Nie sądziłam, że kiedykolwiek mnie to spotka, ale miałam problem z dobraniem odpowiednich wulgaryzmów, które oddałyby choć namiastkę tej nienawiści i pogardy, w której zatonęłam w piątek.
Boję się, że nie istnieje. Czuję się zdradzona, chociaż szok, który teraz czuję w dużej mierze zawdzięczam długotrwałemu, konsekwentnemu odsuwaniu od siebie świadomości tego, o czym moja intuicja wiedziała od dawna.
To okropne, że mimo skłonności do podejrzewania wszystkich o jak najgorsze intencje i zamiary (zawsze i wszędzie, nie że wobec mnie), która czasem mnie drażni (i którą – może z niezbyt wielkim zaangażowaniem, ale jednak okazjonalnie staram się powściągnąć) ciągle przyłapuję się na tym, że miałam o ludziach zbyt dobre zdanie.
W tym momencie chyba poezja tekstu piosenki “Fuck you” Placebo wydaje mi się adekwatna. Razy tysiąc.
Po części dlatego, że ujrzałam przerost proformy nad treścią, ale to była tylko kropla w nocniku – z innych stron polało się strumieniami.
Wszyscy TACY zatroskani. Wszyscy TAAACY zaangażowani. Ale ja ich nie obchodzę. Ja-kobieta ich nie obchodzę.
Już chyba większe szanse mam na to, że obejdę kogoś jako ja-konkretnie-ja, bo byłam wobec niego nieuprzejma jakieś dziesięć tysięcy lat temu i wciąż marzy o rewanżu, niż to, że obejdę kogoś jako kobieta-jedna-z-milionów-kobiet.
Zresztą… żeby to było możliwe, musieliby sobie najpierw przypomnieć, jak to jest: traktować kogoś jak człowieka i widzieć coś poza czubkiem własnego nosa.
W tym momencie już wiem, że dla wszystkich jestem przedmiotem, mięsem armatnim; inkubatorem i niczym więcej.
Jedni poczują się lepiej, kiedy będę działać; inni, kiedy mnie odłączą. Jedni i drudzy nie zawahaliby się podjąć decyzji za mnie, by udowodnić, jak bardzo wierzą w swoje słowa.
Wobec pro-lajfów nie miałam złudzeń od dawna; o tym, że rzekome pro-choice to w jakichś 99% to samo gówno przekonywałam się na własne oczy.
Raz, drugi, trzeci, piąty, dziesiąty… aż w końcu dotarło do mnie, że to żadne ewenementy i czarne owce w stadzie – że cała ta banda to raczej rój much, obsrywający świeżo bielony sufit przykościelnej obórki.
Przy okazji przekonałam się też, że nie wszystko, co opowiadają zawzięci “obrońcy życia” (płodów kosztem ich matek i nosicielek) jest ściemą.
Trudno się dziwić, że osoba z choć minimalną wrażliwością, zetknąwszy się z obłędem w tak morderczym stężeniu wpada w panikę i jest gotowa zrobić wszystko co w jej mocy, żeby jakoś powstrzymać tę makabrę.
Przy czym warto pamiętać, że “wrażliwość” to nie tylko kłucie w brzuszku na widok/wieść o tym, że kogoś spotyka krzywda/nieszczęście/niesprawiedliwość – to oczywiście też. Chciałoby się powiedzieć, że przede wszystkim to – ale sądząc po tym, jaki jest główny temat wypowiedzi, z którymi się stykam…. te wszystkie hipotetyczne słodkie bobaski, które można by “ocalić” interesują wszystkich sto razy mniej niż szansa na to, że można by jakoś ukarać te uprawiające seks wywłoki, które mają szansę na zajście w niechcianą ciążę (chociaż chciałoby się i bez ciąży).
Oczywiście to, co opowiadają “obrońcy życia” też jest ściemą.
ALE
Wydawało mi się np. że pro-lajfy nie rozumieją na czym polega pro-choice i bredzą coś o poglądach proaborcyjnych (całkiem możliwe, że wielu nie rozumie – ALE):
Po kilku dużych dawkach bełkotu o tym, jaka to tragedia, że nie szanuje się wyborów kobiet czepiłam się – jak zwykle – bo coś mi się tam nie kleiło.
