PRAWDZIWEJ pasji nie kala się pieniędzmi…

5
(3)

Ten trend trzyma się dobrze w wielu dziedzinach. A zwłaszcza nie tyle “w” co przy sztuce i rękodziele.

Ileż to razy łezka kręciła mi się w oku na widok dzieł dziewcząt, przy których moje szydełkowanie i inne wykwity wyglądają jak odrzuty manualnej kaleki, która dłubie w sznurku patykiem – a robię to od lat. Cuda w każdym razie.
Wstawia taka zdjęcie narzuty na łóżko – wielka, ręcznie haftowana, w całości wykonana z drobnych elementów szydełkowych lub patchworkowych, piękna – pisze, że materiały kosztowały ~500zł, a pracowała nad tym 200 godzin. Albo 300. Albo 600.
SZEŚĆSET GODZIN – czyli po odjęciu czasu na pracę, sen, jedzenie, dom, rodzinę to minimum trzy miesiące roboty dzień w dzień. Może i przyjemnej i satysfakcjonującej roboty, ale mimo wszystko – TRZY MIESIĄCE, praktycznie drugi etat.

No i pisze to dziewczę, że rozważa sprzedaż – bo zasadniczo robiła to na prezent ślubny dla córki, ale w sumie do ślubu jeszcze pół roku, a wypatrzyła nowe, cudne materiały i właściwie to chciałaby zrobić dla córki jeszcze jedną… – a potem zadaje magiczne pytanie: na ile mogłaby coś takiego wycenić.

Przyzwoita i realna cena za takie rzeczy to jakieś 3.000-8.000 zł w zależności od tego jakie nakłady czasu, finezji i umiejętności (a często nie są to rzeczy – za przeproszeniem – osiągalne dla zwykłego śmiertelnika, chyba że po kilkunastu latach nauki i ćwiczeń) wchodzą w grę.
I nie są to ceny z kosmosu. Takie rzeczy jak najbardziej sprzedają się w takich cenach. Fakt, że znalezienie klienta to nie takie hop siup, ale generalnie:

a) albo sprzedaje się to za tyle, ile naprawdę jest warte (materiały + czas);
b) albo nie sprzedaje się tego w ogóle (robi dla siebie, dla kogoś w ramach upominku, ewentualnie w ramach treningu: ktoś sobie wymarzył zrobienie czegoś wielkiegoo z wykorzystaniem drogiej nitki i nie jest pewien, czy to aby na pewno będzie wyglądać tak cudownie jak sobie wymarzył, więc “na próbę” robi to z tańszej lub takiej, jaką już ma);

choć właściwie istnieje jeszcze opcja “c”:

oddaje się lub sprzedaje to komuś za ułamek wartości, doświadczywszy kompletnego zgnojenia i zmieszania z błotem.

Każdy oczywiście może mieć kaprys pozbycia się takiej rzeczy po kosztach, jeśli teoretyczna “wartość” nie jest tak istotna jak zdobycie funduszy, kupienie materiałów i zabranie się za robienie nowej. Jeśli to pomysł twórcy to żaden problem, ale… zwykle to nie jest pomysł twórcy.

Przeciętna wirtuozerka heklowania, szydełkowania, drutowania czy wyplatania jest albo gospodynią domową, emerytką, albo osobą której praca zawodowa nie ma związku z pasją.
Co za tym idzie – nie sprzedaje nic, albo bardzo niewiele (czasem zrobi coś “na zamówienie” dla osoby, która podziwiała jej dzieła i zaproponowała wymianę dóbr, usług, albo jakieś pieniądze), bo większość robi z myślą o sprezentowaniu tego komuś, albo o dekorowaniu własnego domu: fizycznie nie jest w stanie dużo sprzedawać czy oddawać, bo jeden człowiek zajmujący się czymś hobbystycznie zwykle nie pobija rekordów produktywności (chociaż z laskami po ’60 i 50 latach treningu to różnie bywa, czasem lecą wyczynowo).
Nie ma doświadczenia w sprzedaży, bo na co dzień zajmuje się czymś innym. Ba! Czasem jest na to kompletnie nieprzygotowana, bo w ogóle nie zamierza sprzedawać. Po prostu się chwali, że zrobiła.

Rękodzieło spod znaku “pójdę nad rzekę, nazbieram kamieni, poowijam je drutem… dziennie zrobię około 60 par, po dwie dychy od sztuki, ojezusicku, ale będę bogata” to zupełnie inna kategoria.

Parę lat temu latem zaczęłam zwracać baczniejszą uwagę na kobiece uszy, bo straganiki z tymi “unikatowymi”, ręcznie robionymi kolczykami były wszędzie. Żadna ich nie nosiła. Może ludzie jednak kupują, ale nie zakładają? Chyba nie sterczałoby ich tyle wszędzie, gdyby nic nie sprzedawały.

Nie wiem. Jedynym aspektem, jaki mnie interesował był ten niesamowity dysonans między osobami, które robią coś, co w najlepszym razie można określić jako “ładne”… z najtańszych komponentów, niezbyt trwałe, niezbyt oryginalne – no jest to ręczna robota, ale sortowanie śmieci to też jest ręczna robota. One zwykle nie mają żadnego problemu z wycenianiem swoich wyrobów, licząc sobie niebagatelne 30 czy nawet 50 zł za godzinę roboty.
Podczas gdy osoby, które robią autentyczne cuda, z użyciem wzorów tak skomplikowanych, że ani maszyna, ani 99% osób mających doświadczenie w tej dziedzinie nie zdołałoby ich powtórzyć mają zwykle poczucie własnej wartości i wartości swojej pracy na poziomie 5 zł/h (albo i mniej).

