Nie przepadałam za roślinami domowymi. Za wszystkimi innymi też niespecjalnie.
I pewnie nie byłoby w tym nic dziwnego – ot, każdy ma swoje upodobania – gdyby to faktycznie była kwestia tego, że nie jawią mi się jako rzeczy (ha, teraz się burzę na sam widok określenia żywego stworzenia, jakim jest roślina mianem “rzeczy”) szczególnie atrakcyjne czy interesujące.
Ale nie była, darzyłam je całkiem intensywną nienawiścią – choć oczywiście one osobiście niczemu nie zawiniły.
Bardzo lubiłam opowieść o fikusie.
Długie, długie lata temu słuchałam jednym uchem ożywionej dyskusji w sąsiednim pokoju.
Gość próbował przekonać gospodynię, że asparagusy mają złą aurę (czy tam są “toksyczne”) i powinna się go jak najszybciej pozbyć, bo umrze w męczarniach.
Gospodyni przytoczyła parę przykładów szwagierek i znajomych, które mają fikusy i dobrze się miewają – dowiedziała się, że to tylko do czasu, do czasu! – aż fikusy je wszystkie zabiją, z całymi rodzinami.
Potem nastąpiła chwilowa zmiana tematu i westchnienie innego gościa, że teściowa brata to przez lata miała naprawdę pięknego fikusa, ale nie wie, co się z nim stało.
– A jak zdrowie teściowej? – padło podchwytliwe pytanie.
– No zmarła już parę lat temu.
– Ha!
– Ale miała 96 lat, naprawdę nie sądzę, żeby fikus miał jakiś związek z…
– Skoro Ciebie stać na takie ryzyko, to ja już nic nie mówię.
To było coś cudownego.
Pasjami to potem ludziom opowiadałam, ale najwyraźniej marnie mi szło, bo zwykle nie dostrzegali piękna tej anegdoty… albo zaczynali zastanawiać, jak w ogóle wygląda taki fikus i czy przypadkiem nie mają go w domu.
Mniej lubię wspomnienie o aloesie.
Uświadomiło mi, że jestem trochę – tfu! – dokładnie jak te palanty, co to biadolą nad tym, że już nigdy nie będą dobrzy dla żadnej kobiety po tym jak jakaś Ania zlamała im serce tragicznej wiosny roku 2004.
Prawie je zgubiłam (to wspomnienie) i niewykluczone, że przepadłoby na wieki, gdyby nie to, że…
Przyjaciółka uparła się, żeby ustalić przyczynę tej niechęci – wypominając mi, że przecież lata temu, jeszcze w naszych szkolnych czasach pasjami hodowałam kaktusy (a zwłaszcza opuncje, którymi obstawiałam niemal cały pokój) które wszystkim bardzo mocno zapadały w pamięć… i w opuszki palców, bo jeden fałszywy ruch i zgarniało się dziesiątki drobnych igiełek, niemożliwych do wyjęcia niczym – bo zbyt cienkie, by dało się je złapać pęsetą albo wydłubać igłą.
Tyle że ja nie lubiłam kaktusów.
Rozsadzałam i mnożyłam najbardziej upierdliwą odmianę opuncji (a z grubsza wszystkie są dość upierdliwe), żeby zniechęcić wrogie siły do przeszukiwania mojego pokoju – a przynajmniej wiedzieć, kiedy się odbywało: po tych charakterystycznych ruchach, właściwych osobie, walczącej z bólem, wywoływanym przez te drobne igiełki, które powchodziły pod skórę. Inne źródło nie wchodziło w rachubę, tylko ja hodowałam to diabelstwo – i to w imponujących ilościach.
Ale przypomniało mi się, że w przeciwieństwie do czysto użytkowych opuncji bardzo lubiłam aloes.
Dostałam jakąś maleńką sadzonkę od Babci jak byłam jeszcze dzieckiem… rosła jak popierdolona.
Nigdzie nikomu nie chciały te aloesy rosnąć, mieli jakieś kilkulistne, zabiedzone wypłosze, a mój sobie nie żałował. Rósł i rósł, Po paru latach miał metr trzydzieści mierząc od gleby (czyli jeszcze + donica), zajmował mi 1/3 pokoju, ale miło się na niego patrzyło.
