Miałam poważne wątpliwości wobec tego materiału. Nigdy nie miałam żadnej mosiężnej biżuterii – tzn. takiej, co do której nie miałabym cienia wątpliwości: tak, to mosiądz.
Kilka lat temu kupiłam w jakiejś sieciówce wisiorek – sowę. Prawdopodobnie mosiężną.
Tak mi się spodobała, że w przypływie szaleństwa mimo głębokiej niechęci do sieciówkowej biżuterii kupiłam ją… po czym założyłam może ze trzy razy, tylko na golfach, w obawie, że nieznana substancja, z jakiej zostało wypali mi dziurę w dekolcie z całą swoją – choć najpewniej “tylko” rakotwórczą mocą. Sowa była srebrna, ale ohydnie pożółkła – mimo że nigdy nie miała kontaktu z żadną wilgocią ani nawet ze skórą.
Podejrzewałam, że może być wykonana z mosiądzu – znalazłam w internecie identyczne, które były opisane jako mosiężne, ale nie mając pewności, czy to nie jakaś podróbka, odlana z tej samej formy, ale wykonana z innego materiału uznałam całe doświadczenie za nieistotne.
Jako że ostatnio przeżywam renesans fascynacji piercingiem trafiłam m.in. na kolczyki z mosiądzu:
Co najmniej jeden model podobał mi się bardzo-bardzo, kilka innych bardzo.
Czytałam, sprawdzałam – nie udało mi się znaleźć żadnych konkretów na temat mosiężnej biżuterii (może to kwestia braku mojej pomysłowości w odgadywaniu odpowiednich fraz do wpisywania, ale trafiłam wyłącznie na dumania osób rozważających zakup i równie hipotetyczne przemyślenia doradzających im osób, które też nigdy niczego mosiężnego nie nosiły).
Za tym, że najprawdopodobniej wszystko jest z nią w porządku i nie skoroduje w ekspresowym tempie przemawiała świadomość, że przecież dziesiątki razy widywałam w muzeach tysiąc i więcej letnią mosiężną biżuterię, która wyglądała nieźle. Szalę przeważył znaleziony w sieci argument, że przecież gdyby mosiądz tak szybko korodował w kontakcie ze (słoną) wodą (~opcjonalnym potem), to nie robiliby z niego statków. Wydało mi się to całkiem sensowne, więc zamówiłam.
Zapłaciłam i uświadomiłam sobie, że przecież statki i łódki rdzewieją jak cholera, a nie korodują od razu, bo pokrywa się je FARBĄ, która tworzy barierę między metalem a wodą.
No ale cóż – wcześniej na to nie wpadłam, ale starałam się być dobrej myśli; wychodząc z założenia, że skoro produkują tak dużo mosiężnego piercingu – a nie tylko bardziej klasycznej biżuterii, która zwisając gdzieś z ucha czy szyi ma_kontakt_ze_skórą_albo_i_nie, jest zakładana raczej na wyjścia niż od rana do wieczora, a także zdejmowana do kąpieli – piercingu, czyli produktów, których nie ubiera się na kilka czy kilkanaście godzin, a zakłada żeby nosić przez długie tygodnie, miesiące albo i lata bez zdejmowania, oczekując że będzie to bezpieczne i nie będzie wchodzić w reakcje chemiczne z wodą, kosmetykami, ciuchami, słońcem, temperaturą – NICZYM.
Moje nadzieje obróciły się w proch.
A nawet nie nosiłam tego kolczyka zbyt często!
To była spora ozdoba do przegrody nosowej, którą przekłułam jakieś dziesięć lat temu.
