Chciałabym móc wreszcie powiedzieć, że lubię jakieś środowisko, ale im lepiej coś poznaję, tym gorzej odbieram. Winy za ten stan rzeczy wypatruję w moim braku pasji i nabożności w sferach, które traktuję czysto użytkowo, podczas gdy inni są w stanie wykręcić z tego coś na miarę hobby, czy nawet sensu życia.
Na dobrą sprawę to przez długie lata, mimo umiłowania tatuaży i piercingu nie miałam okazji bliższego zapoznania się ze środowiskiem tatuażystów i piercerów.
Albo raczej: miałam, od cholery, ale uparcie nie korzystałam.
A tak najdokładniej to: miałam, niby korzystałam, ale nie zwracałam na to aż takiej uwagi, bo wszelkie dziwne, niemiłe czy toksyczne zachowania łatwo zwalić na karb czyichś cech indywidualnych, złego dnia, inside joke’ów czy innego cholerstwa – zwłaszcza jak się spotyka jedną-dwie osoby, raz na kilka miesięcy i nie utrzymuje tych znajomości.
God bless internet – bo dopiero tu objawili mi się w pełnej krasie.
Pewnie jak to w każdym worku dobrego ziarna znajdzie się kilka plew, tak w środowisku piercerów i tatuatorów pewnie znajdzie się parę osób, które nie są kompletnymi złamasami, ale konkurencja wydaje się być ostra.
Takiego egotyzmu, narcyzmu, tak bezinteresownej podłości, chamstwa nie uświadczyłam nigdzie indziej, a szlajałam się po różnych okolicach. Wszystko to niby pod płaszczykiem indywidualizmu i wyrażania siebie… ale cóż: jeden wyraża siebie malując obraz, drugi tańcząc, a trzeci permanentnie poluje na ludzi z tatuażami, które nie spełniają jego oczekiwań estetycznych, bo nie ma do wyrażenia nic poza tym, że jest bucem.
Sam motyw jest niezwykle popularny.
Ostatecznie któryż gnuśny bigot oparłby się pokusie spojrzenia na czyjeś ciało i wybuchnięcia rubasznym śmiechem?
Ileż można się śmiać z grubych lub chudych bab albo niskich czy cherlawych facetów?
To wszystko oczywiście z troski, żeby grube zmotywować do odchudzania, chude do tycia, cherlawych do siłowni, a niskich… nie wiem, chyba do samobójstwa? – chociaż ja tam lubię niskich.
Ale to jednak jest pewne ryzyko: taki nieestetycznie wyglądający człowiek może być chory, albo gorzej – mieć to gdzieś. W takim wypadku to niestety, już tak nie bawi. Chodzi wszak nie o czystą przyjemność z upokorzenia kogoś, zrobienia mu przykrości czy zbudowania w nim kompleksów. Integralnym elementem jest bycie po jasnej stronie mocy i szlachetne intencje.
Nawet jeśli gruba baba wygląda śmiesznie, bo jest gruba… no kurde, a co jeśli akurat ta faktycznie jest chora i nie może schudnąć? Ciężko jest być rycerzem sprawiedliwości w “walce” z niskim facetem – no bo jakież to szlachetne działania można chcieć u niego wywołać śmiejąc się z niego?
A tatuaże! Och, to idealne. Dość wielu ludzi wciąż postrzega je negatywnie jako samą ideę, mnóstwo ogranicza się do aprobaty drobnych-nie-rzucających-się-w-oczy-i-łatwych-do-ukrycia wzorów, albo po prostu tych, które wpasowują się w ich uczucia estetyczne. Przy tatuażach można do woli drwić i udawać, że to wszystko z troski, żeby się ludzie nie oszpecali.
A czemu o tym piszę, skoro tematem miał być piercing łechtaczki?
Bowiem w przypływie szaleństwa i na fali (wciąż) zbyt słabego rozeznania w temacie pewnego dnia postanowiłam porzucić długie i bezowocne wykopki w wyszukiwarce i zadać pytanie na grupie dyskusyjnej o piercingu i tatuażu.
Interesowały mnie dwie rzeczy:
Czy jest w Polsce ktoś, kto wykonuje piercing łechtaczki?
Czy ktoś ma taki piercing i mógłby się podzielić wrażeniami?
