Babcia, która radziła pewnemu blogerowi, żeby nie zdejmował kamienia ze żmii znała się na gadach: nie trzeba było ruszać, byłby spokój.
Na pewno znalazłabym sobie jakiś inny problem, albo sięgnęła po jakąś napoczętą już chryję i nie byłoby problemu, ale… patrząc na to realistycznie: moje lamentacje też nie powinny być kłopotliwe.
Jaka jest idea Share Week?
Właściwie to nie wiem. Czytałam, przeglądałam, sprawdzałam… i nie wiem.
Na pierwszy rzut oka… początkowo wydawało mi się, że to jedna z tych inicjatyw towarzyskich, polegających na tym, że bloger poleca trzy czy pięć (w tym wypadku trzy) blogi, które lubi, ceni, odwiedza… czy coś. I że każda “nominowana” osoba zostaje o tym poinformowana i podaje ten łańcuszek dalej, przygotowując notkę ze swoimi rekomendacjami (albo to olewa i nie robi nic), bo zdarzało mi się trafiać na takie rzeczy w przeszłości, ale nie.
Idea została nieco zmodyfikowana przez Andrzeja Tucholskiego, który (nie wiem, jakiej skali ignorancją się w tym momencie wykazuję – i czy w ogóle) wydawał mi się znajomym nazwiskiem, ale… myślałam, myślałam i wymyśliłam tyle, że brzmi podobnie jak “Andrzej Turski” i pewnie dlatego mi się kojarzy.
O ile dobrze rozumiem nie ma już żadnych nominacji ani łańcuszka – wszyscy chętni piszą notki, zgłaszają je do niego w ustalonym terminie, oddając głos na trzy ulubione blogi.
Następnie głosy są liczone, a te “najchętniej polecane” pojawiają się w notce, w której zajmują tym lepiej widoczne miejsce, im więcej głosów zebrali.
Jak to zwykle bywa w przypadku takich inicjatyw rozgłos zyskuje głównie organizator akcji. No i dobrze: wymyślił, wdrożył, realizuje, na pewno się przy tym narobił. Niech mu na zdrowie idzie i oby inni kojarzyli go z czegoś więcej niż podobnego nazwiska.
Nikogo nie poleciłam, bo zanim zawędrowałam na stronę organizatora było już dawno po zabawie, więc wszelkie inne ewentualne “ale” zbledły w obliczu tego, że już nie było okazji – ale gdybym się uparła, pewnie jakieś bym znalazła. A może nie?
Od dłuższego czasu nie zaglądam na blogi, nie miałam i nie mam żadnych typów.
Wszystkie, że dosłownie WSZYSTKIE blogi, które zaczęłam z zainteresowaniem śledzić niedługo po tym, jak sama zaczęłam pisać już nie istnieją.
Inne, które znalazłam w międzyczasie są wymarłe lub pół-wymarłe (tzn. dawno nie pojawiło się nic nowego, ale jeszcze jest nadzieja).
A z całą resztą mam na pieńku, albo oni ze mną, albo jeszcze nie mamy, ale tylko dlatego, że nie znalazłam chwili na to, żeby gdzieś się z nimi pokłócić i mam to jeszcze do nadrobienia. Albo jeszcze nie wiem, że mam się z nimi o co pokłócić.
Tak czy siak – uznałam to za potencjalnie ciekawą okazję na znalezienie czegoś ciekawego. I znalazłam, o klękajcie narody, znalazłam.
Uświadomiłam sobie, że jeszcze jeden genialny sposób na zyskanie blogowej popularności!
W zeszłym roku napisałam o zdobywaniu blogowej popularności – niby żartem, ale nadal żywię głębokie przekonanie, że to by zadziałało.
Kolejną skuteczną metodą jest rozkręcenie na fejsie grupy dyskusyjnej o tematyce blogowej i podrzucanie a to tematów do dyskusji, a to linków do własnego bloga, gdzie znajduje się post, który ma być punktem wyjścia do debaty w komciach (i tu i tam) przy zachowaniu proporcji mniej więcej 2:1 (żeby się za bardzo nie narzucać – chyba, że akurat jest okazja, bo wtedy pół na pół).
Teoretycznie nic w tym złego, praktycznie też nie – ba, właściwie to genialny pomysł i chętnie napisałabym o tym parę miłych słów, ale stanęło na tym, że napisałam parę niemiłych.