Mimo że był to jedno z moich ulubionych miejsc, zwykle nosiłam w nim niewidoczne z zewnątrz krótkie sztangi, bo uwielbiałam poczucie, że ten kolczyk tam jest, ale jako że kiedyś, nosząc mocno rzucającą się w oczy biżuterię na twarzy (w tym spore koła w płatku nosa) uznałam, że jeszcze jedno zwisające ze środka średnio mi się podoba (zwłaszcza, że wtedy miałam dostęp wyłącznie do gładkich kółek), a potem, kiedy już gładko przeszłam w fazę nie chcę tego, nosiłam je kiedy czułam się wolna i szczęśliwa, a teraz tęsknota za tamtym stanem, bezlitośnie wypominana przez kolczyki tylko mnie wnerwia co potem przybrało jeszcze gorszą, maksymalnie upadlającą i pognębiającą formę “jak_ktoś_powie_mi_coś_niemiłego_na_ten_temat_to_się_rozbeczę_i_tyle_będzie“. więc nie było okazji do wyrobienia sobie przekonania, ze bardziej chcę go nosić niż obchodzi mnie, co może się wydarzyć w związku z noszeniem go.
Zakładałam go i zdejmowałam dziesiątki razy.
A to wypuściłam się na odważny spacer po zmroku – wiedząc, że najprawdopodobniej nie spotkam po drodze żywej duszy… a to poszłam w nim do sklepu… innym razem przechodziłam w nim cały dzień, kiedy akurat nie musiałam nigdzie wychodzić…
Aż w końcu zaczęłam go nosić “normalnie”, choć zdejmowałam do mycia twarzy.
Długo wyczekiwane uwagi na temat krowiego kolucha w ryju padły, ale trafiły na zły moment, bo akurat byłam podekscytowana czymś innym i nie mogłam się skupić na kontemplacji. Dziwne albo i nie_dziwne, ale okazały się nie mieć większego znaczenia. Mniejsze miały, bo nie mogłam wyjść ze zdumienia, jak taka pierdoła mogła mnie kiedykolwiek powstrzymywać przed robieniem tego, na co mam ochotę (już nawet nie licząc okresu, w którym niby nie chciałam go nosić… albo wmawiałam sobie, że wcale nie chcę i że to tylko głupi kolczyk i nawet moje ewentualne “chcę” nie jest takie ważne).
Tu godzina, tam dwie, tu dzień, tam dwa – chwilami nosiłam też inne, ale ten jeden najczęściej.
Po zsumowaniu całego okresu w którym go nosiłam nie minął nawet tydzień kiedy ZACZĄŁ ŚMIERDZIEĆ.
Obudziłam się, umyłam ryj, wysuszyłam, ubrałam go i poczułam zapach rdzewiejącego metalu. Oryginalnie był pokryty jakąś złotą emalią, ale z boku i w miejscach, które stykały się z wnętrzem nosa znalazłam plamki w kolorze różowego złota.
Więcej go nie ubrałam, bo ten smród doprowadzał mnie do szału – zresztą nie miałam pewności, czy to w ogóle bezpieczne.
Odłożyłam go na parapet i od tamtej pory codziennie obserwowałam podstępujący rozkład. Różowe plamki najpierw się powiększyły, potem zaczęły łapać lekki, brunatny nalot, który próbowałam sfotografować – niestety bez sukcesów.
Na zdjęciach nadaj wyglądał całkiem dobrze, choć cały znacznie pociemniał.
Teraz, po trzech miesiącach od zakupu wygląda już całkiem źle.
Ból był ciężki do przeskoczenia, bo o ile cena nie była wygórowana: jakieś dwadzieścia parę złotych (niestety kupiłam kilka z luźnym zamiarem noszenia ich w uszach) – zważywszy na to, że poniekąd dzięki niemu przestałam się dygać pierdół i bujać w urojeniach, że fakt, iż ktoś poza mną ma coś do powiedzenia względem tego, że ja mam ochotę chodzić w wieńcu z cebuli na łbie czy z żelastwem w twarzy…
Ale ten model naprawdę mi się podobał i byłabym gotowa kupić to samo ze stali, srebra czy nawet złota (chociaż tu cena mogłaby mnie ściąć z nóg, masywny był dosyć i bardzo mało subtelny, więc to zapewne byłby całkiem spory wydatek), ale nigdzie takiego nie znalazłam.