Dość szybko pojawił się obszerny komentarz specjalistki, która wyjaśniła wszystkim czytelnikom, że mam braki w anatomii i pisząc o łechtaczce mam na myśli napletek łechtaczki albo wzgórek łonowy – i że ona jak najbardziej wykonuje i chętnie mi się poleci.
Na tym etapie była jeszcze dość miła, choć ekstremalnie protekcjonalna.
Kiedy wyjaśniłam, że nie mam problemów z nazwami anatomicznymi i nie chodzi mi ani o wzgórki ani o napletki tylko o piercing łechtaczki… zaczęła mnie wyzywać od idiotek i zasugerowała mi przebicie sobie odbytu oraz bodajże “piercing mózgu metalowym prętem” – całkowicie bezpieczny w moim przypadku, bo i tak nic w głowie nie mam.
Nie pomnę już, czy jej odpowiedziałam, czy tylko przecierałam oczy ze zdumienia – chyba nie ja, tylko ktoś inny napisał jej, że traktuje potencjalnego klienta w dziwny sposób i… albo dodał, że to niestosowne, albo zapytał, czy wszystkich tak traktuje.
Dopiero po tym zaliczyła pełen rozkwit wyjaśniając, że gdybym była jej klientką, to by mnie szanowała, a skoro nie jestem, to może powiedzieć co myśli.
Potem zalał ją deszcz lajków i serduszek.
Nie wiem, czy tam się trafiła więcej jedna normalna wypowiedź.
Chyba nie.
Porwałam tłum, który przez ładnych kilka godzin lamentował nad tym, że jeśli to faktycznie zrobię i wszystko pójdzie tak źle, jak mi życzą, to moja wartość seksualna spadnie do zera, bo jestem pozbawioną empatii egoistką, która w ogóle nie bierze pod uwagę, że ktoś kiedyś może mieć ochotę zrobić mi dobrze i nie będzie mógł, bo mam nierówno pod sufitem, skoro jestem skłonna zaryzykować paraliż nerwu dla jakiegoś głupiego kolczyka.
Jednocześnie na priv ustawiła mi się kolejeczka chętnych na seks fetyszystów, gotowych poczekać na to, aż zrobię sobie ten kolczyk.
Taki atak, że aż zgłupiałam…
Na koniec wjechał jak król, specjalista piercer, który w jakiś dziwny, niedosłowny, ale dość oczywisty sposób dał mi do zrozumienia, że wykonuje takie przekłucia. Kilka dni wcześniej przemknął mi jego post, w którym nazywał nastolatki, przekłuwające sobie cokolwiek poza uszami lambadziarami czy lafiryndami – niezwykle subtelnie i w ramach zyskiwania aprobaty u (zdaje się że aktualnej) klientki, dzielącej się właśnie takim poglądem.
Prędzej bym usiadła gołą dupą na gorącej kuchence niż dała mu się kłuć. A robi tam chyba za jedną z sympatyczniejszych osób.
Ci ludzie są naprawdę niesamowici.
Jasne, że w każdej branży może się trafić jakaś czarna owca. Nawet kilka. Więcej niż kilka.
Ale wśród pasjonatów piercingu i tatuażu (oraz pielęgnacji włosów) ciężko trafić na osobę, która nie obdarza wszystkich bezinteresowną podłością.
Podaż na szacunek do klientów i potencjalnych klientów nie istnieje, więc nie szalałabym ze stwierdzeniami, że to ich wina. Skoro klientela to w większości banda niedopieszczonych frustratów z niską samooceną, którym nie chodzi o to, by czuć się dobrze ze sobą, znaleźć usługodawcę i zapłacić za usługę, a o to, by zyskać ulotne poczucie wyższości nad frajerką, która dała córce przekłuć uszy pistoletem, albo zrobiła sobie “brzydki” tatuaż.
Moja kariera w środowisku skończyła się chyba na popisie prymitywnego chamstwa, jaki dałam ujrzawszy wypowiedź gościa, który – zasuwając z profilu, który był jednocześnie reklamą studia tatuażu w którym pracował – pochwalił się, że wytatuował gościa starym tuszem z drukarki, zapewniając, że nie ma się czym martwić bo to menel, zresztą był pijany podczas tatuowania i nawet się nie zorientował. Niemal jednogłośnie uznano tę historię za super zabawną.
