Odkąd zaczęłam pisać i czytać (blogi) interesowały mnie głównie pamiętniki.
Takie tam – byłam na zakupach, średnio napisałam maturę z matmy, mąż strącił ręcznik i nie podniósł. Kiedyś bardzo je lubiłam.
Po pięciu miesiącach jestem prawie pewna, że one nie istnieją. Szukałam, szukałam, szukałam… i na dobrą sprawę nic nie znalazłam. Ani w katalogach, ani na fejsie, ani w klikanych na oślep linkach na czyichś blogach, ani w google. Nic. Chyba równie dobrze mogłabym spędzić dwa miesiące wakacji na Mazurach w poszukiwaniu dziko rosnących kaktusów.
Nie wydaje mi się, by moje oczekiwania były wygórowane: minimum dwadzieścia postów, minimum jeden tygodniowo i maksimum miesiąc od daty ostatniego posta – jak na mój gust to bezwzględne minimum, które pozwala mieć nadzieję na to, że autorowi podoba się pisanie i nie zwinie interesu zaraz po dodaniu bloga do obserwowanych.
Prawie znalazłam pamiętniczki – z dużym naciskiem na “prawie”…
Znalazłam dwa albo trzy (nie jestem pewna, czy ten trzeci był faktycznie trzecim, czy kolejny raz wlazłam na któryś z poprzednich), które spełniały moje oczekiwania pod kątem treści, ale jakaś wroga siła podpowiedziała wszystkim trzem (obu?) paniom, że doskonałym pomysłem będzie urozmaicenie każdego wpisu zdjęciami.
Nie – nie jednym zdjęciem, nie pięcioma, nie dziesięcioma. Pod jednym upchnięto ponad trzydzieści! TRZYDZIEŚCI zdjęć w pełnej rozdzielczości, od których moja przeglądarka dostała zawału.
Żeby one jeszcze były w jakiś umiarkowanie logiczny sposób połączone z wpisem – czyli bla, bla, bla, a potem wpadłam do Kaśki i zrobiłyśmy sobie sesję zdjęciową – endżoj. Ale nie – po prostu masa fot w różnych ałtfitach, ale zero informacji o tym, że klikając w post mogę/MUSZĘ sobie też obejrzeć sesję, zero informacji o tym, które (bo nie wszystkie) posty zawierają zdjęcia, zero informacji o tym, kto, kiedy i po co je zrobił (może to bzdety, ale skoro w poście pisze o sobie, to nie zaszkodziłoby, gdyby dodały jakiekolwiek podpisy pod zdjęciami – choćby jakieś banalne “w parku” czy “za domem u Kaśki”).
Komentowanie graniczyło z niemożliwością, bo żeby doscrollować na sam dół trzeba było poświęcić 30 sekund życia – a potem dobić do minuty, scrollując jeszcze raz, tym razem gnając w kierunku zachodzącego słońca okienka na komentarze.
Poza tym kompletna posucha. Zero. Nic. Pustynia.
Owszem – codzienność przeciętnego człowieka jest średnio interesująca, ale i tak jest o stokroć ciekawsza od tysiąc-pięćset-sto-dziewięćsetnego blogaska gloryfikującego kompromisy, poświęcenia i samoudręczenie lajfstajlowego, pełnego bzdur zerżniętych z innych miejsc w sieci – żeby to chociaż były bzdury autorskie…
Ale nie. Oczywiście, że nie.
Nawet jeśli blogowe pamiętniczki istnieją, to jest ich niewiele, lub są trudne do znalezienia (albo ten motherload skrzętnie się przede mną ukrywa), toteż narzekanie na ich nadmiar sugeruje, że autor narzekań kopiuje swój pogląd od innego pacana, który trzasnął wywód w oparciu o wpis “jak stworzyć ciekawego bloga”, złoty rocznik 2007, kiedy takich blogów było sporo.
A teraz? Ktoś coś tam przebąknie raz na kwartał, ale to nie czyni jego bloga pamiętnikiem.
Pogodzenie się z tym, że takich blogów NIE MA przyszłoby mi o wiele łatwiej, gdyby nie banda mądrali narzekająca na PRZESYT takimi treściami.
Aż dziw, że nie narzekają konieczność parkowania na płatnym, bo sąsiad na ich miejscu pod blokiem używane jednorożce złomuje.
I to bezmyślnie powtarzane pitolenie, że prowadzenie internetowego pamiętniczka świadczy o monstrualnym ego jego autora, któremu bezczelnie wydaje się, że jego życie jest na tyle interesujące, że ktoś zechce o nim czytać. Za to udzielanie porad życiowych, które sam uprawia to przejaw skromności… no litości.
Kilka razy dodałam post z prośbą o linki do takich blogów z gorącym zapewnieniem, że będę czytać do upadłego.
Dostałam stos linków – jedne blogi ciekawsze, inne mniej. Wszystkie łączyło jedno: nie były pamiętnikami. Standardowe mydło i powidło. Z przewagą mydła.
Gdzie się podziały pamiętniki na litość boską? No gdzie?
