Zawsze dość lubiłam czytać “plotki”. Te mniej plotkowate – czyli nowinki z życia gwiazd, takie, co to gdyby główny bohater/ka historii nie miał rozpoznawalnego nazwiska, trudno byłoby to nazwać interesującym newsem. Teraz ciężko mi powiedzieć, w którym dokładnie momencie – możliwe, że dość dawno – odwiedzanie serwisów “rozrywkowych” wylądowało mi w kategorii niekoniecznych.
Przymierzając się do powrotu na bloga zaczęłam się rozglądać po innych zaniedbywanych rejonach internetu. W tym serwisów plotkarskich.
Po kilkumiesięcznym odwyku na widok tego szajsu robi mi się niedobrze
Pewne rzeczy irytowały mnie tam już wcześniej
Zwłaszcza bezlitosne tortury, jakim poddawano tam język polski
W czasie, kiedy te śmietniki rosły i zyskiwały popularność wszyscy grzmieli, że mamy ogromne ilości absolwentów kierunków humanistycznych, którzy nie mają na rynku pracy nic do roboty. Chyba nie dość dużo ich było, skoro wielu serwisom nie udało się znaleźć autorów tekstów, którzy sprawnie posługiwali się językiem polskim i lubili ten klimat.
A jeśli nie szukali takich osób, to kogo szukali? Styl literacki tego badziewia często wołał (i nadal woła) o pomstę do nieba. To nie jest jakaś niespotykanie rzadka umiejętność – umieć pisać. Z 15-20% społeczeństwa umie. Coś z tego chyba zostaje po odsianiu wszystkich, zbyt zajętych innymi dziedzinami, niechętnych pisaniu na zadany temat czy nieznoszących takiej tematyki.
Strasznie mnie to irytowało. To i wszystkie te durnowate serwisy ze śmiesznymi obrazkami i “demotywatorami”, które robiły z ludzi wtórnych analfabetów. Już pomijając uporczywie promowaną tam postawę patriotyczną promującą fascynację homoseksualistami i zachwyt nad prostymi, fałszywymi sloganami, zwykle w oparciu o szablon “Kiedyś to (…), nie to co teraz.“, autorstwa młodzieży, która nie tylko nigdy owym “kiedyś” nie żyła, ale i niespecjalnie się wysilała, żeby czegokolwiek się na ten temat dowiedzieć. I jeszcze nonkonformizm, targający nimi za każdym razem, ilekroć autokorekta sugerowała, że w tym bzdetnym, skrobniętym na kolanie tekście są jakieś byki.
Banda papierowych patriotów z obsesyjną fascynacją gejami, spędzająca czas na wyzywaniu kobiet.
Przecież to ani tak skomplikowane, ani (chyba) nawet nie droższe. Nie wymagałoby aż tak wielkiego wysiłku – planując atakowanie rozrywką masowego odbiorcy można było zaplanować korektę, żeby ten masowy odbiorca przy konsumpcji treści nie stawał się wtórnym analfabetą.
I to, że to wcale nie było potrzebne
Ostatecznie czemu ktokolwiek miałby się tym martwić? Pomartwiłby się, gdyby takie były wymagania użytkowników.
Nie będę tego czytał, chyba że będzie napisane poprawną polszczyzną!
Nie będę czytał, jeśli ktoś udowodni wam żółte dziennikarstwo!
Nie będę czytał, jeśli zauważę że manipulujecie komentarzami!
Ale nie były. Po co sobie utrudniać, skoro dość szybko okazywało się, że po linii najmniejszego oporu idzie najwygodniej?
Nieoczekiwanie doszłam do wniosku, że “teraz” jest znacznie lepiej niż jeszcze tych 10 czy 15 lat temu
No… może nie było to AŻ TAK nieoczekiwane.
Miałam w domu taki wielki, głęboki regał wypełniony gazetami. Głównie magazynami. Parę ładnych lat temu pozszywałam je rocznikami. Rzadko bo rzadko, ale lubiłam wziąć jeden taki blok gazet i przejrzeć, zobaczyć “co się zmieniło”, choć trzymałam je głównie ze względu na interesujące mnie treści – to tu, to tam. Mniej więcej pamiętałam, gdzie były, więc kiedy okazywało się, że są mi potrzebne dość szybko umiałam je znaleźć.