Zaczęło się od tego, że bezpośrednio po odkryciu tej inicjatywy poskakałam po blogach, które brały udział w zabawie i przeczytałam trochę postów polecających, zajrzałam na część zachwalanych blogów – na kilku z nich autorzy podkreślali, że cenią tę inicjatywę za to, że daje szansę na odnalezienie fajnych, ale mało znanych blogów. Nie trafiłam na żaden wpis, który polecałby strony, które już są popularne (na tyle, że pojawiają się w innych mediach… no i że kojarzę ich autorów z czegoś poza kłóceniem się ze mną w komentarzach, albo poczęstowania mnie banem).
Nie trwało to długo i było dość uciążliwe – wchodzenie na blogi przez komentarze w disqus jest upierdliwe – wymaga aż dwóch, czasem nawet trzech klików, a ja bym chciała przechodzić tam gdzie chcę już po pierwszym, więc zostawiłam to sobie na później, próbując zapamiętać, żeby za jakiś czas zajrzeć na stronę organizatora i poklikać w linki, które pojawią się w formie listy.
Kiedy tam weszłam, wyniki zostały już ogłoszone, więc zaczęłam klikać. Swoim zwyczajem w pierwszym odruchu przegapiłam to, co było wyraźniej zaznaczone i napisane większą czcionką, więc pominęłam “najchętniej” polecaną grupę. Wróciłam do nich dopiero, kiedy już naklikałam swoje i uznałam, że może jednak zaszaleję i przeczytam cały post, nie tylko tytuły blogów, pod którymi kryły się linki.
Przeczytałam i najpierw z rozbawieniem odkryłam, że te “najmocniej” uhonorowane wydały mi się najmniej widoczne i najmniej kuszące, a potem kliknęłam w link do najchętniej polecanego bloga i opadła mi szczęka.
Już tam kiedyś byłam i wyszłam… chwiejnym krokiem, jak po spędzeniu kilku godzin na słońcu bez kapelusza i obaleniu duszkiem litrowego jabola – chodzi mi o ten charakterystyczny moment, kiedy to jeszcze nie wiadomo, czy uszkodzenia mózgu się cofną, czy to już tak zostanie.
Pod wieloma względami jest to dzieło niezwykłe. Sporo marnych, wymuszonych i nudnych jak flaki z olejem blogów widziałam, ale ten… borze mój, leszczyno słodka, sosno karłowata i różeńcu górski…
Praktycznie ta sama kategoria co walki w klatkach o bony zakupowe do Zaful – co samo w sobie jeszcze nie byłoby takie złe.
Zadufanie w sobie i narcyzm – nie mam nic przeciwko temu, często nawet lubię… ale nie w tym konkretnym przypadku.
Zważywszy na to, że autor bloga jest pełnoetatowym copywriterem – i to podobno (jak sam twierdzi) znakomitym… ten blog jest kompletną kupą. Marną, niedopracowaną, rozjeżdżającą się, rozwlekłą, beznadziejną kupą. W wielu miejscach pisaną na siłę, w wielu innych budzącą silne skojarzenia z powiedzeniem “krowa, która dużo ryczy mało mleka daje” – i to wcale nie dlatego, że nie jest, za przeproszeniem, mleczna.
Szczytem wszystkiego byłoby, gdyby copywriter z wieloletnim doświadczeniem nie umiał sklecić przyzwoicie wyglądającego bloga. A ten? Cóż… ten albo nie umie, albo jeszcze nie spróbował.
Część wpisów jest dobra, część sprawia wrażenie realizowanego na siłę tematu, w którym priorytetem jest nie tekst, a odpowiednie wstawienie nagłówków i fraz kluczowych. Po kilku miałam wrażenie, że “tak dobrze żarło i zdechło” – wstęp, wstęp, wstęp, budowanie napięcia… ten moment, w którym już już zaraz powinny się pojawić argumenty albo jakieś konkretniejsze rozważania, nie składające się z samych obłych zdań i fraz… pojawia się jakaś konkluzja, totalną partyzantką, jakby te 70% mięsistej i treściwej części posta gdzieś wcięło, a potem dłuuuuga, dłuuuuga lista innych polecanych wpisów. Nigdy nie widziałam, żeby były tak wielkie i zajmowały WIĘCEJ miejsca niż faktyczna treść posta.
Posta, który jest rozstrzelony i “przejrzysty” do granic absurdu. Jedyna strona, na której palec mnie rozbolał od scrollowania przy czytaniu.
Te wielgachne, obszerne zajawki są milsze oku niż faktyczne wpisy – bo po kliknięciu znowu lądujemy w krainie rozwleczonego do nieprzyzwoitości tekstu.
Zrobiłam screena jednego z nich – wygląda jak wiersz, nie jak tekst.
