Anatomia rozwiązłości: orgie pracownicze w urzędach i korporacyjnej toalecie

5
(3)

Są na tym Świecie rzeczy tak piękne, że aż zapierające dech w piersiach i o których bez kozery można powiedzieć, że śniły się filozofom.
Dla jednego to wschód słońca nad Stonehenge, dla innego widok samochodu CWS T-1 w idealnym stanie… Ja znowu chciałam ambitnie i znowu straciłam oddech i część połączeń w mózgu na widok kilku postów na wizażu.

Jednak w głębi duszy czuję, że nie powinnam sobie z tego żartować – to poważny problem, demoralizacja społeczeństwa sięga coraz dalej i dalej…

Co to się nie dzieje z tym zepsutym Światem, pełnym zdegenerowanych indywiduów, których jedynym celem wydaje się sianie zgorszenia wśród porządnych ludzi…

Patrzę i nie umiem zdecydować, co jest w tym tekście najbardziej niedorzeczne.

Bywałam na imprezach w remizach, bywałam w klubach, na domówkach, dancingach i w paru innych miejscach również, sprawdzałam nawet gminne dożynki (dla świętego spokoju, żeby się nie okazało, że TO TAM, ale też pudło – modły, tańce, śpiewy, żarcie i totalne zero orgii), nikt się ostentacyjnie nie bzykał na densflorze, nikt nie eksponował waginy, z najbardziej gorszących sytuacji mogę wymienić brak papieru w kiblach; gdzieniegdzie smugi i bryzgi świadczące o tym, że niektórzy nie ogarniają intelektualnie sedesów.
Okazjonalnie jakieś bójki i kłótnie.

Czuję się okłamana. Te wszystkie nieprzyzwoitości miały się odbywać na imprezach!

Teraz okazuje się, że jednak na konferencjach i sympozjach!

Na pewno. Na-cholera-pewno odchodzi tam takie masowe bzykanie, że aż się ściany trzęsą.
Potem ludzie nasłuchają się takich głupot, zaczną robić doktoraty z nadzieją, że wreszcie ożywią swoje życie seksualne, załapując się na klasyczną orgię po sympozjum, a tam ciacho i nara – i lekko licząc dziesięć lat życia zmarnowane na głupoty, a bzykania jak nie było, tak nie ma.

Ta opowieść tchnie prawdą!

Ale i pokrzepia!

Z miejsca czuję się o stokroć bardziej porządna, mam kręgosłup moralny ze stali, bo nie udało mi się nikogo wyrwać.

Jeszcze jak sobie przypomnę swoje top zauroczenie z randek internetowych (co to spędziłam prawie dwa tygodnie non stop z – żeby nie przesadzić, powiedzmy że – piątym/szóstym Cudem Świata, co tośmy się jakieś pińcet razy przymierzali do bzykania, ale byłam tak podekscytowana, że ciągle miałam jeszcze coś do powiedzenia, i jeszcze coś, i jak ta katarynka, i gadałam i gadałam, aż było mi głupio – i tak bardzo chciałam pokazać, że mnie nie rusza to, że mnie olał, że aż przegapiłam, że wcale tego nie zrobił; przegapiłam wszystkie jego telefony i wiadomości, po czym zrobiłam mu awanturę i pogoniłam… a dopiero potem zorientowałam się, że to ja namieszałam i ja jestem głupkiem, ale zrobiło się trochę za późno na odkręcanie tego… co to mentalnie miałam majtki na gardle non stop, ale ostatecznie nawet nie bzyknęłam) to sobie myślę, że mogliby mnie zaprosić na co najmniej jedną prelekcję na konferencji Ruchu Czystych Serc (tam na pewno też mają jakieś orgie po evencie, true story).