Trochę marniej mu się żyło jak wyjechałam z domu rodzinnego, rzecz jasna nie mając warunków na to by targać ze sobą kwiatka, który w przypadku niektórych wynajmowanych klitek, w których się gnieździłam zajmowałby większość pomieszczenia.
Zawsze był obok. Odrabiałam zadania, pisałam pamiętniki, szyłam, spałam, był obok. Nawet miał imię.
No ale przecież nie będę się tłuc po Świecie z kwiatkiem wielkości drzewa. Nie przeżyłby tych podróży – został więc w “bezpiecznym miejscu“.
Pojawiła się propozycja, żeby przez jakiś czas pożył sobie w pobliskim ośrodku użyteczności publicznej – gwałtownie ją odrzuciłam na myśl o tym, co jacyś niedbający o jego dobro, podli ludzie mogliby mu uczynić. No ale… trochę zapewnień, że na pewno, na pewno, na pewno nic mu się nie stanie i że totalnie zostanie mi oddany jak tylko się po niego zgłoszę.
Dałam się namówić, że będzie miał więcej światła, więcej miejsca i na pewno, na pewno wróci do mnie jak tylko powiem.
Zgodziłam się.
Minęły dwa lata.
Jak głupia przyjechałam z wielką doniczką, ciesząc się na kres naszej rozłąki, umówiłam się z kolegą, że pomoże mi go przesadzić i przenieść, zrobiłam przemeblowanie, żeby się zmieścił, spodziewając się że przez ten czas jeszcze trochę urósł…
Nie zobaczyłam go nigdy więcej.
Zamiast niego dostałam garść historii, płynnie balansujących między twierdzeniem, że go nie wypożyczyłam tylko sprezentowałam, a wyjaśnianiem mi że takiej sytuacji w ogóle nie było i nikt ode mnie nie brał takiego kwiatka & doniczkowe aloesy nie dorastają do takich rozmiarów o jakich opowiadasz.
Musiało mi się coś pomylić!
No ukradły mi mój aloes skurwysyny.
To nie było jakieś maleństwo, które można było wziąć pod pachę i zawieźć na drugi koniec miasta, tylko wielkie zielone bydlę, które musiało być przenoszone przez dwie osoby i nie mieściło się do combi, żeby go przewieźć organizowali jakiegoś dostawczaka. Półtora metra wzwyż, prawie metr w szerz, 70-centymetrowa donica!
Nie żyłam w oranżerii, z czterdziestoma takimi bykami.
To była moja jedyna roślina nie licząc opuncji, które w latach nastoletnich mnożyłam na potęgę i rozstawiałam po półkach, żeby zniechęcić pewne osoby do grzebania mi w rzeczach.
Próbowałam go zlokalizować, pojechałam do budynku, w którym miał stać, pytałam ludzi…
To był naprawdę duży okaz i został zapamiętany, ale nikt nie był w stanie stwierdzić, kiedy dokładnie zniknął i czemu, a pożyczający konsekwentnie i spokojnie tłumaczył mi, że żadnego kwiatka ode mnie nie brał.
W geście dobrej woli dostałam… najpierw jakiegoś zielonego parcha, który nawet nie był przedstawicielem tego samego gatunku, co mój uprowadzony, ale miał go udawać… a potem cały zestaw jakiegoś barachła, żebym wreszcie dała sobie spokój.
Nie wniosłam ich do domu.
Zamarzły, zostawione na schodach “żebym sobie wzięła później“.
Potem dostałam jakieś z wniesieniem i upchnięciem na parapet. Ostrzegłam, że nie podleję i nie podlałam – umarły.
W przypadku kwiatka nie byłam tak sadystyczna… ale i złoczyńca nie był na tyle finezyjny, utalentowany i zaangażowany, bym zaczęła wątpić we własną percepcję.
To było dość konkretne i względnie mało zawoalowane: daj spokój, zrozum, że nie dostaniesz go z powrotem i nie upieraj się, że było jak było, bo to stawiałoby mnie w złym świetle.
A może nieefektywność nie była wynikiem niedostatku umiejętności, fantazji działania i finezji wykonania, a zwykłym niefartem wynikającym z tego, że względnie niedawno już łyknęłam podobną ściemę i zarzygałam nią sprawcę.
Zachowywałam się jak idiotka.
Dopiero w kontekście tej sytuacji naprawdę głupio i bezmyślnie.