Zapragnęłam użyć tego regału w jakiś sensowniejszy sposób. Jest solidny. Paskudny, ale nowe w sklepach kosztują jak na moje warunki fortunę i nie oferują adekwatnych do inwestycji chwil uniesień – bo płacąc dwa, trzy tysiące za jakiś mebel oczekiwałabym pretekstu do zachwycania się jego urodą przez najbliższych dwadzieścia lat.
W tych gazetach było naprawdę sporo rzeczy, które chciałam zachować. I jeszcze więcej takich, po które bym sięgnęła, gdybym wiedziała, że/gdzie tam są. Zaczęłam je przeglądać, rozdzierać, ciąć na kawałki, segregować, pakować w koszulki i rozkładać do kolorowych segregatorów. Wielokrotnie miałam wrażenie, że zginę marnie, utonę w papierze albo pod ciężarem worów targanej makulatury. Rekordowego dnia napełniłam i wytargałam piętnaście. Nie jakichś tam skromnych woreczków, tylko wielkich worów. Póki były poukładane i pospinane zajmowały jakieś cztery metry sześcienne.
Napełniłam coś koło dwudziestu segregatorów XXL. Porozdzierane i pocięte resztki mogłabym chyba wykorzystać do wypełnienia basenu olimpijskiego zmiętymi kulkami.
Zawartość tych gazet mogłaby być bazą niekończącej się serii wpisów. Takie bzdety jak dość obscenicznie ssane prosto z palca artykuły “o życiu”, listy z cyklu “do redakcji” pisane w tym samym stylu, szkodliwe porady zdrowotne, diety 700kcal, fałszywe i płatne anonse towarzyskie i jakieś dziwne, siermiężne outfity występujące w roli tańszych zamienników haute couture (i to nie powiedziałabym nawet, że wiele tańszych – bo jak za 20k możesz mieć sukienkę, w której wyglądasz jak nimfa, czy inna leśna boginka; za pięć tweedową garsonkę, dzięki której zachwycisz wszystkich sylwetką solidnej, dwudrzwiowej lodówki; a średnia miesięczna pensja czytelniczki wynosi 1200zł, to nie wydaje mi się, by koszta i oszczędności miały jakiekolwiek znaczenie) – wszystko to można by dość zabawnie rozwinąć.
Ale nie byłam przygotowana na kilkanaście ujęć nagiego chłopca, syna jednej ze znanych polskich piosenkarek – wszystkie en face, full front. W życiu czegoś takiego nie widziałam, nie chciałam widzieć i nie spodziewałam się, że coś takiego mogłoby wylądować w gazecie. Znalazłam też zdjęcia nagiej trzynastolatki trzymającej flakon perfum – znalazłam perfumy, znalazłam ją. Miała ledwo czternaście lat w momencie, kiedy ta gazeta wyszła w Polsce.
Czy dziś ludzie bez szemrania przyjęliby pornografię dziecięcą serwowaną przez portal rozrywkowy? Gapili na rozebrane dziecko i dochodzili do wniosku, że wszystko z tym widokiem w porządku? Nie sądzę. Czy wtedy wszystkim gładko podeszło? Nie wiem, na pewno mieli bardziej ograniczone formy wyrażania sprzeciwu i oburzenia.
Wracając do mniej mrocznych czasów współczesnych i stylistyki, w jakiej utrzymana jest większość tych artykulików
Ten drwiący ton jest nie do zniesienia. Wszyscy są “ponad to”.
Nikt nie czyta plotek serio, żeby się zrelaksować lekkimi treściami.
Wszyscy robią to ironicznie, zniżając się do poziomu wyimaginowanego durnia, który czytałby to z zainteresowaniem i pasją.
Och nie! Przeciętny czytelnik zagląda tam w przerwie analizowania najnowszych raportów WHO, zastanawiając się, czy w ramach wieczornych przyjemności obejrzy film Bergmana czy dokończy czytać Tołstoja.