Oczywiście jakieś tam głupoty typu bzykanie poprzedzone flirtami, macankami i spacerkiem wzdłuż linii szaletów nad brzegiem morza się nie liczą, bo w ten sposób to i męża można złapać – i to sobie, nie że czyjegoś na wyjeździe.
Zewsząd jacyś dziwni ludzie obiecują mi bzykanie czekające za każdym rogiem – i to takie, które już się odbywa; wystarczy się zjawić, przyłączyć i gotowe – nie że trzeba sobie przed tym wszystkim jakiegoś potencjalnego partnera gdzieś przyuważyć i ogarnąć sprawę, albo szukać przez miesiąc paru osób, które się nie wstydzą bzykać grupowo (a z których i tak minimum połowa się nie zjawi jak przyjdzie co do czego, bo “ojej, ojej, jednak strach trochę”).

Gdzieś mają istnieć siedliska rozpusty tak nachalnej i oczywistej, że wystarczy tylko podejść, musnąć czyjąś dłoń i voila! – zaproszenie na orgię zdobyte.

Szukam, z coraz liczniejszą grupą znajomych szukam i nadal nie znalazłam – chyba, że podłe kreatury namierzyły to Eldorado i bzykają do upadłego twierdząc, że nic ciekawego się nie dzieje.

Do jasnej cholery! Skoro to tak otwarte, powszechne i łatwo dostępne, że całe stada ludzi nie tylko nie muszą się za tym rozglądać i zabiegać o okazję w jakikolwiek sposób, ale jeszcze traktować nie branie w tym udziału jako pretekst do chwalenia się swą wybitną wstrzemięźliwością, to chyba tylko mnie nieszczęsną omija.
Moja frustracja sięga zenitu.

Nie mam żadnych nowych tropów ani poszlak i trwam przy swoim: albo stwardnienie kręgosłupów przeszło w zwapnienie mózgów i z niezaspokojenia się ludziom rzuca na oczy i zaczynają mieć wizje; albo łżą jak najęci z powodów tylko sobie znanych, albo wpadają do swingers klubów i nie mogą się nadziwić, co też tam się wyprawia.

Ale nie o tym chciałam – choć nie mogłam sobie odmówić. Zresztą niby czemu miałabym sobie odmawiać, skoro inni dają czadu

Ta pani jest (podobno) mniej więcej w moim wieku. Mniej niż więcej – ale to się w ciągu tych paru lat drastycznie musiało pozmieniać, bo ja niczego takiego nie kojarzę i gapię się jak w kawał niezłego social-fiction, a pomieszkiwałam w różnych województwach i zwykle byłam chętna na ploty.
Jeśli nie jest to wiedza zdobyta osobiście, to bardzo chętnie zajrzałabym do źródła, które stwierdziło istnienie zależności między silniejszym piętnowaniem a rzadszym występowaniem niecnego czynu, bo o ile się orientuję, byłby to socjologiczny ewenement.

Ach, ta dzisiejsza obyczajowość!

Palenia, żeby się odnaleźć w grupie łobuzów też nie kojarzę. “Musiały”, jasne – nie, że jakieś tam zaczęły, bo dostrzegły korzyści towarzyskie w wychodzeniu na fajkę; nie, że inne wychodziły, bo i tak paliły, więc czemu miały z nimi nie pójść jak była okazja do pogadania. Musiały, bo inaczej nikt by z nimi nie gadał.
Cóż to za dziwaczne okolice, że wszyscy w zawodówkach palą, a wśród elit w dobrych technikach (gdzie o ile mi wiadomo, w zamierzchłych czasach mej młodości – kiedy to na specjalne okazje całowaliśmy portret miłościwie nam panującego cesarza Franciszka – też większość stanowili chłopcy) już nie?

I na czym dokładnie polega udawanie przed samą sobą, że się nie pali? – chodziło dziewczę zajarać za kiosk, a w międzyczasie kilka razy sprawdzało, czy jej tam nie ma i ilekroć zauważyła się z papierosem w szybie witrynki, to udawała, że nie widzi?

Może chodzi o młodość przypadającą na lata ’90 XIX wieku?

