Do stworzenia tego wpisu natchnął mnie bardzo, bardzo zły artykuł, znaleziony na stronie samozwańczych edukatorów seksualnych.
Nie wiem, czy to w zamierzeniu miało mieć charakter informacyjny, czy było czymś w rodzaju “emocjonalnego”; nie zostało to sprecyzowane.
Więcej w nim wrażeń własnych niż informacji i faktów, ale całość jest tak bełkotliwa i niespójna w formie, że nie będę próbowała zgadywać, czy skorzystała z cudzych opowieści (przeczytanych lub wysłuchanych), czy napisała to bazując na własnych doświadczeniach.
Trzeba wykazać naprawdę sporo dobrej woli, żeby cokolwiek z tego zrozumieć.
Patrząc na to pod względem formalnym mogę powiedzieć, że nie tak powinny wyglądać teksty informacyjne, uświadamiające i “misyjne”.
Eufemistycznie rzecz ujmując jest to tekst bardzo eklektyczny. Patrząc realnie – nie tylko marny, ale i szkodliwy. Człowiek, który chcąc się czegoś dowiedzieć trafi na taki bełkot (a trafi, bo z tego co widzę nie ma zbyt wielu alternatyw) i zlekceważy problem.
Nawiasem mówiąc – słusznie zrobi. Bo ten konkretny “problem” nie istnieje: nie w takiej formie i nie w naszym społeczeństwie.
A biorąc pod uwagę to, jak koszmarną bzdurę serwuje tam czytelnikom pani Patrycja Wonatowska jestem przerażona tym, co za ludzie garną się do “edukowania” innych.
Piszę ten tekst po raz drugi, bo zdecydowałam się na zmianę formy.
Pierwotnie chciałam się odnieść do kolejnych fragmentów tekstu, ale ciężko to zrobić z artykułem, w którym każde zdanie prosi się o komentarz. Cytowanie całego artykułu podzielonego na części nie ma większego sensu (zresztą nawet nie wiem, czy jest zgodne z prawem, bo nie znalazłam definicji pojęcia “drobny utwór”), a linkowanie i wymienianie pierwszy akapit, drugi akapit… stanie się gadaniem w próżnię, jeśli ktoś zdecyduje się go usunąć lub zmienić treść.
Więc zrobię to inaczej: napiszę własny tekst, przywołam dwa fragmenty, przy których zrobiło mi się słabo i skupię się na tym, co o tym sądzę.
Nie jestem edukatorem seksualnym, tylko zaściankową blogerką – co złego to ja (i nie zgubiłam “nie”), więc nie sądzę, by moje słowa trafiły do kogoś bardziej niż te, rzucane z pozycji autorytetu, ale co szkodzi spróbować : ostatecznie, jak to mówią “groch drąży ścianę”…
Czym jest molestowanie uliczne?
(z zagranicznego: catcalling)
Chciałam, by tekst pani Patrycji mi to wyjaśnił – zawiodłam się.
Przeszukałam więc inne miejsca i trafiłam na mnóstwo przemyśleń bez konkretnej definicji, która w zależności od źródła obejmuje:
a) wchodzenie w jakiekolwiek interakcje z kobietami w miejscach publicznych;
b) głośne komentowanie czegokolwiek;
c) flirty;
d) zaczepianie kobiet, które sobie tego nie życzą;
e) głośne “komplementy” i marzenia seksualne wygłaszane przez stereotypowego budowlańca na rusztowaniu;
f) naruszanie przestrzeni osobistej, dotykanie, osaczanie, wyzwiska, groźby;
g) napastowanie, napaść, ekshibicjonizm, próby gwałtu;
h) inne poważne przestępstwa.
Niektórzy twierdzą, że – by można było mówić o catcallingu – w/w zachowania (a-f) muszą być “uporczywe”, inni że jest nim absolutnie wszystko, co stanie się powodem czyjegoś dyskomfortu, jeszcze inni, że problem zaczyna się dopiero tam, gdzie jest i poczucie krzywdy o ofiary i zdecydowana chęć wyrządzenia krzywdy ze strony sprawcy.
Generalnie: cyrk na kółkach i kompletny bezsens.
NIE DA SIĘ walczyć z żadnym problemem bez wcześniejszego zdefiniowania go i nakreślenia ram, takie latanie po omacku nie ma najmniejszego sensu.
Gwoli ścisłości: uważam, że catcalling nie jest problemem palącym nasze społeczeństwo.
Nie jest, nie był i raczej (na szczęście) nie będzie.
Robienie z tego PROBLEMU i praca u podstaw mająca na celu jego rzekome rozwiązanie lub zwalczanie jawi mi się jako wołanie najlepszego ortopedy do nieskomplikowanego złamania palca w momencie, kiedy pacjent ma też wstrząśnienie mózgu, pękniętą śledzionę i zmiażdżone nogi.