Kontakty były względnie rzadkie… motyw “zaginionego” kwiatka pojawiał się jeszcze rzadziej, i tylko, kiedy był odpowiednio sprowokowany.
Właściwie o nim nie myślałam, ale ilekroć to się zdarzało, zaczynałam fantazjować o tym, że całego tego żalu i złości mogłoby nie być, gdybym tylko dostała chociaż jakieś durne, choćby fałszywe wyjaśnienie, a nie kolejną porcję negacji i tłumaczeń, że cała sytuacja w ogóle nie miała miejsca i mam urojenia.
Można dyskutować o tym, czy “nawet najgorsza prawda” jest lepsza od kłamstwa – bo to zależy od tego, co kto uważa za dobre, no i najgorsza prawda nie zawsze przyniesie komukolwiek coś dobrego (nawet przy założeniu że owym dobrem będzie nie pogarszanie już istniejącej złej lub tragicznej sytuacji, a nie jakąkolwiek faktyczną korzyść).
Można dyskutować o wszystkim… ale przecież nie w kontekście cholernej rośliny doniczkowej!
Jaką “najgorszą prawdę” można tu wykrzesać?
Że zaraz po przejęciu kwiatek został sprzedany za konkretną sumę?
Że spadł ze schodów i całkiem się połamał, popękał, roztrzaskał w drobny mak i skończył w śmietniku?
Że ktoś go ukradł?
Co jeszcze? Bo fantazja mnie zawodzi – zwłaszcza, że żadna z tych rzeczy nie jest tak podła i perfidna jak wmawianie komuś urojeń.
Nawet, jeśli się raczej wie, że ten ktoś w to nie wierzy.
Jakieś dwa lata temu doszło do eskalacji. Po ilu latach od zdarzenia już nie pomnę – pięć? osiem? dziesięć?
Po raz nie pomnę już który wymruczałam sobie pod nosem kwiatka pamięci żałobny rapsod i nieoczekiwanie rozkręciłam tym całkiem konkretną awanturę.
Nieoczekiwanie – bo każdy poprzedni raz kończył się spokojnym wyjaśnianiem, że do takiej sytuacji w ogóle nigdy nie doszło, a mój aloes nie istniał.
W kulminacyjnym momencie nastąpił wrzask:
– Czego chcesz ode mnie? Co mam zrobić? Przecież ja go nie mam, więc go nie dostaniesz!
– Tyle to wiem, ale przecież od dawna nie chodzi o kwiatka.
– No to o co chodzi? Możesz mi wreszcie wyjaśnić o co chodzi? Jak powiem, że faktycznie był taki kwiatek i nikomu go nie dałaś tylko pożyczyłaś i miałaś dostać z powrotem, bo taka była umowa, to już nie będzie problemu i przestaniesz się nade mną znęcać?
– Dokładnie tak.
– Jesteś chora!
– Był kwiatek?
– BYŁ KURWA! BYŁ!
– Nie można było tak od razu?
– Wiedziałaś, że nie dostaniesz go z powrotem, więc po co to wszystko? Znęcanie się nade mną sprawia ci przyjemność?
Przyjemność?
Nie, właściwie żadnej. Gdyby i ta sytuacja obfitowała w jakieś finezyjne żarciki poniżej poziomu, to zapewne odczuwałabym pewną satysfakcję z aplikacji tychże, ale obie pozostawiły po sobie niesmak.
Pierwsza – jakżeby mogła go nie zostawić? Nie sądzę, bym mając wybór nie zdecydowała się zrobić tego znowu, ale po stokroć wolałabym, żeby cała sytuacja ograniczyła się do “zniszczyłem ci to, sorry” & “ech trudno“, bo ten bzdet rozrósł się monstrualnie i zatruwał mi życie. A nie powinien. Nie miałam powodu, żeby czuć się winna nie mogąc sobie przypomnieć rzeczy, która nigdy się nie wydarzyła (choć mogła). Nie powinnam mieć okazji wyhodowania sobie dość frustracji i złości, żeby odstawiać takie cyrki.
Gdybym była bardziej otwarta i kontaktowa, mogłabym skorzystać z opcji, która podówczas nie przyszła mi do głowy: czyli – zorientowawszy się w sytuacji dojrzale ją skonfrontować i… wysoce prawdopodobnie zebrać focha za bezduszne rzucanie fałszywych oskarżeń na dobrodusznego człowieka, który próbował mnie wspierać w moim gówno wartym problemie.