I nie, nie chodzi mi o to, że osoba upajająca się bardziej wyrafinowanymi treściami i zaprzątająca sobie głowę kwestiami, wymagającymi konkretnej analizy i weryfikacji źródeł na pewno nie miewa ochoty na plotki z życia gwiazd.
Może i miewa, ale ciężko mi wyobrazić sobie, by ktoś taki potrzebował obecności stronniczego komentatora, przypominającego mu, że jest o wiele lepszy niż cały ten szajs.
Łatwo mi odmalować sobie taki obrazek z zakompleksioną miernotą w roli głównej – taką z obsesją na punkcie statusu materialnego i intelektualnego; z panicznym lękiem przed odrzuceniem ze strony osób, które postrzega jako lepsze od siebie.
Zajęta grą pozorów i czerpiąca poczucie własnej wartości z deprecjonowania innych.
Ale czy to jest portret przeciętnego czytelnika? Albo pożądany wizerunek abstrakcyjnej “większości”, dzięki której każdy użytkownik może się pokrzepiać myślą, że jakaś banda durniów zupełnie serio się tym fascynuje, a on czyta to sobie ironicznie?
Czy narracja narzucona przez autorów tych “artykułów”, którzy – sądząc po tonie – wszyscy jednym cięgiem zasługują na Pulitzera, ale utknęli z fuchą, która im urąga, zmuszeni do pisania wypracowań o kształcie pośladków Kasi Cichopek?
A może takiej formy żąda od nich wydawca/naczelny/właściciel_portalu, który postrzega ludzi przez pryzmat własnych ułomności?
Kiedy po długim okresie nieobecności na portalach plotkarskich w końcu je odwiedziłam, trafiłam na serię artykułów niby na temat życia i twórczości jakiegoś super popularnego piosenkarza disco polo, którego nazwiska nie pomnę.
Niby o nim, a jednak nie o nim. Głównie o jego żonie.
Nie wiem, co z nią nie tak. Nie udało mi się wywnioskować z treści. Przystojna kobieta, dobrze ubrana, trochę krągła, może coś koło pięćdziesiątki.
“Coś” jest z nią ewidentnie nie tak – przynajmniej dla osób piszących/zamawiających te artykuły.
Większość zdjęć ilustrujących treść to były foty ze ścianek (gdzie każdy fotograf robi mnóstwo ujęć na sekundę, żeby jak najszybciej zrobić jak najwięcej zdjęć i potem wybrać najlepsze). Wszystkie albo złośliwie, albo oszczędnie dobrane (nie wiem, może takie na których bohater zdjęcia ziewa, mruga, poprawia sobie coś, rozgląda się są tańsze?) do takiego stopnia, że ta dość konserwatywnie odziana kobitka zaczęła mi przypominać Zheani w tym teledysku.
Wszystko to podkreślone jeszcze bardziej pogardliwym tonem niż – i tak dość mocno wyśrubowana – przeciętna.
To było tak niesmaczne, że nie chciałam tam spędzać ani chwili dłużej.
Napisałam o tym dość długiego posta, ale go straciłam. Trudno. Ten po części się z nim pokrywa – przynajmniej tej części, którą jeszcze pamiętałam, kiedy dostałam link do artykułu. Zapragnęłam się odnieść do tego, co tam znalazłam, więc żeby nie utonąć w wtrąceniach zdecydowałam się napisać ten.
Prowadził do wybitnie syfiastego portalu
Tego, co to jak wysmarują artykuł o tym, że jesteś prostytutką i dajesz na siebie srać za kasę, to przylepią go w nagłówku strony i przez bite dwa tygodnie będą dzień w dzień bombardować czytelników kolejnymi wersjami historii, pełnej Twoich najbardziej rozpoznawalnych zdjęć, inicjałów, pseudonimu pod którym pracujesz i informacji, nie pozostawiających cienia wątpliwości, o kogo chodzi – a jak ich za to pozwiesz i udowodnisz im kłamstwo, to zmuszeni wyrokiem sądu wlepiają, zlewający się z nagłówkiem, napisany najmniejszą możliwą czcionką komunikat, że właściciel portalu (zwykle to zupełnie inna nazwa) przeprasza panią (czasem z użyciem prawdziwego nazwiska, którego nikt nie zna, bo pani pracuje pod pseudonimem) przeprasza za rozpowszechnianie nieprawdziwych informacji na jej temat.