Sorry Batory, nie ta kolejność.
W momencie, kiedy większość społeczeństwa nawet nie rozumie, czym jest molestowanie, a kodeks karny nie ujmuje tego jako osobnego przestępstwa ani nawet wykroczenia?
W momencie, kiedy nie jestem w stanie znaleźć ANI JEDNEJ sensownej definicji “molestowania” w polskojęzycznej części internetu?
No nie no…
Powoływanie się na sytuację kobiet w Indiach, Egipcie a nawet serwowanie przykładów z USA jest idiotyczne.
Żyjemy w Polsce, mamy inną kulturę, inne przyzwyczajenia, przekonania, mentalność, inną świadomość społeczną.
Bardzo wiele rzeczy mamy innych – niektóre są podobne, pewne mechanizmy działają tak samo bez względu na miejsce i czas, ale różnic jest dość, by zabierając się za serwowanie jakichkolwiek rozwiązań najpierw rozejrzeć się dookoła, przejść się ulicami, posłuchać ludzi i przynajmniej spróbować zrozumieć sytuację.
I zrobić to PRZED serwowaniem jakichkolwiek porad.
I najlepiej zamiast sięgania po gotowe rozwiązania, których jedyną zaletą jest to, że ktoś już wcześniej je wymyślił, ale nie to, że są skuteczne.
Catcalling nie jest osobnym problemem, jest echem innych, groźniejszych “tradycji” jakie kultywujemy.
Ludzie wychodzą na ulice z tym, co mają w głowach przez cały czas.
A mają tam najróżniejsze rzeczy, najrozmaitsze syfy, które przez większość czasu siedzą w ukryciu, ale wychodzą, jeśli mają okazję.
Kobiety bywają molestowane na ulicy – atakowane komentarzami, wyznaniami i zachowaniami, które sprawiają, że czują się niekomfortowo, źle, poniżone, przestraszone, uprzedmiotowione. Ale to wynik lekceważącego podejścia do problemu molestowania jako całości: a dochodzi do niego w domu, w szkole, w pracy, na ulicy, w kawiarni, wszędzie.
I skala problemu jest ogromna.
Jak mogłaby być mniejsza, skoro kobieta nawet nie ma czuć się pokrzywdzona czyimś ohydnym zachowaniem?
Pomijając już kwestię jakiejkolwiek kary dla sprawców – niechby i byli totalnie bezkarni. Olewanie tej kwestii z góry na dół i nie podejmowanie tematu w ogóle nie jest właściwe, ale i tak o niebo lepsze niż te “dyskusje”, które mamy.
Biedny, biedny Rudnicki, który tylko nazwał dziennikarkę “kurwą” i miał potem takie nieprzyjemności, że stado rzekomych feministek rzuciło mu się na pomoc, bo to przecież taki porządny chłop, na pewno nie miał nic złego na myśli.
Biedny, biedny Polański, który tylko naćpał i zgwałcił protestujące dziecko. Ciężkie życie miał biedaczek, parę dobrych filmów zrobił i przeżył holocaust, więc nie można go źle oceniać.
Biedny, biedny Depp, który może i przysolił, może zasunął z kopa tej żądnej mamony pindzie, ale ładny jest i w fajnych filmach grał, więc w sumie niewielka szkoda nawet jeśli to zrobił.
I tak dalej, i tak dalej…
Ale wracając do molestowania:
Aprobata społeczna wobec uwag na temat wyglądu i zachowania nie jest specyficznym problemem, właściwym ulicznym zaczepkom.
Obowiązuje wszędzie i nie jest tożsama z molestowaniem.
Ludzie stykają się z tym w domu, w szkole, w pracy, internecie, kinie i kościele. WSZĘDZIE.
I nie ogranicza się to tylko do wyglądu i zachowania. Pochodzenie, osiągnięcia, upodobania, orientacja polityczna i seksualna, pozycja społeczna, wiek – WSZYSTKO ściąga na siebie wypowiadane z uśmiechem, wulgarne komentarze.
Większość nie widzi w tym żadnego problemu – oczywiście dopóty, dopóki nie dotyczy to ich samych, ich ziomasków lub ludzi podobnych do nich.
Wtedy nagle zaczynają rozumieć, że to rani. A dokładniej: że ich rani. Kto by się przejmował jakimiś frajerami, którzy…
Nawiasem mówiąc nie jestem pewna, czy to problem: ludzie bywają niemili, to nie koniec świata.
Normalny człowiek powinien być w stanie znieść parę przykrych uwag bez szkody na samopoczuciu.
Przedstawianie kobiet jako ofiar w kontekście sytuacji, które nie przez wszystkie kobiety są postrzegane jako krzywdzące i problematyczne prowadzi donikąd.