Totalnie chciałabym poznać te panienki.
To musi być naprawdę niezwykłe trio zwalistych dziewoi, po 200 kilo jedna, napakowane do granic możliwości i pracujące na pół etatu przy budowie linii kolejowych na Syberii. Takie co to żelbetonowe podkłady jedną ręką.
Ja rozumiem litr, może dwie zero-siódemki na głowę na wieczór, ale nie 2-3 litry wódy za jednym posiedzeniem – toć już człowiek, który wlewa w siebie taką ilość wody mineralnej budziłby respekt na dzielni.
A tu nie dość, że trzy młode dziewczęta z tak niezwykłymi zdolnościami zebrały się na jednej kupie, to jeszcze silnie sugerowana jest powszechność tego zjawiska. Kto w wieku 21 lat, studiując ma taką kasę, która pozwalałaby na regularne chlanie przemysłowych ilości wódy?
Zresztą… to chyba i tak jest najbardziej wiarygodny fragment wypowiedzi.
Na usta ciśnie się tyle pytań: czy zakąszały? czym zakąszały? czy podzieliły się równo i każda wrąbała 26 “setek”, czy może jedna wychyliła zaledwie piętnaście a druga 36? jaka dieta pozwoliła im na nie wylądowanie na toksykologii po takim wyczynie? czy były na czczo? czy miały kaca? ile klinów sobie zapodały?

To bardzo interesująca opowieść, jak można było podejść do tego tak po łebkach? Przecież na pewno nie tylko ja łaknę detali.

Coś czuję, że to jedna z historii w stylu “tak, to wszystko prawda – z tym, że nie dziewczyny tylko chłopcy; nie trzech a sześciu; nie po 20-tce tylko po 40-tce; nie osiem litrów a cztery; nie wódki a samogonu; i nie na imprezie, a po sobotnim grillu, jak świętowali, że Januszowi udało się korzystnie sprzedać swoją starą Skodę“.

Lesbijskie orgie 12-latek pominę, bo sama “brałam” w nich udział, a tyle bzykania, ile sobie ktoś wymyślił, że odchodziło, to nie nadrobię nawet, jakby mnie wreszcie zaczęli zapraszać na uniwersyteckie, firmowe i korporacyjne orgie trzy razy w tygodniu.

Co do przykładu idącego z góry – w pełni się zgodzę – choć jeszcze nie w tym momencie i na pewno nie z tym, co ta pani usiłuje forsować.

Ale o tym następnym razem.

Wracając do lżejszego tematu, jakim są baśnie o Erazmusie… bo to jeden z moich ulubionych tematów.

Ależ to musiały być skandaliczne informacje o tych Polkach, że trzeba było aż półrocznej obserwacji, żeby się upewnić. I jakież argumenty! Jaka motywacja, żeby tłumaczyć jakimś seksistowskim, ksenofobicznym chamom, że się nie jest taką szmatą i zdzirą jak reszta tego splugawionego narodu.

W ramach równie anegdotycznego kontrargumentu – mnie się nie zdarzyło, a z wiarygodnych dla mnie źródeł znam tylko kilka odcinków smutnego biadolenia o tym, jak to się ludzie nasłuchali jak to zagranico łatwo o seks… a na miejscu okazało się, że tak samo jak tutaj: też trzeba zagadać i oczarować, albo chociaż umieć dostrzec zainteresowanie i zinterpretować je jako zainteresowanie, co w dalszej kolejności mogłoby doprowadzić do jakichś romansów i seksu, ale – i tu ogromna niespodzianka (z tym, że wcale nie) – tym, którym podboje nie szły w Polsce, nie szły i na Erazmusie. Przez te legendy miejskie tylko się ludziom frustracja i kompleksy pogłębiają – bo co i rusz słyszą opowieści o jakichś dzikich bzykaniach, na które akurat ich nikt nie zaprasza.