Czepiałam się, czepiałam, aż się dowiedziałam, że zmuszanie kobiet do rodzenia to bestialstwo, ale już takie przymusowe skrobanki chorych płodów – choć może i przykre, to ostatecznie wszystkim wyszłyby na dobre, bo planeta i tak już jest przeludniona.
Sprzeciwu nie było.
Tylko manifestacja krzywdy – bo nie ma nic gorszego niż słowna dezaprobata dla podpinania przymusowego antynatalizmu pod płaszczykiem rzekomej walki o prawo wyboru dla kobiet.
W pewnym sensie to była jedna z zabawniejszych dyskusji, w jakich brałam udział:
Kiedy moja rozmówczyni spokojnie i kulturalnie tłumaczyła, że dla wszystkich byłoby znacznie lepiej, gdyby chorych i niepełnosprawnych dzieci było jak najmniej (nawet, jeśli w tym celu trzeba je zabić, kiedy są małe), i że tylko chora psychicznie lub niepoczytalna kobieta mogłaby chcieć donosić taką ciążę i rodzić takie dziecko… i “oczywiście” że o takie kobiety trzeba by było zadbać – sterylizacją np.
To, co wyłuszczała było książkową definicją eugeniki – przemocowej, bandyckiej, morderczej hitlerowskiej eugeniki.
“Przegrałam” tę dyskusję wspomnieniem o Mengele, a jak wiadomo – zgodnie z prawem Godwina – kto pierwszy wspomni o ~Hitlerze przegrywa, bo brak mu argumentów. Najwyraźniej ta zasada obowiązuje nawet, jeśli rozmówca zasuwa tekstami, które wyglądają jak żywcem wydarte z “Mein Kampf” i nie ma skrupułów przed używaniem sformułowań typu “ostateczne rozwiązanie“, “prawo do życia nie jest dane wszystkim” i “czystość gatunku“.
Dosłownie takie teksty. W dokładnie takiej formie. W tym kontekście. Nieironicznie.
Antynataliści nie są pro-choice i nie rozumiem czemu, próbują się pod to podpinać. To się nie krzyżuje (a nawet gdyby jakimś cudem teoretycznie mogło, to na pewno nie w przypadku entuzjastów tej retoryki).
Tym bardziej nie rozumiem, czemu ich pomysły nie-nazywania-rzeczy-po-imieniu i próby przemycania ich pod zupełnie innym pojęciem nie spotykają się z jednoznacznym i zdecydowanym sprzeciwem.
Wszyscy rzekomi pro-choice są antynatalistami* na przyczajce?
*- i to antynatalistami z ambicjami na gmeranie w cudzych macicach – gdyż najwyraźniej jest to “złe” i “niedopuszczalne” tylko, kiedy kościół chce to robić (zacofane cepy!), ale jakby zabrałą się za to nowoczesna, światła antynatalistka, to zup-eee-łnie co innego.
To by wiele wyjaśniało – właściwie to jedyna spójna hipoteza, wyjaśniająca całkowity brak reakcji na niektóre kosmiczne wystąpienia rzekomych zwolenników idei pro-choice.
W zeszłym tygodniu niewiele brakowało, a rąbnęłabym szklanką w nie swój telewizor na widok rozanielonej, szeroko uśmiechniętej twarzy Magdaleny Ogórek, stwierdzającej że wychowywanie niepełnosprawnego dziecka niezwykle wzbogaca duchowo.
Minęło trochę czasu, teraz jestem w stanie o tym napisać (niemal) bez przekleństw. Bo wtedy to z całego serca żałowałam, że nie stoję w pobliżu z wiadrem zgniłych kartofli i nie mogłam się skupić na niczym więcej.
Nie była to klasa Małgorzaty Kożuchowskiej = która parę lat temu, mimo wysiłków siedzącego z nią w studiu księdza, który (chwilę wcześniej zorientował się, CO ona chce powiedzieć i) bezskutecznie próbował ją od tego odwieść oznajmiła, że ~”wszyscy powinniśmy zazdrościć rodzicom śmiertelnie chorych dzieci ze względu na to, jak te doświadczenia wzbogacają duchowo” – ale też wyszło nieźle, zważywszy na to, że wypowiadała się w kontekście tego, że zaostrzenie prawa aborcyjnego jest dobrym pomysłem.