Nie wiem czego się spodziewałam po ludziach, którzy minimum raz w tygodniu urządzali sobie pogadanki o tym, że każdy kto:
a) idzie na zabieg do certyfikowanego salonu tatuażu, w którym pracownik/właściciel zapewnia go, że zna się na rzeczy i ma doświadczenie,
b) a następnie zostaje przez niego okaleczony,
d) by ostatecznie dowiedzieć się, że ten rzekomy ekspert kłamał i tak naprawdę nie ma bladego pojęcia o zabiegach, za które się zabiera
jest sam sobie winien, po prostu głupi i nie powinien mieć żadnych pretensji do rzeźnika.
Chyba przez te sterylne akcesoria, krew, igły i skalpele nabawiłam się złudzenia, że wszyscy czują się w jakiś sposób wewnętrznie zobowiązani do dochowania przysięgi Hipokratesa i “przede wszystkim nie szkodzić“.
I nie były to dyskusje o sytuacjach typu: ktoś zrobił wszystko jak należy, a u klienta pojawiła się jakaś nieprzewidziana komplikacja, albo klient spaprał pielęgnację i oskarża piercera o to, że mu kolczyk wrósł w ucho.
Inspiracją był (i pewnie nadal jest) gość, który zabrał się za coś, o czym nie miał pojęcia, nakłamał o swoim doświadczeniu, trwale okaleczył klientkę i stwierdził, że to nie jego wina, tylko jej, bo się na to zgodziła i chciała tej modyfikacji.
Co prawda większość XIX wiecznych medyków, mając blade pojęcie o medycynie zachowywała wyższe standardy usług, ale i tak, w XXI wieku można tak postępować, nadal mieć tabuny fanów i załapywać się w najgorszym razie na eufemistyczne określenie mianem “kontrowersyjnej postaci”.
No jasne, że jak ktoś się decyduje na zupełnie niepotrzebny a nawet niebezpieczny z punktu widzenia medycznego zabieg (jak tatuaż) czy modyfikację (jak piercing) to musi się liczyć z ewentualnymi negatywnymi konsekwencjami.
Jak poddaje się potrzebnemu lub koniecznemu zabiegowi medycznemu to też musi mieć tę świadomość.
I jak nie poddaje się niczemu to też generalnie “musi” się z nimi liczyć, bo owa potrzeba lub konieczność może się pojawić w każdej chwili.
To mniej intrygujące, kiedy w taki sposób wypowiada się osoba, której idea tatuażu czy piercingu jest kompletnie obcą, obrzydliwą i niedorzeczną: nic o tym nie wie, sporo fantazjuje, trochę sobie dopowiada i pitoli, niczym ta klasyczna zrzęda, wiecznie zatroskana i zmartwiona smutnym losem tych wszystkich ludzi, nieskłonnych do życia w sposób, który krynica mądrości podsunęłaby im jako jedynie słuszny.
Ale grupa osób, w której praktycznie wszyscy mają jakieś tatuaże i kolczyki, lubią i okazjonalnie próbują jeszcze coś wycisnąć z dogorywającego trendu na negatywne postrzeganie osób wytatuowanych i wykolczykowanych? Grupa takich osób, spędzająca wolny czas na krytykowaniu cudzych tatuaży i kolczyków, prześcigająca się w wykpiwaniu i opieprzaniu nieszczęśników, szukających rady i pomocy w internecie po tym, jak zostali okaleczeni przez jakichś dyletantów, którzy nie powinni mieć prawa do zbliżania się do ludzi z przedmiotami o ostrych krawędziach?
Wyruszyłabym na poszukiwanie jakiegoś interesującego wyjaśnienia tej sytuacji, ale wydaje mi się, że to nic ponad klasyczne:
Wredne bachory uwielbiają przyglądać się sytuacji w której pośmiewisko robi się z osoby, która jest do nich bardzo podobna, ale nie jest nimi.
Wtedy do czystej radości z cudzego nieszczęścia dochodzi jeszcze jakiś wyrzut endorfin związany z tym, że “tym razem udało się uciec” i impreza się kręci.
Na odpowiedź od tych artystów czeka się po tydzień, dwa, trzy albo i cztery.