No… na aliexpress jest, ale po przeczytaniu dziesiątek komentarzy ludzi zachwalających, że już dwa dni temu kupili i jeszcze nic im nie zgniło i przejrzenia sporej ilości zdjęć sugerujących, że znalezienie kawałka zardzewiałego druta na złomowisku i noszenie go w pępku mogłoby zafundować mniej spektakularne problemy zdrowotne niż sprzedawana tamże biżuteria – nie skusiłam się.
W międzyczasie zdałam sobie sprawę z istnienia firm, produkujących bardziej ekskluzywną i, za przeproszeniem, fikuśną biżuterię za ciężkie pieniądze – ale z materiałów, których po tygodniu nie trafia szlag i wykonywanych przez artystów, którzy projektują lub/i wykonują kolekcje o ograniczonej liczbie egzemplarzy, o które nie wiem jak liczna grupa ludzi z całego Świata tłucze się tak, że co bardziej imponujące znikają z oferty po paru godzinach lub dniach (a załapałam się na jedną premierę – jak raz weszłam było ponad 30 sztuk, dzień później wszystkie egzemplarze za 400$ za sztukę były już wyprzedane), a po paru tygodniach lub miesiącach identyczne lub bardzo podobne modele ze stali lub mosiądzu pojawiają się w ofercie firm produkujących setki egzemplarzy… w mniej więcej podobnym czasie niektóre załapują się na bycie motywem przewodnim podróbek na ebayu i aliexpress za ułamek tej ceny, ale z czego oni je robią to chyba tylko analiza laboratoryjna mogłaby wykazać.
I w tym miejscu też – nie wiem, co sobie myślałam – że skąd niby biorą się te projekty.
Przecież jak się kupuje CZYJŚ produkt, to autor nie robi tego anonimowo, tylko dba o to, żeby jego dzieła były z nim kojarzone: w najgorszym razie jego nazwisko/pseudonim jest na opakowaniu, a bardziej ekskluzywne czy wyjątkowe egzemplarze są dodatkowo sygnowane.
W przypadku piercingu z niczym podobnym się (jeszcze) nie spotkałam.
Jak tylko wyszłam z fazy ciężkiego zgorszenia, że mój rdzewiejący syf najprawdopodobniej nie był oryginalnie rdzewiejącym syfem, a (najprawdopodobniej) tanią i badziewną podróbką, obudziła się we mnie nadzieja, że może gdzieś jest oryginał.
W końcu znalazłam oryginalną wersję niebieskiej sukienki, więc może… jakimś cudem… jednak… ale z biżuterią to chyba jeszcze trudniejsze.
Na razie nie mam żadnych konkretnych tropów, ale nadal szukam.
W pewnym sensie oddycham z ulgą, bo podobną miłość poczułam do mosiężnych ciężarków do uszu za cztery stówy i dostaję palpitacji na samą myśl o tym, że mogłabym je kupić, ponosić przez tydzień i zorientować się, że korodują i śmierdzą.
Odchodząc od tematu mojego biadolenia i skupiając się na mosiądzu.
Mosiądz śniedzieje. Matowieje. Koroduje. Taka jego natura, więc nie oczekiwałam wybitnej trwałości, ale i nie spodziewałam się, że destrukcja przebiega w tak ekspresowym tempie. Ani, że śmierdzi.
Podobno łatwo zafundować sobie zielone plamy na skórze, ale niczego takiego nie zaobserwowałam – niewykluczone, że nie miałam okazji, bo nosiłam go zbyt krótko.
Dokładnie obwąchałam ładnych parę lat starszy ode mnie mosiężny moździerz, który mam w kuchni i stojącego na półce konia – koń również jest w moim posiadaniu od lat i nie wyczułam żadnego zapachu.
Nie wiem na ile to wartościowe porównania: raz że nie mam pojęcia, jakie są proporcje miedzi i cynku we wszystkich miedzianych przedmiotach jakie posiadam, a jakie w biżuterii… dwa, że moździerza używam kilka razy do roku przez max piętnaście minut, a konia też – przestawiam to tu to tam, ale ani z wilgocią ani z ludzkim ciałem nigdy dłuższej styczności nie miał.