Jest irytujące i śmiesznie łatwe do obalenia. Wystarczy zapytać dziesięć przypadkowo wybranych kobiet:
- czy widzą w tym problem?
- czy nigdy nie poczuły się dowartościowane końskim komplementem?
- czy każda zaczepka lub komentarz to dla nich bolesne doświadczenie?
Nie wszystkie będą widzieć problem.
Nie wszystkie będą się czuły pokrzywdzone wszystkimi komentarzami, które usłyszały.
Nie wszystkie będą to wspominać jako przykre sytuacje.
Czy to podstawa do negowania krzywdy tych, które widzą problem, czuły się zranione i mogą wymienić co najmniej kilka przykrych sytuacji? – nie.
Ale to powód, by nie wrzucać wszystkich do jednego wora i nie przemawiać za milyjony, nie biorąc pod uwagę tych, które mają inne zdanie.
Słowa przypadkowych łebków nie ranią ludzi, którzy mają samoocenę na swoim miejscu.
W najgorszym wypadku są lekko nieprzyjemne.
Jeśli człowiek nie ma samooceny na swoim miejscu, to będzie cierpiał, ale źródło jego cierpienia nie leży na ulicy.
Był lub jest regularnie gnojony w domu lub/i szkole czy pracy – nie przez przypadkowo napotkanych chamów czy napaleńców, ale przez tych, na których powinien móc liczyć i w towarzystwie których powinien się czuć bezpiecznie.
Wyeliminowanie czynnika zewnętrznego niewiele zmieni.
Można się zastanawiać nad tym, czy warto o to walczyć.
Pod pewnymi względami tak – bo przecież lepiej byłoby tej już i tak mocno udręczonej osobie nie dokładać cierpień i stresów. Ale czy warto przeznaczać siły i środki na zwalczanie czegoś, co nie jest źródłem niczyjego problemu?
Dlaczego zaczepiane na ulicy kobiety czują się ofiarami?
Bo wcześniej zrobiono z nich ofiary. WYCHOWANO je na ofiary. Oduczono je buntu, wbito do głowy, że mają być grzeczne. Gnojono za każdym razem, kiedy protestowały i zastraszono, że jeśli nie będą wyglądały na dość skrzywdzone, to nikt im nie uwierzy.
I najprawdopodobniej dlatego, że już są czyimiś ofiarami.
Wnoszę po sobie – przez większość życia nie miałam problemów z zaczepkami. Tu niegrzecznie podziękowałam, tam rzuciłam kurtuazyjnym spierdalaj, macacza odepchnęłam, na durny tekst odpowiedziałam jeszcze durniejszym tekstem. Wszystko to półautomatycznie, często nawet tego nie traktowałam tego jako coś wartego zapamiętania i “aaa, no tak, faktycznie, powiedziałam” przychodziło w momencie, kiedy koleżanka, która tam ze mną była opowiadała o tym współlokatorowi. Komentarze też nie robiły na mnie wrażenia.
Nie dlatego, że miałam opiewany przez idiotów “dystans”.
Nie dlatego, że nie widziałam w tym problemu.
Nie dlatego, że mi się podobało.
Nie dlatego, że mam tak wyrafinowane poczucie humoru.
Nie dlatego, że byłam “asertywna”, “silna psychicznie” czy zdatna do określenia którymkolwiek z zacnych przymiotników, jasno świadczących o tym, że osoba odbierająca to w inny sposób zasługuje na garść przeciwstawnych określeń.
Tylko i wyłącznie dlatego, że miałam poczucie, że jakby co, to NIE JA robię coś złego, NIE JA zachowuję się chamsko/niewłaściwie/wstrętnie, NIE JA przekraczam granicę, NIE JA to inspiruję i NIE JA jestem winna.
Kiedy to poczucie zostało mi odebrane – magia! – czułam się jak gówno, ciągle wracałam do tego myślami i nie mogłam sobie z tym poradzić.
Nie przez sprawców i wyjątkowy charakter ich czynów, a dlatego, że ktoś szybko i czujnie zaatakował mnie wyrzutami na temat mojej nieadekwatnej jego zdaniem reakcji, poinformował, że “prowokowałam”, że ktoś miał prawo tak się zachować, albo uznać, że jak najbardziej życzę sobie macania po cyckach.
I kiedy dochodziło do kolejnych, podobnych sytuacji bezpośrednio PO takim praniu mózgu sztywniałam, panikowałam, nie wiedziałam co mam zrobić, jak się zachować, żeby nie oberwać bardziej.
Miałam to względne “szczęście”, że nigdy nie miałam w otoczeniu zbyt wielu życzliwych osób i za każdym razem dość szybko wracałam do “normy”.
Gdybym miała… gdyby ktoś wisiał nade mną i konsekwentnie przypominał mi, że mam czuć się jak gówno, to pewnie spędziłabym w takim stanie resztę życia.