Transformowały w konta na Instagramie?
Nadal śledzę głównie modelki, ale przeglądałam sporo i nic pamiętnikiem nie zapachniało.
Na facebooku?
Tego nie jestem pewna, bo czytanie blogów na fejsie irytuje mnie prędzej niż później: co przeczytam kilka wpisów, to coś przypadkiem kliknę, zapomnę się, wyłączę kartę albo przejdę gdzie indziej… i już po zabawie. I scrolluj to durniu w poszukiwaniu miejsca, w którym ostatnio byłaś. Jeszcze ktoś coś w międzyczasie skomentuje i kolejność postów się zmieni. Chcę przeczytać coś w przerwach robienia na drutach – niemożliwe. Przejrzenie dyskusji w komentarzach też wymaga pierdyliarda kliknięć w kolejne akordeony z odpowiedziami.
Ok – jakby był jeden, dwa, trzy… ale nie trzydzieści.
Raz się zawzięłam, że przeczytam kilkuletniego bloga na fejsie. Samo scrollowanie, ładowanie i dokopywanie się do najstarszych wpisów zajęło mi piętnaście minut. PIĘTNAŚCIE! Przecież to się mija z celem.
W pisaniu bloga nie chodzi chyba o to, by zainteresowany czytelnik dostawał pierdolca z przerzutką próbując dobrać się do wpisów.
Snapchat?
Wiem co to tylko w teorii. I kojarzę głównie z rozbawieniem, związanym z masą szokujących newsów o tym, że jego debiut na giełdzie zakończył się fiaskiem, bo akcje najpierw poszybowały w górę – wtedy właściciel wykupił większość, a potem “stracił” ciężkie miliony bo wartość akcji spadła.
Kto pisze te artykuły, dzieci?
Ok, moim pierwszym skojarzeniem ze słowem “giełda” jest podobny do złomowiska plac z bandą serdecznie kłócących się ludzi, gdzie można kupić klocki hamulcowe do fiata i druty po przezwajaniu silników, ale to chyba dość oczywiste, że akcje firmy debiutującej na giełdzie spadają, by potem się ustabilizować – czy to po wzroście, czy bez wzrostu, a na kupowaniu akcji WŁASNEJ firmy się nie traci – wręcz przeciwnie, można sporo stracić, jeśli się większości nie wykupi, a że nie poszybują w górę to chyba wiadomo, bo przecież ceny początkowe ustala się w oparciu o analizy, a amortyzacja…
Jakieś bliżej niesprecyzowane “gdzieś indziej”?
Gdzie? No gdzie? GDZIE?
Może zamarły, bo trudniej pisać pamiętnik niż ględzić sobie ot tak o czymś, co akurat przyszło nam do głowy?
Z pewnym zdziwieniem odkryłam, że coś, co wydawało mi się taaakie proste – “a, dodam w końcu kilka wpisów a’la dziennik, w końcu specjalnie z myślą o nich ustawiłam sobie kategorię, w której od dawna dumnie wisiał sobie jeden post…” okazało się całkiem skomplikowane.
O czym by tu, żeby się za bardzo nie obnażać? A może właśnie…? Nie no, przecież w innych wpisach też sporo pitolę o sobie… może lepiej byłoby w ogóle wywalić tę kategorię i skupić się na innych rzeczach? Ale przecież chciałam… ale nie… tak… nie… a może… nieee… ale jednak…
Idiotyzm w czystej postaci.
Może inni też chodzą na łatwiznę?
Nawet jeśli nie jest łatwa per se, to przynajmniej nie niesie ze sobą gwarancji obnażenia tzw. intymnych szczegółów. Z drugiej strony… co za różnica? I tak najwięcej można zobaczyć między wierszami, a czy widzi się rzeczywistość, czy własne fantazje to już zupełnie inna kwestia.
Tak czy siak tęsknię za pamiętnikami.
Nawet te najnudniejsze były kilka poziomów wyżej niż wszechobecne, masowo kopiowane zewsząd treści niby-poradników, których autorzy nawet nie czują potrzeby dodania czegoś od siebie, tylko sruuu – u kogoś na blogu dokładnie taka forma z dokładnie takimi zwrotami, przykładami ładnie zażarła i spodobała się czytelnikom, więc u siebie pierdyknę to samo tak samo i też będzie dobrze.
DRTL, odpowiedź na tytułowe pytanie : w sieci…
Didn’t noticed, too short.
*didn’t notice (jak jest “did”, to nie ma “d” na końcu czasownika)
Nie mogę dodać skreślenia. Udawajmy, że to się nigdy nie wydarzyło.
O, jednak mogę, ale jak wpisuję po “e”dziobek lewy, “del”, dziobek prawy, “d”, dziobek lewy, “/”, “del”, dziobek prawy to wciąga mi “e” do skreślenia mimo, że jest przed kodem.
Didn’t notice
d, too short.Ze spacją pokazuje ze spacją, a po próbie zmazania kodów wstawiło mi tam kopię komentarza sprzed chwili. Łoł.