Mam w dupie wzbogacanie duchowe.
Nie widzę powodu, dla którego wychowywanie niepełnosprawnego dziecka miało z zasady wzbogacać bardziej niż pełnosprawnego, a chorego bardziej niż zdrowego. Nie jest nawet “z zasady” trudniejsze. Jest bardziej skomplikowane technicznie – w teorii.
Nie rozmawiamy o teorii, ważą się losy prawdziwych, żywych ludzi, którzy nie są teorią.
Nie tylko tych, których aborcja dotyczy w jakikolwiek sposób.
Nagle na pierwszy plan wypływa pogarda wobec niepełnosprawnych i manifesty, w których są postrzegani wyłącznie jako ciężar i udręka – jednym daje to bonusowe punkty w rozwoju osobistym, w drugich budzi pragmatyczną potrzebę zatopienia tego balastu.
Owszem – nie było to coś, co wysuwałoby się na pierwszy plan w tej konkretnej wypowiedzi, ale było w domyśle.
Jest całe mnóstwo rodzin, które żyją sobie szczęśliwie z niepełnosprawnością jednego lub kilku jej członków. I co z tego? Nawet jeśli pominiemy te rodziny i osoby, które z różnych względów sobie nie radzą i nie żyją szczęśliwie… NAWET jeśli skupimy się na samych pozytywach.
Jakby to padło z ust rodzica czy opiekuna niepełnosprawnego dziecka, opowiadającego o tym, jak mu się żyje…
Ale w takim kontekście? Z ust polityka? W ferworze dyskusji o całkowitym zakazie aborcji?
Z widmem matek zmuszonych do patrzenia na to jak ich dzieci umierają w męczarniach – po części z jej ręki…
Z widmem kobiet, zmuszonych do zachowania ciąż, które je zabijają lub trwale okaleczają – po części z jej ręki…
Z widmem kobiet absolutnie niechętnych i niegotowych na rodzenie i wychowywanie niepełnosprawnych dzieci, ale zmuszanych do tego wbrew ich woli – bo ona chce się wzbogacić wewnętrznie patrząc na to?
Hihi, nie będzie terminacji teraz, kiedy dziecko nie czuje jeszcze pełni tego bólu, który spadnie na nie po porodzie, ale nie myślcie o tym, pomyślcie jak to was duchowo wzbogaci! – czyli nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło (nawet jeśli to będą wasze ZŁE doświadczenia i tragedie, dzięki którym ja będę mieć DOBRE samopoczucie, to i tak się sprawdzi).
Przymusowe “wzbogacanie duchowe” tego typu doprowadzi do szaleństwa i rozpaczy, nie do czegokolwiek innego/dobrego.
Jedno trzeba przyznać – tak pani Ogórek, jak i cała reszta wyznawców ideologii “pro-life” jak i “pro-choice” doskonale się ze sobą dogadują:
Jedni zachowują się tak, jakby danie kobietom wyboru oznaczało masowe abortowanie WSZYSTKICH niepełnosprawnych czy nie rozwijających się prawidłowo płodów.
Drudzy tak, jakby możliwość wyboru była otwartą furtką do pozbywania się tego balastu Z CUDZYCH brzuchów.
No i tak się przerzucają, gadają, snują wizje i pitolą o rzeczach, które nie mają najmniejszego związku z problemami przeciętnej kobiety, ale są chwytliwe i umożliwiają gadanie bez końca.
Jak to wygląda?
Dewianci, przedstawiający się jako zwolennicy “pro-choice” podłapały kompletny brak szacunku wobec życia ludzkiego od “pro-lajfów” i wymieniają się makabrycznymi foteczkami, masowo.
Jedni rzucają krojonymi płodami; drudzy konającymi noworodkami z poważnymi wadami rozwojowymi.