I to nie jest żadna niewinna ploteczka – te bajki bardzo źle wpływają na już ukształtowanych frustratów, a pitolenie, że to bez znaczenia, bo pewnie i tak by sfiksowali, nawet bez dodatkowej pożywki jest bezprzedmiotowe zważywszy na to, że ich złość i poczucie niższości przechodzące w agresję jest budowane właśnie takimi głodnymi historyjkami.
Leczyć ich – owszem, przydałoby się, ale priorytetem powinno być raczej nie wpędzanie ich w ten obłęd zmyślonymi historiami, które nie spełniają żadnej roli.

Celem autorów tychże jest prawdopodobnie poprawa własnego samopoczucia w związku z rozpowszechnianiem kłamstw na temat konkretnej osoby lub gloryfikacja własnej cnotliwości, która albo nie istnieje (wszak gdyby istniała, byłaby walorem samym w sobie i nie wymagała ciągłego porównywania z resztą zepsutego Świata), albo nie jest tak istotna jak cudze rzekome plugastwa.
Przypuszczam, że nie działa, bo osoby, które wydają się znajdować w tym szczególne upodobanie nie sprawiają wrażenia szczególnie zrelaksowanych i zadowolonych z życia, a kolejne, coraz barwniejsze scenariusze są tak suto okraszone złością i frustracją – bo grom z jasnego nieba nie pada na te zdziry mimo, że przyzwoite panny własnym, niezwykle cennym słowem zaświadczają, że tamte są łatwe i nic nie warte.

To nie działa, nie ma żadnych dowodów ani przykładów na to, żeby kiedykolwiek zadziałało, więc – szalona myśl – może by tak przestać to robić?
Jedyne, co można tym osiągnąć to zastraszyć jakąś nieszczęśnicę, molestowaną przez “chłopaka” i przekonać, że musi być mu posłuszną i nie puszczać pary z gęby, że coś jej się nie podoba, bo jeszcze ją rzuci, razem z koleżankami rozpowie, że łatwa i nikt już nigdy jej nie zechce – chyba, że to właśnie jest celem.
Ale jeśli TO jest celem, to dobrze byłoby spasować z tymi głodnymi gadkami o przyzwoitości i szacunku, bo pięćdziesiąt lat pasji do pracy w obrotnym burdelu nie zdoła dorównać temu wykolejeniu.

Myślałam, że to już koniec i mogę spokojnie przejść do sedna, ale nie – pojawiła się kolejna wisienka. Tort właściwie.

Ach – bez kozery powiem, że na scenę wjechała cała cukiernia.

Pierwsza pani najpierw zarzekała się, że nigdy się z czymś takim nie spotkała i drwiła z poprzedniej baj… opowieści, potem jednak wymyśliła “przypomniała sobie”, że jest coś na rzeczy.

Może i nic dziwnego – wszak tak działa ludzka pamięć: przeważnie tak to wygląda z dowcipami – ciężko sypać nimi jak z rękawa nie mając pretekstu, ale kiedy rozmowa schodzi na konkretny temat można bez większego problemu przypomnieć sobie kilka anegdot a’propos.

Ale – to nie ten przypadek. Zdecydowanie nie ten.
Tu mamy dość materiału by zrealizować pełnowymiarowy odcinek dla National Geographic: Human habits – pani najpierw przypomniała sobie, że jednak coś “słyszała” na temat niezwykłej rozwiązłości środowisk pracowniczych; nie dość, że całowanie i podrywanie gra w jednej lidze z fantazjami o lesbijskich orgiach sześciolatek (to komentarz do wcześniejszych epickich postów, które tu przytoczyłam), orgiach na konferencjach, orgiach na sympozjach (kto wie, może też homoseksualnych).
Całowanie i podrywanie na imprezie integracyjnej, w gronie ludzi, którzy – zgodnie z jej wiedzą na temat tego wydarzenia – mogli być singlami, wszyscy jak leci. Więcej nawet – bazując na tym, co napisała, mogli w tamtym momencie być w związkach… ze sobą – skoro romanse w pracy kwitną (a nie jest powiedziane, że to romanse na boku).

Chwalić Boga takie duperele nie zbiły jej z tropu i zanurzyła się w zgorszeniu… zasłyszaną historią o flirtowaniu po godzinach.