Jak to ująć? Nie żałuję swoich odwetów, ale żałuję, że poczułam potrzebę zadania ich.
A druga? – w drugiej niesmaku było jeszcze więcej. Bo tym razem nie stosowałam żadnych finezyjnych i potencjalnie karalnych metod. Dojrzale i odpowiedzialnie konfrontowałam i próbowałam dochodzić swojej prawdy, bo robienie ze mnie konfabulującej wariatki bolało mnie za każdym razem coraz… – nawet nie “bardziej” w sensie “mocniej”, tylko coraz_bardziej_jak_te_igiełki_opuncji_pod_skórą.
Z tą wariatką być może. Uporczywe brnięcie w coś takiego latami nie śmierdzi mi racjonalnym zachowaniem.
Nie żebym jakoś specjalnie dążyła do tych konfrontacji, ale ileż razy można wysłuchać czyjejś opowieści o tym, jakim to jest człowiekiem, na jakie zachowania nigdy by sobie nie pozwolił i jakie ma przymioty nie wracając do sytuacji, która całkowicie im zaprzecza?
Obawiam się, że w moim przypadku ta liczba mogła wynosić zero.
Ale cóż to za pomysł, żeby wyjeżdżać z takimi bajkami? Nawet gdyby bajkami NIE były – po jaką cholerę opowiadać o sobie ludziom, którzy mieli już milion pińcet sto dziewięćset okazji na obserwowanie tego w praktyce? To tak na zasadzie, że marna proza potrzebuje kategorycznej narracji, bo inaczej czytelnik za cholerę by się nie zorientował, co ma wynieść z przedstawionej sytuacji?
To pewnie jakiś nerwowy… mechanizm obronny czy inne cholerstwo – ale to się działo zanim liznęłam tematu, więc odbierałam to jako zaproszenie do kolejnej konfrontacji.
Satysfakcja z wymęczenia przyznania się do uprowadzenia mojego kwiatka i wieloletniego, okazjonalnego gaslightingu w tej sprawie też była bliska zeru. Przy takim uporze pewnie max trzy lata dzieliły mnie od wyłuskania z podejrzanego obciążających zeznań w sprawie zamachu na Kennedy’ego, więc na dobrą sprawę niczego to nie zmieniło.
Niczego – poza moim stosunkiem do roślin. Z nimi jak ręką odjął.
Od utraty aloesu nie dopuszczałam do tego, żeby w moim bezpośrednim otoczeniu żył jakikolwiek kwiatek.
Kilka zabiłam z premedytacją, inne wykończyłam torturami. Poumierały z zimna, pragnienia, niedoboru lub nadmiaru światła… i nie mogę powiedzieć, żeby to był przypadek. Raczej je pomordowałam.
Niby tu czy tam zapomniałam o podlewaniu, czy przyniesieniu ich z powrotem do domu przed pierwszymi przymrozkami… ale nie: nie zapominałam, zamęczyłam je aż poumierały.
W niczym mi te biedne roślinki nie zawiniły, a darzyłam je czystą nienawiścią. Mimo protestów i dość konsekwentnego podejścia do roślin, w moim otoczeniu wciąż pojawiały się kolejne ofiary.
I jakby ktoś zdjął ze mnie urok. Niechęć do roślin znikła. Dosłownie znikła. Była ze mną latami, a chwilę po tamtej rozmowie już sobie poszła.
Wróciłam do domu i natychmiast przystąpiłam do reanimacji tria zagłodzonych, wysuszonych na wiór, prawie już nieżywych sukulentów. Nie wiedziałam, jak, ale znalazłam je w internecie.
Rosną, żyją, wyglądają jakby nie miały mi za złe swoich niegdysiejszych cierpień i mają sporo kolegów. Wewnątrz, na zewnątrz. Dopisując tę linijkę kilka miesięcy po rozgrzebaniu wpisu i ponad dwa lata po przestawieniu klepki wszystko nadal żyje, rośnie i to jak ekspansywnie – rzuciłam się jeszcze na uprawę róż i piwonii, nawet drzewa i krzewy zaczęłam sadzić (ach ileż przy tym okazji do masowej eksterminacji tego robactwa, które próbuje mi to wszystko zeżreć).
Ale chora to jestem.