Może to zblazowanie będące skutkiem ubocznym nadmiaru klientów… sposób na nakręcenie poczucia wyjątkowości związanego z wyrzutem endorfin u osoby, która po tygodniach nerwowego oczekiwania WRESZCIE ujrzy wiadomość zwrotną?
Ewentualnie może też chodzić o proniemiecki spisek mający na celu zniechęcenie mnie do skorzystania z krajowych usług i bujnięciu się do Berlina.
Upojona ponadzmysłowymi wizjami wbijania w różne miejsca mojego ciała metalowych prętów od których “zmądrzeję”, pokrzepiona zainteresowanych moją łechtaczką panów (których nie zniechęcił widok faceta na mojej profilówie) i solidnie odmłodzona powiewem przedszkola, gdzie jedyną znaną formą obelgi jest nazywanie kogoś głupkiem napisałam do Elaine Angel.
I wtedy faktycznie zgłupiałam, bo choć zaznaczyłam, że nie mam możliwości załapania się na bycie jej klientką, to odpisała. Szybko.
Czy to była ona osobiście, czy ktoś w jej imieniu to już nie wiem – w każdym razie dostałam odpowiedź.
Nieprotekcjonalną i normalnie brzmiącą.
I byłam tym bezgranicznie zdumiona. Sama obserwacja przyzwyczaiła mnie do rynsztokowych standardów.
Kolczyka w łechtaczce jak nie miałam, tak nie mam.
Chciałabym mieć, ale to na tyle rzadkie i skomplikowane przekłucie, że ryzyko trafienia na jakąś “kontrowersyjną postać”, która skłamie deklarując, że wie co robi jest jak na mój gust zbyt wysokie.
No, może samo przekłucie nie jest aż tak rzadkie, ale wszystkie kobiety, które się na nie zdecydowały, profilaktycznie milczą w obawie przed atakiem potencjalnych amatorów, oczarowującego panie zdjęciem z łopatą na tle lasu?
Już mam.
(Pisałam to chyba jakoś bezpośrednio po tych doświadczeniach, trzy lata temu. Oryginalna data zaginęła bezpowrotnie.)
Bolało – wydaje mi się, że mniej więcej tak, jak można się spodziewać, że boli wpychanie prawie dwumilimetrowej igły w łechtaczkę.
Niestety nie załapałam się na paraliż nerwów, nie zyskałam też na odwadze – nadal spieprzałabym w panice na myśl o tym, że mogłabym zapoznać bliżej jakiegoś wielbiciela piercingów intymnych.
Tak jak się obawiałam i podobnie jak z sutkami: nie jestem w stanie nosić tego kolczyka kiedy jest gorąco, bo uwiera i boli. Nie mam problemów z zakładaniem go ponownie po tygodniu czy dwóch, ale nie mam też specjalnie wielkich problemów z założeniem high septumów po miesiącach nienoszenia. Raz wygojone dziury już na mnie zostają, podobno nie każdy tak ma, ale mając wgląd tylko w siebie: nie wiem.
Wygląda na to, że straciłam zdolność do bezbolesnych orgazmów, które były po prostu przyjemne. Te które mam teraz są silniejsze – nie silniejsze w sensie “och, nigdy nie było mi tak dobrze” – bo bywało, ale tylko w okresach skrajnej ekscytacji. I bolą. Nawet, jak akurat nie mam kolczyka, to – że się tak wyrażę – jeśli odpowiedzialność za owe orgazmy ponosi więcej niż jedna osoba to bolą jak cholera.
Nie żeby mi się nie podobały, ale moją motywacją było wyłącznie pragnienie obecności kolczyka w tym miejscu, niekoniecznie aż takie wrażenia.
Tak czy siak mam co chciałam i bonusowo jeszcze piękne wspomnienia.
Tu boli, tam gniecie, ale świadomość, że są na Świecie ludzie tak empatyczni i troskliwi, że gotowi się wściec o to, że jakiś zupełnie nieznany im facet, hipotetycznie wchodzący w interakcję z obcą im cipką może wyjść z tego nie w pełni zaspokojony w konsekwencji ich zdaniem niewartego zachodu kaprysu narośli nad cipą to czyste złoto.
Nawet nie trzeba go sobie robić, wystarczy wspomnieć, wizja jest na tyle elektryzująca, że +3 domniemanych partnerów seksualnych miesięcznie można wyciągnąć leciutko.