym większość się zgadza, podniósłby się wrzask, a nie było nawet zdecydowanych sprzeciwów. Większym zainteresowaniem cieszył się “czarnuch” niż to, że wypowiadająca się pani użyła wszelkich możliwych form słowa “niedorozwinięty” w kontekście niepełnosprawnych dzieci, które nie są nikomu potrzebne do szczęścia.

Można by zaryzykować stwierdzenie, że to nieistotne póki zwiększa poparcie dla potrzeby liberalizacji prawa aborcyjnego…

… i tak, LIBERALIZACJI, bo (nie)istniejący kompromis jest dla mnie tworem skrajnie niemoralnym i obrzydliwym, nawet odrobinę gorszym niż całkowity zakaz aborcji – ze względu na te wszystkie wstrętne przekonania, którym hołduje…

… ale ja się pod to nie podepnę. Niniejszym się odpinam, chociaż jedyną osobą, której robi to różnicę jestem ja.

Mam zbyt silne poczucie, że w tym wszystkim kobiety się nie liczą. Przestały się liczyć, albo nigdy nie były podmiotem, raczej tłem dla różnych prywatnych krucjat przeciwko temu czy owemu.
Jednostki dzielące się swoimi kosmicznymi poglądami – jak dziwne i różne od moich by nie były – to jedno. Były, są, będą i nie są problemem póki nie wysuwają się na pierwszy plan.
A aktualnie SĄ na pierwszym planie.

Złote trio:

  1. Wielki problem z kościołem i katolikami (którzy są przyczyną wszelkiegoo zła!)
  2. Wielki problem z dziewczętami, prowadzącymi się w sposób nie odpowiadający czyimś gustom estetycznym (które marzą o tym, żeby się skrobać od rana do wieczora i w niedziele wolne od pracy również!)
  3. Wielki problem z niepełnosprawnymi dziećmi (których nikt przy zdrowych zmysłach nie chciałby hodować, bo i po co!)

Ja-kobieta nikogo nie obchodzę.

Jedni i drudzy przyczepiliby mnie do samochodu i przeciągnęli ciężarnym brzuchem po lesie, gdyby tylko mogli to przerobić na dobry argument do swoich zacnych dyskusji.

Jeśli ja-kobieta jest młodą, niesamowystarczalną, zagubioną, przerażoną dziewczyną, która zaszła w ciążę, której się nie spodziewała, to obie strony ''kulturalnej dyskusji'' obrzygają mnie stwierdzeniem, że teraz mam ponosić konsekwencje...

Newsflash barany – KAŻDY ponosi konsekwencje wszystkiego.
Nie trzeba o tym mówić, bo tak czy inaczej ponosi. Zawsze. Konsekwencje swoich wyborów, konsekwencje cudzych wyborów i konsekwencje zdarzeń losowych.
Jedyną grupą, niechętną i buntowniczo nastawioną do ponoszenia jakichkolwiek konsekwencji są barany, bredzące o konieczności ponoszenia konsekwencji – och nie, tych wrażliwców nie można tknąć palącym słowem krytyki, bo oni to wszystko w imieniu rozsądku i odpowiedzialności czynią.

To szambo płynie w dwie strony – jedni zalecają traktowanie niechcianego bachora jako kary i “konsekwencji” (jeśli kobieta tej ciąży nie chce); drudzy dostają apopleksji na wieść, że nieodpowiedzialna kretynka nie mając ku temu żadnych warunków nie wyobraża sobie aborcji, nie chce jej, chce dziecka, ale potrzebuje pomocy (“może jeszcze po nasze podatki łapę wyciągniesz suko?!”).

Jedni i drudzy chętnie potraktują mnie jak niezdolną do decydowania o sobie idiotkę, której chętnie poustawialiby życie wedle SWOICH wytycznych.

Jeśli ja-kobieta właśnie się dowiedziała, że dziecko jest śmiertelnie chore, nie rozwija się prawidłowo, a dalsze istnienie oferuje mu wyłącznie agonię...

Sępy z jednej strony zapragną perwersyjnie doszukiwać się w tym okazji do duchowego ubogacenia, z której powinnam skorzystać zachowując ciążę i nosząc w sobie coś/moje-wyczekane-dziecko, które umiera.
Sępy z drugiej strony zadbają o to, żebym dokładnie i ze trzysta razy usłyszała, że “oni tego nie rozumieją” (powtarzając to tak długo, aż każdemu z osobna dam znać, że usłyszałam i przyjęłam do wiadomości, że “oni tego nie rozumieją” lub “to dla nich jest dziwne”)– plus obowiązkowo coś o moim bezdennym egoizmie, jeśli zamiast przerwać ciążę, pielęgnuję sobie bezpodstawną nadzieję na cud, albo pragnienie spędzenia z dzieckiem chociaż minuty

Wszystkim będzie bardzo przykro.

Jeśli ja-kobieta po prostu nie chcę mieć dzieci, nigdy nie chciałam; nie wyobrażam sobie siebie jako matki i nie chcę być w ciąży...

Dla wielu ludzi to oczywiście żaden problem. Mogę przecież urodzić i oddać. Takie hop siup.
Wiem, że mogę. Nie potrzebuję przypominania, że MOGĘ, skoro na samym wstępie zaznaczyłam, że nie chcę ani dziecka ani ciąży – która owszem, u niektórych kobiet przebiega bezproblemowo, ale innym funduje choroby z którymi muszą się borykać latami, tracą zęby, dorabiają się hemoroidów, żylaków, łysiny, osteoporozy, wąsa, pogorszenia wzroku, słuchu, nie trzymania moczu, nie wspominając o możliwości kompletnej straty kilku miesięcy z życiorysu (jak mawiają “ciąża to nie choroba” – chociaż jej objawy nierzadko przebijają niejedną grypę, jelitówkę i zapalenie płuc w jednym).