Choć chyba nie dlatego, że tak bardzo chciałam doczekać kresu ściem.
A może właśnie dlatego?
Przecież tego luksusu mogłam nie dostąpić nigdy. Kisiłam się w sobie i dręczyłam te wszystkie zielone biedactwa… w imię czego?
Frustracji związanej z tą podłą zdradą zaufania? Złości na ściemę? Sprzeciwu wobec tej jawnej niesprawiedliwości?
Nie wydaje mi się, by to mogło osiągnąć taką skalę gdybym miała świadomość, że istnieje coś takiego jak gaslighting.
Byłam tak rozgoryczona praktyką, że rozsądek się mnie nie imał.
Różnica między zrobieniem czegoś złego, zrobieniem tego i wyparciem się tego, zrobieniem i oskarżeniem kogoś innego a wmawianiem komuś, że jest niespełna rozumu, konfabuluje i ma urojenia… w imię czego?
To mnie przeraża.
Nie ta sytuacja w kontekście mnie samej, ale że coś takiego może się w ogóle w czyjejś głowie objawić jako dobre wyjście z trudnej sytuacji.
O ile w ogóle była trudna. Może wcale nie “była”, tylko nieoczekiwanie, przeze mnie się taka stała.
Nie wiem, co się stało z tym kwiatkiem.
Pokrętne, samozwańcze próby zrekompensowania mi tej straty, połączone z uporczywym wpieraniem, że powodem tych działań są wyłącznie moje “histerie” (czyli przypominanie, że o tym nie zapomniałam i nadal nie uznałam tego za swój wymysł) zdawałyby się sugerować, że nie chodziło o wzbogacenie się na nim… więc co zostaje?
Niechęć do przyznania, że wywrócił się w niebyt albo został skradziony? Co to za motyw w ogóle?
Oczywiście, że miałabym o to pretensje – ale powtórzone raz czy drugi straciłyby rację bytu, bo ileż można obwiniać kogoś o cudzą nieuwagę czy czyjeś lepkie łapska w momencie kiedy sam nie zawinił?
Raz czy dwa, jeśli zapewniał gorąco, że do niczego takiego nie dojdzie.
Nie podoba mi się ta, obijająca mi się o tył głowy “świadomość”, że najlepszym wyjściem z obu sytuacji było przemilczenie, przełknięcie, zaakceptowanie faktu i pójście dalej z nadzieją, że już nikt mnie tak nie potraktuje – połączone z udawaniem przed tymi dwoma złamasami, że problemu nie ma i nigdy nie było, bo rozwiązali go wmówieniem mi urojeń.
A gdybym je do cholery jasnej miała?
Gdyby kwiatka nigdy nie było, albo gdybym go sprezentowała a potem ni z gruchy ni z pietruchy domagała się zwrotu, gdybym faktycznie sama sobie stłukła tą wyciskarkę – co to w ogóle za pomysł, żeby się tak zachowywać?
Oto ja, wyjeżdżam z czymś kompletnie absurdalnym, pamiętam rzeczy które się nie wydarzyły, próbuję wciskać kit, ciągnę to dniami, tygodniami, miesiącami, mam pretensje o nic… – zamiast delikatnie zasugerować diagnostykę celem sprawdzenia, czy coś mi przypadkiem nie bije na korbę to dawać do zrozumienia, że powinnam siedzieć cicho i nie wracać do tematu? Gdyby to był eskalujący objaw chorobowy, to takie postępowanie maksymalnie odsunęłoby diagnostykę.
Masz nierówno pod sufitem -> stul dziób i udawaj, że wcale nie -> absolutnie nie próbuj sprawdzać co jest przyczyną, mogłoby się okazać, że uleczalne, a wiadomo, wszyscy chcemy uniknąć najgorszego.
Nie mam czasu i zdecydowanie powinnam się zajmować czymś innym, ale poprzedni “cotygodniowy” wpis z archiwum szkiców zaleciał mi kliknięciem na odwal się (od własnych, ekstra ambitnych postanowień?), więc zrobiłam to jeszcze raz, w sposób który już mnie tak nie irytuje – choć chyba tylko dlatego, że ten wpis wymagał przeczytania trzech innych, ekstremalnie chaotycznych, skasowania 80% bezsensownej, repetatywnej treści i sklecenia tej, powiedzmy że spójnej.