Dwa lata później, tak że 75% nawet tego nie zauważy, połowa reszty nie skojarzy nazwy/nazwiska właściciela z portalem, druga połowa nie skojarzy o kogo chodzi w drugiej części… ostatecznie może 25% użytkownika na stu odwiedzających połączy jedno z drugim, wciąż będzie pamiętało, że kiedyś widziało tam takie artykuły i odnotuje to w pamięci jako udowodnione kłamstwo na temat tej pani.
Bardzo nie lubię tego portalu. Z wielu powodów. I staram się go nie odwiedzać.
Jednym z nich jest np. to, że (nie wiem jak jest teraz, bo nie zapuszczałam się na pozakulinarne blogi od naprawdę dawna, więc powiedzmy, że – poczynając od punktu “jakiś czas temu” a skończywszy na “naprawdę dawna”) na blogach, nawet takich kilkunastoodsłonowych autor, odnoszący się do słów innego blogera czy komentujący artykuł wklejał link do tych niezwykle bulwersujących czy istotnych dla niego treści. A portale plotkarskie tego nie robią.
Czemu portale plotkarskie tego nie robią?
Rozumiem w momencie, kiedy mamy do czynienia z artykułem typu “Blogerka X pojawiła się na imprezie Y w towarzystwie swojego chłopaka, Z”. No okej. Tematem jest impreza na którą poszła, to że na nią poszła, z kim, co to była za impreza, jak się ubrała, co tam robiła, co powiedziała.
Ale linków nie ma nawet w artykułach typu “Blogerka X napisała na swoim blogu Y”, dalej kilka cytatów, czasem przekopiowane zdjęcia czy screeny i brak jasnego, widocznego dla czytelnika źródła informacji. Skąd to wzięli? Gdzie mogę to zobaczyć?
Albo wklejanie tekstu “Źródło: instagram/facebook/snapchat/youtube” jakby to te platformy były autorami i właścicielami treści, nie ludzie którzy je stworzyli i udostępnili za ich pośrednictwem. Przecież to ma tyle sensu co “Źródło: magazyn/tygodnik/katalog/broszura”, albo “książka, którą mam na regale w przedpokoju”.
Dziesiątki, setki, ba, w skali Świata to pewnie grube tysiące szarych frajerów – takich nie dość niszowych, by kompletnie nikt ich nie znał, ale i nie dość popularnych, by można ich nazwać rozpoznawalnymi (czyli w zależności od tematyki, mających od kilkuset do kilkunastu tysięcy stałych czytelników czy widzów) traciło swoje konta i treści na fali fałszywych oskarżeń o łamanie praw autorskich w momencie, kiedy jasno określali do czego się odnoszą, do kogo to należy, gdzie to znaleźli – a złamasy z setkami tysięcy i milionami czytelników/widzów notorycznie wpierdalają podpisy klasy “źródło: instagram” kompletnie ignorując fakt, że ktoś ten profil prowadzi, ktoś się tym zajmuje, ktoś zrobił to zdjęcie, dodał tekst – i że nie robi tego anonimowo, a autorem ewidentnie nie jest ani właściciel serwisu instagram, ani żaden instagram team.
I nie dotyczy to tylko portali plotkarskich. Medialne molochy robią dokładnie tak samo.
Szczytem jest pisanie “artykułów” w oparciu o artykuł lub wywiad opublikowany na innym portalu i nie podawanie linku.
No jasne, jest ryzyko, że czytelnicy dojdą do wniosku, że lepiej zapoznać się z nim tam. Ale… dojdą? Przecież jest całkiem sporo stron i kanałów zajmujących się opracowywaniem newsów z innych mediów. Wymieniają źródła, wlepiają gdzieś listę linków z materiałami źródłowymi, chętni sprawdzają szczegóły dotyczące interesujących ich tematów.
I czy to w ogóle ma znaczenie?