Jedno i drugie ma zerowe walory edukacyjne i jest nastawione na wywołanie szoku, strachu, obrzydzenia i złości, bezradności i tak dalej. Granie na emocjach i nic więcej.
Jedni i drudzy nie widzą na tych zdjęciach ludzi, tylko argumenty – gdyby widzieli (ludzi), nie odzieraliby ich z godności, wywlekając ich ciała w takim kontekście. I tylko dlatego, że łatwiej opchnąć swoje nietrzymające się kupy teorie, kiedy potencjalny zwolennik jest zszokowany tym, co widzi, chce o tym jak najszybciej zapomnieć i uciec od wspomnień o tym (jeśli się da).
Piątkowe protesty zakwitły wstrętnymi manifestami – po obu stronach.
U “pro-lajfów” tradycyjnie – mniej troski o życie, więcej chorego pitolenia o rozwoju osobistym i prób zaspokojenia potrzeb ryczącej mizoginii (“a bo te ździry to nic tylko by się skrobać chciały” etc.).
U “pro-choiców” mniej gadania o tym, że kobiety muszą mieć prawo do decydowania o swoim ciele, więcej o tym, że powinny je mieć, żeby móc uniknąć nieszczęścia, związanego z rodzeniem kalek i niedorozwojów. I rozkwit obsesji na punkcie kościoła w połączeniu z uporczywym ignorowaniem faktu, że spora część (prawdopodobnie miażdżąca większość) chętnych do dyktowania kobietom, co ma się dziać w ich macicach to NIE są praktykujący katolicy, tylko praktykujący mizogini płci wszelakiej.
Nie przekonuje mnie uporczywe zwalanie winy na kościół, “mącący ludziom w głowach”.
To nie XIX wiek, żeby pleban był dla chłopstwa jedynym łącznikiem ze światem i jedynym głosem, którego słuchają. NIE JEST. To nie z tego wynika.
Gdyby społeczeństwo było tak zawzięte w spijaniu Słowa Bożego i przyległości, to miłość bliźniego by kwitła, nikt nie pchałby się z osądami; kłamstwo, zdrada i brak szacunku byłyby marginalnym problemem; a dyskonty w okresach postu miałyby tak mały obrót na słodyczach, że zapychałyby półki śledziem, kaszą i gorzką herbatą – nie jest tak, bo ani stanowisko kościoła ani słowa kapłanów nie są czynnikiem decydującym o ludzkich priorytetach.
Przyczyna jest gdzie indziej, ale to już kwestia priorytetów: czy warto poświęcać energię na próby walki o prawa człowieka dla kobiet, czy zaspokajać potrzebę prowadzenia osobistej krucjaty przeciwko kościołowi (“ojej, jej, jej, a bo oni mnie wliczają w statystykach…”), którą już rzygam.
W momencie, kiedy prawo kobiet do podejmowania decyzji o własnym ciele, zdrowiu i życiu wisi na włosku łatwo popaść w absurd, bo już samo godzenie się na udział w tej dyskusji, na przedstawianie argumentów ZA i wysłuchiwanie argumentów PRZECIW prawu kobiet do decydowania o sobie jest przegraną.
Może to kwestia tego, że nie jestem zbyt otwarta na tzw. inne poglądy.
Może braku wiary w to, że rozmowa jest panaceum na wszystkie problemy – osoby lub grupy, które mają sprzeczne poglądy i bezgranicznie sobą gardzą nie mają o czym rozmawiać*. Zgodzą się ze sobą tylko szarpiąc jakiegoś (przeważnie wyimaginowanego) “wspólnego wroga”, ale nawet wtedy nie przyznają, jak wiele mają ze sobą wspólnego.
*- przeprowadziłam na ten temat fascynującą dyskusję z kilkoma paniami, które tłumaczyły mi na kilka frontów, że porozumienie między ludźmi o skrajnie różnych poglądach jest możliwe pod warunkiem, że spełnią kilka nieskomplikowanych warunków, dzięki którym zasłużą sobie na ich tolerancję (każda miała inne).
Nie jestem przekonana, że to w jaki sposób panie proczojski wyrażały się na temat osób niepełnosprawnych było efektem tego, że dały się wmanewrować w niemoralną dyskusję.
