. – Po co ci tyle kotów?
– Będę sobie nimi wypełniać wewnętrzną pustkę.
– Twoją? Nie da się mieć tylu kotów. Pierwszą setką nawet dna nie przykryjesz.
Rok temu, kiedy umarła moja kotka… nie umiem tego nazwać.
Wcześniej odchodzili ludzie, zwierzęta i mój żal po nich – prędzej czy później albo wcale. Nigdy nie miałam poczucia, że serce pękło mi tak, że już się więcej nie zrośnie, i że tam, w środku nigdy nie przestanę płakać. Przeczuwałam, że tak będzie. Wiedziałam, że nie będzie żyła wiecznie, ale to jeszcze nie powód, bym miała nie mieć w tej sprawie pretensji do świata.
Fizycznie wyłam sobie aż rozbolała mnie głowa i zaczęłam z lekka rzęzić. Moje emocje się nie zmieniły, mogłabym wrócić do tego wycia w każdej chwili (sprawdzałam) i nadal byłoby tak samo.
Jedyną znaczącą różnicą było to, że to, co w przeszłości poniekąd pomagało tym razem nie zmieniło zupełnie nic – nawet na tyle, bym poczuła się choć trochę inaczej.
Wdziałam, że się dzieje, wiedziałam, że biorę w tym udział, ale jakoś… nie miałam zdania na ten temat; jakbym kątem oka oglądała film.
Wtedy konkubent wymyślił, że trzeba mi możliwie szybko znaleźć podobnego kota. Wściekłam się, bo ledwo byłam w stanie znieść widok tych, które miałam w domu. Nie ich wina, że ona mi była centrum wszechświata, a one tylko_kotami.
Zachodzę w głowę i trwam w konsternacji, bo od tamtej pory na fejsie przewinęły mi się posty ludzi, którzy rozpaczając po śmierci swoich zwierząt pisali, że byli dla nieszczęsnego Burka całym światem. Zapamiętałam, bo za pierwszym razem uznałam, że komuś się w emocjach sens zdania zgubił i niechcący palnęli coś zupełnie przeciwnego… ale nie. Mają na myśli dokładnie to, widziałam to jeszcze kilka razy (nie tylko w kontekście zwierząt) i – może prawem serii – wciąż w tej samej formie, nie w tej, która wydawała mi się logiczna.
A może właśnie ta moja jest nielogiczna? I nieelegancko jest stwierdzać, że kot był ważniejszy od całej reszty świata?
Chociaż akurat w tej kwestii nikt raczej nie miał wątpliwości. Większość ludzi co najmniej raz wyraziła dosadnie swoje zgorszenie faktem, że nigdy nie dałam im odczuć, że zależy mi na ich na nich życiu choć w ułamku tak bardzo, jak na szczęściu tego kota. Nawet trafiały się okazjonalnie pełne klasy uwagi – żebym zachowała przyzwoitość i chociaż poudawała, że nie kocham tego kota bardziej.
Mam jakieś 50.000 jej zdjęć, robionych w nadziei, że przynajmniej w ten sposób zostanie ze mną na zawsze.
Jak do tej pory nie byłam w stanie patrzeć na którekolwiek z nich, albo choć myśleć o tym żeby je przejrzeć przez dłużej niż sekundę i nie ryczeć. Z niczym i nikim innym tak nie mam.
Nadal kocham ją bardziej.
To się już raczej nie zmieni – chociaż po jakichś dwóch miesiącach zrozumiałam, że kota nr 2 i 3 też kocham. Tylko mniej inaczej.
Yup. Mniej – ale jednak. Wcześniej wydawało mi się, że nie czuję tego do innych stworzeń. Pozostałe koty były, żeby się nie nudziła, kiedy nie było mnie w domu.
Nie przepadała za nimi, ale czasem raczyła się położyć z numerem 2. w jednym pudełku.
Najpierw wydawało mi się, że pozostałe koty są, bo są – żeby miał kto puszczać sierść na moje ciuchy, ale nie czuję do nich nic szczególnego.
Miały jakiś związek z nią, więc były święte – ale przy niej miałam takiego pierdolca z przerzutką, że czciłam jak boginię. Nigdy nie poczułam potrzeby czczenia w stosunku do czegokolwiek czy kogokolwiek innego.
Swego czasu podejrzewałam się o problemy w wyrażaniu uczuć i emocji.