Kilkanaście ekranów niżej – hosanna! Są komentarze! Za pierwszym razem myślałam, że nigdy do nich nie dotrę, albo że w ogóle ich tam nie ma.
Ale zachowałabym te wrażenia dla siebie – ba! i siebie bym przed nimi ustrzegła, nie spędzając tam ani pięciu minut, ale przypomniało mi się, że ja tam już byłam… po tym, jak kliknęłam w jednej z grup w przypiętego posta z prośbą o polecanie w “Share weeku”.
Regulamin tego nie zabraniał, więc – teoretycznie – do żadnej zbrodni nie doszło: wszak każdy inny bloger też mógł suto obspamować swoje społecznościówki prośbami o głosy… ale chyba żaden inny tego nie zrobił.
Mam mieszane uczucia. Bardzo “mieszane”.
Rozczarowanie skrzyżowane z niesmakiem, bo przez moment uznałam to za fajny pomysł, a on jakoś tak… lekko śmierdzi. Może i moja wina – niesłusznie założyłam, że “najczęściej polecane” zakłada domyślną spontaniczność i jakieś “oł łał, nie spodziewałem/łam się, że tak wielu blogerów lubi mnie czytać” a nie “głosujcie na mojego bloga, bo lubicie mnie za coś, co tu robię… niekoniecznie za bloga & ojej, ojej, jak miło” w połączeniu z totalnym bezkrytycyzmem i spijaniem sobie z dzióbków.
I podejrzeniem, że doszło tu do jakiegoś co_najmniej_wykorzystania_osobistej_sympatii a nie faktycznego polecania ulubionych blogów.
Nie wierzę, że czyjkolwiek “ulubiony blog” może tak wyglądać, choćby nie wiadomo jak wielką sympatię żywił wobec autora i jego tekstów.
Jeden z lubianych i odwiedzanych – okej, ale w “ulubiony” nie wierzę.
Teksty to kwestia gustu – można lubić, bo niby czemu nie; może nie każdemu zależy na tym, żeby było więcej treści niż nagłówków (nawiasem mówiąc ten sztuczny styl zaczyna pieścić umysł po dłuższym kontakcie i w zasadzie jestem skłonna czytać dalej, skoro już się rozsmakowałam), ale dizajn kryptonim “totalna masakra bielą bez litości” i piętnastosekundowe podróże do sekcji z komentarzami już nie.
Co to za ludzie w ogóle? Wszyscy mu źle życzą? Czemu nikt nie powiedział, że to jest spartolone i żeby sobie poprawił?
Nie pisałabym posta, wyraziłam emocje w spontanicznym komentarzu, który – niespodzianka – nie został opublikowany.
No nie wiem, do czego by tu się można przyczepić. Przecież nawet wygwiazdkowałam dupę.
Z tym tematycznym grupowaniem argumentów to serio, bez żadnej ironii.
Czytałabym jak cholera i odpalała znajomym z komóry. Lubię jak ludzie piszą o sobie, zamiast pierniczyć ogólniki, które ich ewidentnie męczą.
Natomiast jeśli chodzi o postscriptum, to upojona Maciejem Wojtasem, w dość dobrym humorze – choć niepewna, czy mam ochotę się wyrazić na temat, czy nie – wróciłam do klikania w inne blogi.
Ostatni na który weszłam przyprawił mnie o ciężkie deja vu, chociaż byłam pewna, że nigdy wcześniej tam nie byłam.
Wysiliłam mózgownicę i voila! – odgrzebałam wielokrotnie popularniejszego bloga, z którego ten specjalista od bezkompromisowych poglądów zerżnął całe akapity, tematy postów i konkluzje.
Zaliczyłam krótki impas twórczy: cóż z tym zrobić?
Zwrócić mu uwagę na blogasku – toć przecież usunie te podłe hejty.
Poinformować okradanego/ą – nie wiem, czy chciałoby mi się to zrobić nawet, gdybym mogła bez problemu mu/jej o tym napisać (a nie mogę – poczęstował/a mnie banem za rozsiewanie negatywnych emocji i na blogu i na fejsie), bo musiałabym się naprawdę mocno zastanowić, czy bardziej mierzi mnie kradzież własności intelektualnej, czy jej oryginalne, bandyckie poglądy.
Kiedy w grę wchodzi co najmniej dziesięć minut, poświęconych na zakładanie nowego konta, to wygrywa to drugie.
Dlaczego nikt inny nie zwrócił na to uwagi? A może zwrócił, ale został elegancko wymoderowany?
C’est la vie – skoro konsekwencją krytykowania poglądów autorki jest ban, to konsekwencją bana jest bycie okradaną w nieświadomości. Jak kto woli. Wpisałam sobie na listę rzeczy, których planuję się czepić, ale mam pińcet innych rozgrzebanych tematów do dokończenia, zabawa może poczekać.