I bardzo słusznie! Bardzo słusznie! Za moich czasów to było nie do pomyślenia, żeby młodzi widzieli się przed ślubem – jeszcze by im co we łbie fermentować zaczęło, nie wiadomo czego się zachciewało! – a nie… to kompletny absurd, związki w pracy nie są równoznaczne z tym, że ludzie zajmują się non stop sobą zamiast robotą – gdyby tak było, firma długo by nie pociągnęła, albo wprowadzono by jakieś ograniczenia.

A przy okazji…

Drodzy panowie – gorąco zachęcamy do korzystania z damskich toalet po godzinach!

Niby nic takiego, niby nic, a jednak – może ktoś was zauważy jak będziecie wychodzić i współpracowniczki zaczną sobie po cichu zachwalać wasze niespożyte siły witalne, pozwalające na orgie w damskich toaletach po całym dniu pracy!

Taki respekt na dziale nie w kij dmuchał – warto to rozważyć.

Otwartą kwestią pozostaje to, czy w szpitalnych kantorkach odbywają się orgie, ale na przyszłość warto zapamiętać, że POKUSOM zdrad, romansów i gangbangów w damskich toaletach ŁATWO ULEC.

To absolutnie nie jest coś, co trzeba sobie zorganizować. Nie trzeba chcieć, planować, flirtować ani nic robić – żaden proces decyzyjny nie wchodzi w grę, a bzykanie na potęgę odchodzi tak masowo i jest tak powszechne, że czasem człowiek ulegnie. Ach, te niewinne słabości.

Warto byłoby jeszcze podkreślić, że jak się już zdarzy ulec i przypadkiem zdradzi partnera kilka razy, to jeszcze o niczym nie świadczy i absolutnie nie stawia człowieka w jednym rzędzie z tymi latawicami i zdzirami, co to szargają opinię porządnym kobietom w oczach jakichś onanistów w zagranycznym akademiku i ostentacyjnie zdradzają partnerów, bezduszne wywłoki kłamliwe bez grama moralności (a gotowe są nawet – nie bójmy się tego powiedzieć głośno – flirtować po pijaku na wyjeździe integracyjnym a nawet wiązać z kolegami czy koleżankami z pracy – toż to praktycznie to samo, co dap na biurku prezesa w przerwie obiadowej!).

Co to się dzieje z tym Światem? Do czego to wszystko zmierza? Kiedyś tego nie było… gdzież by to kiedyś ludziom takie bezeceństwa choć do głowy przyszły.

PS. Dla pokrzepienia zatroskanych.

Nie jest tak źle – pod pewnymi względami nic się nie zmieniło przez prawie sto lat.

Fragment książki “Epoka milczenia. Przedwojenna Polska, o której wstydzimy się mówić” Kamila Janickiego

Ludzie już wtedy mieli świadomość, że to wszystko przez te małe wywłoki – bo przecież nie głód je do tego skłonił, tylko bezwstyd, czysty bezwstyd – szczęście, że te podłe oskarżenia nie zniszczyły życia żadnemu mężczyźnie.

(Btw. bardzo polecam tę pozycję – znakomita narracja, miejscami zaiste można rozpłynąć się z zachwytu (jak np. tu, kiedy zwraca uwagę na karygodność zachowania dzieci, prostytuujących się z głodu. Na pewno bardzo się spodoba wielu entuzjastom takiego, ponadczasowego stylu postrzegania dziewczynek i kobiet.)

Ale – reasumując – trudno nie stwierdzić, że teraz jest oczywiście dużo gorzej. Zdarzają się nawet kobiety zdolne do flirtowania na imprezie! A i pocałować, pomacać się gotowe, zbereźnice.

☙✿❀❁❧

Kliknij na serduszka, jeśli chcesz ocenić post.

Średnia ocen: 5 / 5. Wyniki: 3

Wiatr hula... Nikt jeszcze nie ocenił tego posta. Link do FB jest na dole - to malutkie "f" na środku stopki.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.