Podobno odtwórstwo szło mi bardzo dobrze – ilekroć kogoś przedrzeźniałam, opowiadałam jakąś sytuację albo coś tłumaczyłam. Ekspresję własnych miałam minimalną. Potem okazało się, że po prostu nie było czego ekspresjonować (to słowo chyba się nie odmienia…) wyrażać. Wcześniejsze układy relacje miały niewiele wspólnego z uczuciami, przynajmniej tych, których źródło bije powyżej pasa.
Może to nie miało bezpośredniego związku z nią. Mam wrażenie, że miało, ale może zmieniałam się niezależnie od niej. Nie wiem, i chyba już się nie dowiem, czy to ona przyszła mi zmieniać świat, czy wpuściłam ją, bo już wcześniej trochę się zmienił.
Tak czy inaczej, kiedy po siedmiu latach złamała mi serce odchodząc, to było co łamać. Wcześniej przez wiele lat nie.
Przeraża mnie świadomość, że prawdopodobnie spędziła większość życia nie będąc dla nikogo wszystkim, tylko jakimś tam kotem. Nie przeraża mnie świadomość, że większość kotów żyje sobie raczej średnio lub źle.
Minął rok, więc okazja do wspominania jej dobra jak każda inna. Ta akurat bardzo zła, bo tydzień (ponad) temu umarł mi kot nr 2.
Od jakiegoś czasu wiedziałam, że już nie będzie lepiej, ale i tak uparcie odmawiam “pogodzenia się z tym”.
Wcześniej czułam, że nigdy więcej nie chcę żadnych kotów. Zniosłam dwa dni odruchowych wycieczek do kuwety, ciągłego zdumienia, że nikt nie czeka na karmienie i kompletnie nieruchomych elementów krajobrazu, obserwowanych kątem oka przy przechodzeniu z pokoju do pokoju. Trzeciego dnia zaczęłam mieć wrażenie, że jak tak dalej pójdzie to oszaleję.
Tak, jest jeszcze kot nr 3, ale ona nie przepada za ludźmi, którzy dość często kręcą się w części domu, opanowanej przez pozostałe koty. Za innymi kotami raczej nie przepada. Przez większość doby jest zajęta, bo śpi, przez mniejszość jest zajęta bo poluje na owady. Żre tylko nocą, przeważnie nie jest zainteresowana kontaktami i źle znosi wszelkie zmiany w swoich pokojach.
Raczej marna z niej kandydatka do zaspokajania mi potrzeby obecności czegoś, co mogłabym obserwować kątem oka.
Zaczęłam przeglądać ogłoszenia i szybko zdałam sobie sprawę z tego, że moja trzypunktowa lista wymagań (1. Kilkuletnia. 2. Kotka. 3. A najlepiej dwie.) to coś niemal/nie do przeskoczenia.
Najpierw miałam nadzieję na znalezienie czegoś w okolicach najbliższego miasta, potem dwóch… skończyłam z okręgiem o promieniu ~60 kilometrów. Dorosłych kotek wielkie zero, więc zaczęłam (choć bez przekonania) zagadywać w sprawie odrośniętych kociąt.
W ten sposób udało mi się znaleźć… panią, proponującą mi kupienie płodnej, nierodowodowej kotki “w typie rasy” (Bóg raczy wiedzieć jakiej, nie dopatrzyłam się podobieństwa do żadnej ze znanych mi) i przez resztę dnia relaksowałam się zgłaszając pozostałych biznesmenów, którym “brakło czasu” na wyrabianie kociętom rodowodów.
Potem, odpowiedziawszy na wiele mówiące ogłoszenie o treści “oddam kota” (nic więcej i bez zdjęć) znalazłam… piękne rodowodowe koty i panią, która chciała sobie pogadać. I zatrzymać koty. Spotkałyśmy się wczoraj, z braku innych pomysłów na wolną chatę (której potrzebowały dwa inne, maksymalnie zestresowane koty, które przywiozłam dzień wcześniej).
Fajna pani, fajne koty… ale chyba nie zrobiłyby na mnie wrażenia nawet, gdyby były parką młodych pum. Już wcześniej poczułam przeznaczenie na widok… no oczywiście, że burego KOCURA. Nie dość, że z twarzy podobny do miliona innych, to na dodatek znacznie dalej, niż byłam gotowa jechać po kotkę.