Przypomniałam sobie też, że parę lat temu znajomy przechodził silną fascynację grą na drumli (mały szarpany instrument muzyczny, gra się na nim trzymając go w ustach) – moje dębowe ucho nie wychwytywało większej różnicy między modelami – jego zdaniem mosiężna miała najlepszy dźwięk, ale po paru tygodniach (codziennego dręczenia non stop) podobno zaczęła mieć i dziwny posmak.
Pewne wredne źródła podają informację o tym, że mosiądz nie koroduje.
No bo i teoretycznie MOSIĄDZ nie koroduje. Tzn. mosiądz per se NIE koroduje, ale cynk tak, a sam fakt stopnienia go z miedzią nie zmienia jego właściwości… więc cynk koroduje, pozostawiając brunatno-bordową miedź.
Podobno niektóre linie biżuterii wykonanej z mosiądzu są wykonane ze stopów odpornych na korozję cynku, ale nie pokładam w tym wielkiej nadziei, bo jednocześnie przestrzegają przed wprowadzaniem takiej biżuterii w interakcje z wodą morską.
Tyle tylko, że cynk koroduje w kontakcie z jonami chlorkowymi, które osiągają wysokie stężenia także w kranówce… więc logika nakazywałaby przestrzeganie przed moczeniem tej biżuterii w jakikolwiek sposób – ale ta sama logika sugerowałaby też postukanie się w czoło ZAMIAST produkowania mosiężnego kolczyka do pępka, którego nikt przecież nie wykręca pięć razy dziennie, za każdym razem kiedy ma ochotę wskoczyć pod prysznic, więc pozostaję sceptyczna.
Najprawdopodobniej te mosiądze po prostu śniedzieją i korodują-nie_korodują WOLNIEJ, więc trzęsąc się nad tą biżuterią i dbając można ją utrzymać w ładnym i reprezentatywnym stanie – teoretycznie. Bo o ile wiem, że bez wielkich cyrków da się to osiągnąć z miedzią w przypadku biżuterii zakładanej okazjonalnie, o tyle nie wyobrażam sobie tego w przypadku mosiężnego piercingu. To się zepsuje – i to zepsuje się bardzo szybko.
Brak konkretnych marek stojących za popularną biżuterią z mosiądzu oznacza to co zawsze w takich przypadkach = nie ma kogo winić za ewentualne machloje, a jakieś machloje na pewno za tym stoją*.
*- Silne przekonanie o prawdziwości powyższej teorii opieram na założeniu, że ludzie prowadzący biznesy pragną zysków – najprościej jak tylko się da.
Firmy czy osoby produkujące oryginalne artykuły wysokiej jakości nie bawią się w anonimowość i dbają o to, by ich produkt nie był kojarzony ze sklepem, w którym będzie sprzedawany, bo to oznaczałoby że kolejne pieniądze zadowolonych klientów wylądują w sklepie, ale niekoniecznie zostaną wydane na produkty tej konkretnej firmy – jak niby klient miałby je rozpoznać, skoro nie były sygnowane i nigdy nawet nie poznał nazwy/nazwiska właściciela?
To byłby kompletny marketingowy i finansowy bezsens.
To niekoniecznie muszą być jakieś wielkie przekręty i zbrodnie – w przypadku biżuterii celowałabym w “silne inspiracje” projektami, które nie są własnością intelektualną produkującej je firmy oraz tajemniczymi składami stopów – bądź to niezgodnymi z wybitymi na nich próbami, bądź to pakowania w nie silnych alergenów celem zaoszczędzenia na kosztach produkcji (co już podpada pod zbrodnię).
Właściciele a tym bardziej pracownicy sklepów, zajmujących się sprzedawaniem tej biżuterii dalej zwykle nie mają pojęcia, z czego jest wykonana.