Mieć nie powinno. Korzystanie z czyjejś pracy, z czyichś materiałów i dokładanie wszelkich starań, by źródło nie było oczywiste a dokładna lokalizacja artykułu trudna do ustalenia – i to w momencie, gdy ewidentnym jest, że autor pisząc miał to przed nosem? Przecież to jest kradzież. Chyba, że obaj autorzy pracują dla tego samego podmiotu i oba portale mają tego samego właściciela. Wtedy to już “tylko” brak szacunku do czytelnika i olewanie go.
Nawet komentarz, krytyka, recenzja, żeby wypełniała definicję gatunku musi dokładnie określać CO komentują, krytykują czy recenzują.
Można sobie oczywiście pływać po powierzchni i odnosić się do “ogólnych trendów”, bazować na doświadczeniach bliżej niesprecyzowanych znajomych czy narzekać na typy produktów, nie skupiając się na żadnym konkretnym modelu czy marce. Można. I to może być ciekawy, wiele wnoszący, interesujący i wartościowy tekst, ale nie będzie on komentarzem, krytyką ani recenzją. Nie będzie też (najprawdopodobniej) traktatem filozoficznym, eposem rycerskim, lirykiem ani haiku.
Nie pojmuję tego. To szara strefa, czy specjalne reguły dla uprzywilejowanych?
Przecież te artykuły czasem nie zawierają nic poza opisem posta na instagramie.
X dodaje swoją fotę w nowych butach i pręży się półnago w lustrze wyginając się tak, by jednocześnie wypiąć i tyłek i cycki, na dole wstawia trzy akapity ze swoich najnowszych metafizycznych przemyśleń.
Artykuł zilustrowany screenem foty z instagrama:
Dwa zdania wyjaśnienia kim jest X.
Jeszcze raz ta sama fota, zoom na cycki.
Opis tego, co na zdjęciu.
Ta sama fota, zoom na tyłek.
Pierwszy akapit w cudzysłowie zwieńczony słowami “ – pisze X“.
Fota bez zoomu.
“X kontynuuje” + drugi akapit w cudzysłowie.
Zoom na buty.
Trzeci akapit w cudzysłowie podzielony na pół – w połowie wlepione “X kończy swoje przemyślenia, pisząc: “.
Voila, gotowy artykuł. Brak linku. Czasem brak też loginu na tym przeklętym instagramie – nie każdą X można ot tak znaleźć wpisując nazwisko czy pseudonim. Zdarzało mi się przez chwilę szukać i znajdować dopiero po odnośnikach i # w postach innych osób.
Przecież to jest jakaś kpina. Posprzątanie kibla, sprawdzenie światła, makijaż, włosy, ciuchy, ustawienie się w odpowiedniej pozie i trzaśnięcie dobrej foty to może być zajęcie na dobre dwie godziny. Plus kolejna na zapisanie metafizycznych rozważań.
W analogicznym czasie takich gównoartykułów można przygotować – razem z ćwiartowaniem zdjęć – ze trzydzieści.
Odstawianie takiej chały nie wymaga podawania dokładnych źródeł? Linku? Żadnych znamion aktu twórczego to nie niesie, żadnych przykładów rzemieślniczego kunsztu nie prezentuje. Bot mógłby pisać takie artykuły (zresztą może i pisze).
Zdaję sobie sprawę, że gdyby ten link tam był, to doszłoby do najgorszego: część czytelników by w niego kliknęła i uznała, że woli śledzić poczynania X na instagramie zamiast czytać męczącą narrację bota.
To chyba jedyne, czym się kierują: skorzystać z popularności przykładowej X, wcisnąć ją ludziom przez swój filtr, żeby nie poszli po treści bezpośrednio do niej i dołożyć wszelkich starań, by zyskała na tym jak najmniej. Albo wręcz przeciwnie – po cichu promować X licząc na to, że po którymś z kolei paraartykule na jej temat spora część odwiedzających jednak pójdzie jej poszukać.
Nie wiem, czy taka X ostatecznie na tym traci, czy zyskuje. Wiem że ja traciłam czas i energię na idiotyczne poszukiwania czegoś, co przy generowaniu tak niekreatywnego, nietwórczego i nic nie wnoszącego szajsu powinnam mieć podane na tacy.