Nie wierzę, to jest niemożliwe.
Bredzenie o tym, że niepełnosprawne dzieci nie są potrzebne to nie jest coś, co mogłoby wyjść z czyichkolwiek ust przypadkiem.
Zwłaszcza, że niemal obowiązkowo, ramię w ramię z tym idzie też bezgraniczna wiara w to, że każdego przeciwnika aborcji niepełnosprawnych i chorych płodów wystarczyłoby zostawić na kilka godzin/dni z osobą obłożnie chorą, a natychmiast zrozumiałby, że takie osoby warto zabijać i że na pewno nie chciałby mieć takiego bachora (a mając wybór chętnie by z niego skorzystał i zawczasu uśmiercił toto).
Naprawdę? Tyle wystarczy? Mam trzymać sztamę z kreaturami, którym wystarczy, że ktoś wygląda nieestetycznie według ich wyśrubowanych standardów (bo są niezwykle wrażliwi na piękno – wiadomo), albo nie jest w stanie się sam podetrzeć, żeby uznać go za zbędnego?
Nie wiem – może i tak. Może by wystarczyło. Może zmieniłby zdanie.
Ale nawet jeśli tak… ZWŁASZCZA jeśli tak by było – to gdzie związek pomiędzy obrzydzeniem wobec chorych/niepełnosprawnych a prawem kobiety do podjęcia decyzji o tym, czy chce/jest gotowa na donoszenie chcianej ciąży, która nie rozwija się prawidłowo?!
Sranie w banię, to sposób na alienację i dehumanizację niepełnosprawnych, nie na obudzenie świadomości, że ciało kobiety nie jest dobrem narodowym ani wspólną własnością. Co to ma do rzeczy?
To aborcja niechcianego niepełnosprawnego płodu ma wyższy priorytet niż aborcja niechcianego zdrowego płodu? To nie pro-choice, to eugenika.
Tzn. oczywiście NIE. Absolutnie nie. Niedopuszczalne! Potwarz, przesada i wypaczenie. NIKT nie mówi o eugenice. Nigdy by czegoś takiego nie powiedzieli, choć owszem – jakby jednej czy drugiej podwiązać jajowody albo usunąć macicę na nieświadomce, to by było z korzyścią dla wszystkich.
I NIE mówią, że trzeba czy warto, NIE MÓWIĄ NIC TAKIEGO – mówią tylko, że tak byłoby lepiej. Czasem dodają też, że żałują, że to nie od nich zależy.
Przede wszystkim jednak NIE MÓWIĄ też, że cokolwiek mogłoby usprawiedliwić gmeranie w cudzej macicy – acz lubią wspomnieć, że jakby tak wyskrobać kaleki miot jakiejś niedorobionej dziecioróbce to przecież wszystkim wyszłoby na dobre.
ROZUMIESZ, że tego NIE MÓWIĄ? Że żadnej z tych rzeczy nie mówią, bo mówią, że nie mówią – więc NIE MÓWIĄ i kropka?
Ostatecznie piorunujące wrażenie zrobiło na mnie to, co wypluła z siebie przedstawicielka śląskiego Razem, która dzieliła się swoimi zacnymi przemyśleniami pod transparentem reklamującym sztukę “Kobieta jest czarnuchem tego świata!” – co nazwano “szczęśliwym przypadkiem” i uzasadniono jakimś zgrabnym “prowokacja artystyczna jest cennym narzędziem sztuki krytycznej“.
Nie pozostaje mi nic jak tylko obudzić swego wewnętrznego artystę, napisać sztukę pod tytułem “Niepełnosprawni są Żydem w rzeszy nowoczesnego feminizmu”, wymalować transparent, zebrać pod remizą parę osób skłonnych zrobić wszystko za piwo, zagrać sztukę, a potem ustawić się elegancko pod tą szmatą z napisem i przedstawić kilka uwag względem tych “niedorozwiniętych” i większej potrzeby skrobania właśnie takich płodów, wyrażanych na wiecach. Może ktoś by wysłuchał.