Na wszelki wypadek obejrzałam jeszcze kilkaset ogłoszeń, napisałam do kilkudziesięciu… i dopiero po n-tym z kolei braku odpowiedzi uświadomiłam sobie, że wszystkie one były mi zupełnie obojętne – za to na myśl o tym, że ktoś mógł zgarnąć tego przeklętego kocura, albo nie daj borze oddać go do schroniska czy zrobić jeszcze coś gorszego zaczął mnie boleć brzuch. I tak mnie bolał przez trzy dni, póki nie wsiadłam z nim do taksówki… żeby nią dotrzeć do kolejnego środka transportu… i kolejnego… i kolejnego.
Ten dzień mógłby wyglądać zupełnie inaczej. Tzn. – gwoli sprawiedliwości: dzień był w porządku, najsłabszym elementem byłam ja – spartoliłam co mogłam, spóźniłam się wszędzie i przespałam dwie godziny na siedząco…
Jeśli chodzi o to ostatnie – nie mam pojęcia jak do tego doszło. Zaplanowałam sobie wszystko, nastawiłam budzik, zasnęłam, obudziłam się, wstałam… i nagle zrobiło się trzy godziny później.
W związku z tym, że byłam już od dawna spóźniona wszędzie, została mi już tylko wycieczka po kota… na którą też byłam spóźniona. Zero cywilizowanych opcji dotarcia na dworzec w ciągu półtorej godziny… potem przerwa w odjazdach busów.
Co prawda konkubent wyrażał gotowość podwiezienia mnie gdziekolwiek – ale raczej żeby się upewnić, że wrócę z jednym kotem, nie z całym stadem (nie miałam najmniejszego zamiaru wracać z jednym kotem).
Nic tylko się załamać – więc się załamałam. Zapaliłam, przejrzałam raz jeszcze godziny odjazdów, złapałam spodnie, torbę i pobiegłam. Zdążyłam, chociaż piżamę przebierałam już w busie, a dzięki gwałtownemu hamowaniu but ze skarpetką poleciały w stronę kierowcy. Potem zorientowałam się, że praktycznie nie mam pieniędzy, a karta została przy laptopie, bo mi się z wieczora zachciało robić zakupy na allegro. Wylałam swe żale taksówkarzowi, który akurat nie miał nic lepszego do roboty, więc pojechał ze mną szukać rozmytego (no bo oczywiście nie mogłam wziąć długopisu, koniecznie trzeba to było zapisać mazakiem) i wyraził uznanie dla moich dziewiątek, które wyglądają zupełnie jak dwójki i odwrotnie.
Numer telefonu nie dał się odcyfrować, a nie udało mi się dobrać do internetu. Pobiegałam sobie trochę po jakimś osiedlu, ale ostatecznie znaleźliśmy właściwy dom. Wparowałam tam tak nieprzytomna i zziajana, że musiałam zrobić naprawdę piorunujące wrażenie. No ale udało mi się wyjść stamtąd z kotem. No to pojechaliśmy po drugiego i…
Może spuśćmy zasłonę milczenia na to, co poczułam, kiedy obładowana kotami i pożegnana z taksówkarzem, któremu chyba zaczęło się to podobać zostałam uświadomiona, że publiczną komunikacją zwierząt przewozić nie wolno.
Płaszczyłam się, bardzo – i bardziej jak uświadomiłam sobie, że jak nie wyżebrzę, to będę tam siedzieć z tymi kotami na zimnie przez co najmniej trzy godziny.
Ostatecznie dojechałam szybciej niż zakładałam w planie nie zakładającym ciągu niepowodzeń.
A dom dalej pusty, bo koty wyszły z transportera, obeszły pokój, ciągnąc brzuchami po dywanie i powbijały się w jakieś dziury, przez pierwszą dobę tyle je widziałam – tylko dwa razy lśniące oczy w kuwecie. Słyszałam też jeden pomruk godny rozjuszonego niedźwiedzia.
Kocur jest ogromny. Próbował się wbić w pomniejsze dziury, ale się biedny nie zmieścił, dziś chował się za kwiatkiem, zza którego wystawał z każdej strony.
Syczał na mnie, więc dałam spokój. Gardzi mną, brakuje mi dłoni żeby go objąć, nigdzie się nie może wcisnąć, nazwałam go roboczo Teżet.