W najbardziej optymistycznej opcji kupują ją jako “mosiądz” i sprzedają jako “mosiądz” – ale czy ten mosiądz faktycznie jest MOSIĄDZEM, czy tylko luźną inspiracją na temat lub nieznaną nauce substancją, pokrytą mosiężną skorupką żeby_było_taniej. Niespecjalnie w to wierzę, bo trzeba być naiwnym idiotą, żeby nie-sprawdzić-jak sprawdzić jakość towaru, jeśli w grę wchodzi ostre przepłacenie za chłam i banda niezadowolonych klientów; opcjonalnie cwaniakiem, który kupuje tanio i nie wnika, licząc na to, że klienci też nie wnikną w tę sprawę.
Z tego, co wcześniej wyczytałam, jeśli chodzi o mosiądz to istnieje możliwość pokrycia go zabezpieczającą przed czynnikami zewnętrznymi emalią – która jak każda emalia, prędzej niż później się zetrze, ale nieco przedłuży żywotność i efektowność produktu. Przeczytałam o tym i pomyślałam, że może nie będzie tak źle – w różnych źródłach wspominali o kilku miesiącach, a “kilka miesięcy” dawało nadzieję na to, że może mi się znudzić zanim zacznie się psuć, i nie będzie problemu.
Nie dość, że decydując się na biżuterię z tego materiału trzeba się liczyć z tym, że w pewnym momencie cynk najprawdopodobniej trafi szlag, to jeszcze bardzo łatwo się naciąć i kupić podrabiany mosiądz.
Mój nie jest podrabiany – lśni na różowozłoto tak, jak przeorany gwoździem mosiądz (i miedź, i BO miedź) lśnić powinien, a jednak nie przetrwał tygodnia.
W sumie szkoda – podrabiany, jak to podrabiany: ma w środku tajemnicze mieszanki, które pod wpływem ciepła ciała i odrobiny wilgoci zaczynają wchodzić ze sobą w reakcje i zawsze istnieje szansa na to, że jak spadnie na to trochę mejkapu to może się odkryć kamień filozoficzny.
Jedynym – przyznać trzeba, że dość sporym – plusem* jest to, że mosiężną biżuterię można polakierować i czyścić.
Jeśli chodzi o lakierowanie, to może być dobra opcja dla sporych, wiszących kolczyków czy naszyjników – ale tu nie wiem, jaki byłby bezpieczny w perspektywie dłuższego kontaktu ze skórą, ani jak zachowa się lakier po dwóch, trzech czy pięciu latach na metalu (to mniejszy problem w kontekście kolczyka za dwie dychy, większy w przypadku kompletu za kilkaset złotych lub więcej, który kupuje się z myślą o tym, by móc spokojnie nosić go sobie przez resztę życia ilekroć pojawi ku temu ochota). Nigdy tego nie próbowałam z żadnym metalem (biżuteryjnym), więc nie mam pojęcia, czy to faktycznie zabezpiecza, czy na dłuższą metę raczej szkodzi.
Czyszczenie – a dokładniej polerowanie szmatką, namoczoną w soku z cytryny pomogło w usunięciu brunatnego nalotu z mojego nieszczęsnego kolczyka, ale nadal wyczuwam na nim zapach korodującego metalu.
Nie wygląda jak nowy, ale jest znacznie lepiej – jeśli pojawią się kolejne spektakularne zmiany to postaram się je odnotować, ale póki co czuję, że mam dość mosiądzu (przynajmniej na jakiś czas).
Jestem też głęboko niezadowolona z faktu, że w kilkunastu sklepach internetowych zajmujących się sprzedażą m.in. biżuterii z brązu umieszczono adnotacje, że trzeba o niego “dbać” lub że “należy go regularnie polerować” lub że “odpowiednia pielęgnacja zapewni mu długotrwały blask i piękny kolor”, ale nie precyzują JAK ani CZYM, a na informację o soku z cytryny trafiłam przypadkiem – polerowanie suchą szmatką, mydłem, wodą z mydłem ani ściereczką do srebra nie zmieniało sytuacji (a wszystkiego próbowałam już PO tym, jak zróżowiał i stał się brunatny, więc to nie moje zabiegi tak na niego wpłynęły).