I nie, żebym miała cokolwiek przeciwko sztuce nowoczesnej- bardzo uważam. Nie znam sztuki, może jest dobra; może ma coś wspólnego z protestami, może nie. “Czarnuch” na pewno ma coś wspólnego – to słowo jest podobnie negatywnie nacechowane i pogardliwe co “niedorozwinięty”. Ono (być może) broni się ową prowokacją artystyczną – mimo to wzbudziło gwałtowny sprzeciw.
Co z “niedorozwiniętymi”? Powinnam założyć, że przemówienie było prowokacją artystyczną lub performancem? Nie wyglądało na to, ale chętnie zobaczę podobne wystąpienie – może na paradzie równości – w którym mówca będzie równie chętnie i z równie nieobecną niewyczuwalną ironią opowiadał o problemie “pedałów” w społeczeństwie – z troską w głosie oczywiście.
Jeśli tłum się nie wścieknie to uwierzę, że niepełnosprawni nie byli deprecjonowani. Ale wydaje mi się, że tak by nie było…
Gdyby to nie były ich prywatne poglądy i odczucia, to nie używałyby takich słów i nie wypowiadały się w takim tonie.
Gdyby to nie było coś, z czym większość się zgadza, podniósłby się wrzask, a nie było nawet zdecydowanych sprzeciwów. Większym zainteresowaniem cieszył się “czarnuch” niż to, że wypowiadająca się pani użyła wszelkich możliwych form słowa “niedorozwinięty” w kontekście niepełnosprawnych dzieci, które nie są nikomu potrzebne do szczęścia.
Można by zaryzykować stwierdzenie, że to nieistotne póki zwiększa poparcie dla potrzeby liberalizacji prawa aborcyjnego…
… i tak, LIBERALIZACJI, bo (nie)istniejący kompromis jest dla mnie tworem skrajnie niemoralnym i obrzydliwym, nawet odrobinę gorszym niż całkowity zakaz aborcji – ze względu na te wszystkie wstrętne przekonania, którym hołduje…
… ale ja się pod to nie podepnę. Niniejszym się odpinam, chociaż jedyną osobą, której robi to różnicę jestem ja.
Mam zbyt silne poczucie, że w tym wszystkim kobiety się nie liczą. Przestały się liczyć, albo nigdy nie były podmiotem, raczej tłem dla różnych prywatnych krucjat przeciwko temu czy owemu.
Jednostki dzielące się swoimi kosmicznymi poglądami – jak dziwne i różne od moich by nie były – to jedno. Były, są, będą i nie są problemem póki nie wysuwają się na pierwszy plan.
A aktualnie SĄ na pierwszym planie.
Złote trio:
- Wielki problem z kościołem i katolikami (którzy są przyczyną wszelkiegoo zła!)
- Wielki problem z dziewczętami, prowadzącymi się w sposób nie odpowiadający czyimś gustom estetycznym (które marzą o tym, żeby się skrobać od rana do wieczora i w niedziele wolne od pracy również!)
- Wielki problem z niepełnosprawnymi dziećmi (których nikt przy zdrowych zmysłach nie chciałby hodować, bo i po co!)
Ja-kobieta nikogo nie obchodzę.
Jedni i drudzy przyczepiliby mnie do samochodu i przeciągnęli ciężarnym brzuchem po lesie, gdyby tylko mogli to przerobić na dobry argument do swoich zacnych dyskusji.
Wszystkim będzie bardzo przykro.
Może jeszcze zmienię zdanie ;-)
Ale to wszystko dla dobra społeczeństwa! I ku chwale ojczyzny!
Wszystkim będzie bardzo przykro.
Większość opowiadających o tym to i tak zafiksowane na punkcie niechęci do dzieci fantastki, które gadają co im ślina na język przyniesie, a “rozum” podpowie, że doda parę punktów do zajebistości w pewnych kręgach – pod warunkiem, że będą przypominać, że nie chcą mieć dzieci minimum pięć razy na godzinę.
Akurat one podejrzanie często po roku albo dwóch zmieniają front, transformują w toksycznie zafiksowane mamuśki i zaczynają próby nawrócenia otoczenia na szukanie szczęścia w macierzyństwie.
Z wysokim prawdopodobieństwem im aborcja nigdy nie będzie potrzebna.