Ale jedno w połączeniu z drugim doprowadziło do tego, że komcia jednak wysmarowałam. Odkrycie, że został usunięty sprowokowało powstanie całej notki.
Bo – żeby było śmieszniej: wróciłam tam, bo uwierała mnie świadomość, że się tak nieprzyjemnie wyraziłam.
Ba – zaczęłam się zastanawiać, czy aby nie przegięłam, bo przypomniałam sobie, że rany po oparzeniach III stopnia nie są tak wrażliwe na swoim punkcie jak przeciętny bloger i że może trzeba było się wyrazić bardziej jak w rozmowie z siedmiolatkiem…
Potem ujrzałam usuniętego komcia i jakkolwiek rozumiem niechęć wtaczania beczki chamskiego dziegciu między słoiki miodu – tzn. nie dziwię się, że pozytywnie zakręcony blogasek o rozwoju osobistym nie przepuszcza krytyki swoich działań (bo i jemu się oberwało, a jakże!) – tak nie puszczenia tych myśli w eter nie zniesę.
Nie zniesę, bo w momencie, kiedy “najchętniej polecanym” blogiem w jakimkolwiek plebiscycie jest coś, co wiesza mi kompa stroną główną, bo monstrualnych rozmiarów foty, występujące w roli ikonek do wpisów ładują się w nieskończoność, a podróż do stopki (na dole strony) zajmuje CZTERDZIEŚCI DWIE sekundy – CZTERDZIEŚCI DWIE SEKUNDY scrollowania i nikt nie wspomina nic na ten temat (z czystej uprzejmości zapewne, na pewno nie po to, żeby na wypadek nagłego rozkwitu kariery być w dobrych stosunkach ze wszystkimi)…
Niekończąca się opowieść… a nie – strona główna bloga maciejwojtas.pl
To zaczynam mieć wrażenie, że coś z tym plebiscytem było bardziej “nie tak” niż tylko agresywna kampania informacyjno-reklamowa u “zwycięzcy” vs. spontaniczne głosy na innych blogerów – mająca zapewne lekki wpływ na wyniki.
Po pierwsze – to nie jest blog, to portfolio.
Fasada stworzona dla ludzi, którzy chcą skorzystać z usług dobrego copywritera i nie mają pojęcia o blogach ani upodobaniach czytelników.
Oczywiście nie wiem tego na pewno – ale to jedyna rzecz, która wyjaśniałaby potrzebę upchnięcia na stronie głównej wielgachnych odnośników do osiemdziesięciu dwóch postów. OSIEMDZIESIĘCIU DWÓCH! W życiu czegoś takiego nie widziałam.
Może jestem szalona, ale po kiego diabła stałym czytelnikom dostęp do OSIEMDZIESIĘCIU ostatnich wpisów na stronie głównej? – wszak w momencie, kiedy pojawia się nowy są “do tyłu”może o jeden post, może o dwa, trzy czy pięć. Ale na pewno nie o OSIEMDZIESIĄT postów, uszeregowanych… nie chronologicznie, a od najchętniej klikanych lub komentowanych.
To byłaby kompletnie idiotyczna i absurdalna decyzja… gdyby ten blog był tworzony z myślą o osobach, które wracają, żeby czytać. To niewygodne, nieprzejrzyste, niefunkcjonalne… – dla wracających czytelników.
Za to idealne dla potencjalnych klientów – jest mnóstwo postów, jest aktywność pod postami, są laurki tzn. “referencje” w hurtowych ilościach…
Nic złego, przynajmniej dopóki nie przepycha się tego jako najchętniej polecanego bloga…
A jak się przepycha… – nadal nic “złego”, ale mam mieszane uczucia na myśl o tym, że ktoś wejdzie, rozejrzy się i uzna, że tak właśnie wygląda coś, co się ludziom podoba.
Po drugie – żadna z tych rzeczy nie jest powodem, żeby tego człowieka zmieszać z błotem i przyklepać, żeby równo leżał, ale każda może być powodem wyrażenia krytyki, która z jakichś dziwnych względów się nie pojawia.