Mogę. Mogę. A ktoś inny może załapać jakąś maksymalnie eksploatującą fizycznie i psychicznie fuchę na drugi etat, kamieniołomy style, a za zarobione pieniądze kupić mi samochód, którym chętnie się zaopiekuję, jak już będzie do odbioru.
Jest cała masa ludzi, która chętnie przygarnęłaby darmowy nowy samochód.
Płód/dziecko to nie to samo, co dziecko?

Z drugiej strony może dostanę błogosławieństwo – może. Całkiem prawdopodobne – ale jeśli, to tylko dlatego, że uskutecznią sobie tę “specyficzną” wersję empatii (która obok tej prawdziwej nawet nie stała) i pomyślą “och, co ja bym czuła na jej miejscu?” a nie “och, a co ona czuje teraz?“.
W tym przypadku najpewniej będzie się to pokrywać – ale już w żadnym innym nie.

Może jeszcze zmienię zdanie ;-)

Jeśli ja-kobieta zostałam zgwałcona i ciąża jest wynikiem gwałtu to jedni i drudzy dadzą czadu w licytacji o to, kto bardziej brzydzi się mną i moim dzieckiem lub mną i płodem, którego nie chcę.

Magia! Bo w tym przypadku nawet najzatwardzialsi bojownicy o prawo do życia często miękną i chętnie je odbiorą takiemu naznaczonemu bachorowi – wykażą “zrozumienie”. Ale “zrozumienie” motywowane tym, jak bardzo nie chcą, by żyło – nie tym, że JA nie chcę go rodzić.

Swego czasu poświęciłam temu cały wpis.

Ale to wszystko dla dobra społeczeństwa! I ku chwale ojczyzny!

Jeśli ja-kobieta jestem zagrożona utratą zdrowia lub/i życia, to prolajfom będzie bardzo przykro. Może się za mnie pomodlą albo potrzymają kciuki.

Pobełkoczą coś o nie wchodzeniu w rolę Boga – jakby stwierdzanie, co jest, a co nie jest boską wolą nie były próbą wchodzenia w rolę Boga.

Prochoice sprowadzą mnie do roli pionka w swojej krucjacie i argumentu, przemawiającego za tym, że aborcja powinna być dostępna i legalna dla wszystkich, bez względu na sytuację – rzekomo dlatego, że nadrzędną wartością powinna być wola kobiety.
Ale ten sam tłum wygeneruje całkiem sporo inwektyw i krytyki wobec tych, które zdecydują się zaryzykować, chcąc urodzić/ocalić dziecko.

Posiadanie negatywnej opinii na temat jednej z opcji nie jest jednoznaczne z chęcią zmuszania wszystkich do podejmowania takiego wyboru, jaki arbitralnie uzna się za właściwy ani odbierania im alternatyw, ale w sytuacji, kiedy to znacznie wykracza poza “opinię”, “komentarz”, “ocenę” czy nawet “osąd”, a zaczyna dryfować w kierunku wyładowywania złości na te, które wybierają opcję rodzenia i ryzykowania swoim zdrowiem i życiem – ze strachu, że jedna, druga i trzecia zostaną wykorzystane przez stronę przeciwną jako argument spod znaku “można? można!” (a w niejednej dyskusji dochodziło i do takich absurdów, które nie spotkały się z miażdżącym, większościowym potępieniem), to krok w złą stronę. Ta ścieżka nie prowadzi do wolności wyboru dla kobiet.

Wszystkim będzie bardzo przykro.

A jeśli ja-kobieta jestem jedną z tych uprawiających seks bez zabezpieczenia i traktujących aborcję jako jedną z wygodniejszych metod antykoncepcji, to wszyscy woleliby, żebym nie istniała.

Jestem rzadkim przypadkiem, który jedni chcą wykorzystać do ograniczenia wolności wszystkim, a drudzy chcą zanegować moje istnienie żeby lepiej kroić argumenty. Ale ja istnieję. I nie możecie nic na to poradzić.
Może mam źle w głowie, może nie mam, ale nie jestem globalnym problemem. Wycieranie sobie mną gęby w ramach próby podkręcenia sobie licznika dobrych uczynków prowadzi do “kompromisu”, który mnie osobiście nie dotknie, ale inni się nacierpią.

Większość opowiadających o tym to i tak zafiksowane na punkcie niechęci do dzieci fantastki, które gadają co im ślina na język przyniesie, a “rozum” podpowie, że doda parę punktów do zajebistości w pewnych kręgach – pod warunkiem, że będą przypominać, że nie chcą mieć dzieci minimum pięć razy na godzinę.
Akurat one podejrzanie często po roku albo dwóch zmieniają front, transformują w toksycznie zafiksowane mamuśki i zaczynają próby nawrócenia otoczenia na szukanie szczęścia w macierzyństwie.
Z wysokim prawdopodobieństwem im aborcja nigdy nie będzie potrzebna.

☙✿❀❁❧

Kliknij na serduszka, jeśli chcesz ocenić post.

Średnia ocen: 4.5 / 5. Wyniki: 2

Wiatr hula... Nikt jeszcze nie ocenił tego posta. Link do FB jest na dole - to malutkie "f" na środku stopki.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.