Przeważnie świadczy to o tym, że bloger starannie blokuje i usuwa wszystkie wypowiedzi nie po jego myśli (w trosce o zachowanie odpowiedniej atmosfery oczywiście, absolutnie nie dlatego, że jest miękką fają i byłoby mu “przykro”) – jak jest tutaj nie wiem, ale póki co nie mam powodów sądzić, że to ten przypadek. Raczej, że ci, którzy już się tam pojawili i w swym zawzięciu dotarli aż do sekcji z komentarzami zmierzali tam po to, by napisać coś miłego i obłego – w tonie tego, co mieści się w ramach akceptowalnego na grupach “komć za komć”(ale nie wiem, czy to dlatego, że to stamtąd przybywali, czy dlatego, że zaprawili się w boju do tego stopnia, że nie umieją się wyrażać w inny sposób – pierwsza opcja byłaby tą bardziej optymistyczną, więc skłaniam się ku drugiej).
Jestem pełna uznania dla pomysłowości tego człowieka – ostatecznie iluż copywriterów wpadło na to, żeby zorganizować sobie kreatywne wsparcie na życzenie: jest zlecenie, jest temat, wrzucam posta z prośbą o podrzucanie pomysłów i wykorzystuję co ciekawsze, ubierając to w charakterystyczne dla siebie, obłe zdania – lub w mniej brutalnej wersji: jest zlecenie, jest temat, realizuję go a przy okazji wrzucam to jako temat do dyskusji.
To genialne. Pełna symbioza: autor koncepcji czerpie z tego korzyści, dostarczyciele pomysłów się bawią i integrują (okazjonalnie pożerając jakiegoś frajera, który się z nimi nie zgadza w jakiejś kompletnie banalnej sprawie – żadne tam kontrowersje klasy “czy używanie szczotek z włosia dzika jest etyczne?”, które uzasadniałyby pójście na noże i grupowe lincze). Prawie idylla, w którą bym się nie wtryniała, mimo że dostarczyciele wydają się być nieświadomi, że biorą udział w wymianie usług a nie czymś w rodzaju działalności charytatywnej, której celem jest ich dobry nastrój – co sprawia, że czują się zobowiązani do wyrażania wdzięczności…
A może naprawdę tak go lubią? Właściwie to przywołując w pamięci sylwetki adminów i adminek na innych grupach ten wypada sympatycznie i milusio jak pluszowy króliczek…
… na kłamstwie też go nie przyłapałam – podczas gdy w przypadku innych wystarczyło przeczytać dowolne dwa komentarze, albo jeden post, żeby móc zauważyć, że ma się do czynienia z koncertową mendą.
W tym przypadku – nie wiem czy widać – ale żywię coś w rodzaju sympatii. Może niezbyt silnej, ale jednak.
Tyle, że jeśli już to do człowieka, nie do bloga. Po pełnym rozsmakowaniu się w stylu literackim gotowam rozważyć wygłoszenie laudacji, ale odmawiam wiary w istnienie czegoś takiego, jak chętnie_polecana_strona_internetowa, na której można się zestarzeć, scrollując od “artykułu” do komentarzy i od nagłówka do stopki – i co za tym idzie nadal skłaniam się ku twierdzeniu, że skrzypek wygrał konkurs rysunkowy, bo ładnie gra.
Czy to problem?
Nie, ale Andrzej Turski kasujący mojego komcia już tak. Odkąd jestę blogerką nabyłam tej charakterystycznej wrażliwości i musiałam sobie trochę popiszczeć w tej sprawie.
PS.
Koieto- Ty jesteś zajebista! I tak totalnie zgadzam się z Tobą odnośnie “wojats-gejt” ;).
ps.Mnie polecali ale to było serio zaskoczenie bo osobiście uważam, że jestem chuj nie bloger :)
Gejt to nie wiem, wydawało mi się, że spóźniłam się na imprezę na tyle mocno, by było już dawno po ptakach, a wyszło na to, że się wbiłam w środek burzy.
Lista popularności na której odpowiednio wysokie miejsca zajęliby blogerzy, którzy sami na siebie oddali najwięcej głosów i bez możliwości głosowania na innych też mogłaby być ciekawa, ale taka niedopieszczana przez nominowanych przynajmniej nie mija się z celem.
Jak się innym podoba to nie masz nic do gadania :}
Nie po czasie- napisałaś bardzo uniwersalny tekst i obnażyłaś po prostu niezłego cfaniaczka, który niby jest taką sierotką (pisał przeprosiny na blogu i podobno miał swoją grupę zamykać w akcie rozpaczy=tego że więksi blogerzy szydzą z jego sposobu zdobycia wygranej w share weeku).
Ale mnie intryguje teraz kto jest tym plagiatorem :D (*tak, jestem ciekawska ;).
ps. No może nie przesadzajmy z ilością, poleciło mnie “aż” 5 osób zajdę się, także nie jest to tłum ;).
może pomoże: https://www.youtube.com/watch?v=SgASCYcVGiE
Nope…