Do pewnego momentu wydawało mi się, że to dziwny zbieg okoliczności, nie faktyczny trend, ale bądź to słyszę, bądź to jestem świadkiem takich sytuacji… właściwie odkąd pamiętam.

I jakkolwiek wyprzedawanie domowych rupieci, starych kolekcji, mało używanych ciuchów i tak dalej też dostarcza sporo rozrywki w starciach z kreatywnością osób, które chcą zapłacić jak najmniej, a najchętniej wcale, tak wiem, że paru osobom udało się popchnąć dalej na olxie całkiem sporo domowych gratów, nie zyskując przy okazji żadnych sensacyjnych historii.
Przy rękodziele – gdzie znam znacznie mniej pasjonatów, sensacyjne historie ma 100% aktywnie tworzących coś-tam – mimo że większość z nich nigdy nawet nie zabierała się za sprzedaż.

Jak człowiek zabierał się za zrobienie czegoś super, wyjątkowego, większego i bardziej angażującego niż ma w zwyczaju…

Zwykle motywacją była jakaś okazja: a to rocznica ślubu siostry, a to wesele córki, a to imieniny ojca.
Siadała taka (zwykle kobieta) do ścinków materiałów, włóczek, nitek, sznureczków, wstążek i tak dalej. Tworzyła jakiś super projekt kapy na łóżko, świątecznego obrusa z kompletem serwetek, patchworkowych zasłon. Cięła, mierzyła, zszywała, dłubała długimi tygodniami, albo i miesiącami (nierzadko nocami, w ukryciu, żeby obdarowywany nie zepsuł sobie niespodzianki, wcześniej widząc nad czym pracuje), aż wreszcie skończyła. Napracowała się, stwierdziła że jest piękne i zapragnęła się pochwalić, albo została przyłapana na końcowym etapie prac.

I wtedy następował atak: “O Boże jakie piękne… ile kosztowało? SAMA zrobiłaś? zawsze marzyłam o czymś takim… dla mnie to by nikt czegoś takiego nie zrobił… dasz mi?! albo ja to od Ciebie kupię. Ile?” – konsternacja, dezorientacja, bo ten przedmiot nigdy nie miał być sprzedany, więc tak na szybko autorka nawet nie miała świadomości, ile wydała na materiały, za ile byłaby gotowa to sprzedać, ani nawet, czy taka zupełnie adekwatna kwota byłaby dla niej kusząca zważywszy na to, że pozbywając się tej kapy (czy obrusu czy co tam zrobiła) zostanie bez wyjątkowego prezentu dla bliskiej osoby.

Ale atak trwał, mieszanka komplementów, żali, próśb, pochlebstw i szantaży emocjonalnych bombardowała ją nadal – żadna forma grzecznej odmowy nie działała, a później chciała się już tylko wydostać z tej niezręcznej sytuacji… aż w końcu, nie rozumiejąc co się właściwie stało i jak do tego doszło, kończyła sprzedając swoje dzieło za grosze. Bez prezentu, z kacem moralnym i wyłudzaczem, chwalącym się, jak tanio dorwał takie cudo i jeszcze porozpowiadał po okolicy, że chętnie innym zrobi.

Można to zwalać na karb nieasertywności twórcy, (któremu zwykle nie zdarza się władować w taki ambaras dwukrotnie), ale… to, że ktoś jest nieasertywny nie jest równoznaczne z tym, że można go wykorzystywać i wszystko cacy.

Prawdziwa zabawa zaczyna się w momencie, kiedy opór i niechęć do oddania czegoś półdarmo okazują się dość silne, by odeprzeć atak.

Jestem pewna, że rękodzieło to nie jedyny front, na którym można oberwać tymi szarpnelami.
Argument “ale mnie nie stać na takie rzeczy, to sprzedaj mi to pan taniej” pojawia się dość często, ale takich spektakli jak na facebookowych grupach tematycznych dla entuzjastów robótek ręcznych nie widziałam nigdzie indziej. Totalna jazda bez trzymanki, można się w pełni rozkoszować (póki awantura nie osiągnie zenitu i cyrk nie zostanie posprzątany).

Pojawiają się m.in. takie obowiązkowe klasyki jak:

Wszak przeciętnego Kowalskiego nie stać przecież na wydawanie kilkumiesięcznej pensji na kapę!
A w ogóle w Jysku czy Ikei jest właśnie pro`mocja na bardzo ładne koce za 50zł…

Nie ma opcji, żeby odpowiedział/a, dlaczego w takim razie żre się, żeby mu/jej sprzedać coś, co nie jest na sprzedaż, lub żąda obniżenia ceny o 950% – skoro “może” bez problemu kupić coś innego w Jysku czy innej Ikei.
Dość często pojawia się motyw dobrych intencji – bo to by się chciało wesprzeć lokalnego twórcę, polski produkt kupić, unikat – nie masówkę… gnojąc osobę, która tę nieszczęsną rzecz zrobiła do tego stopnia, że niektórym odechciewa się patrzeć na coś, co przecież uwielbiają (uwielbiali?) robić, bo kojarzy im się to z przykrą sytuacją tego typu.

Do pewnego momentu miałam wrażenie, że to po prostu jakieś skrajne dziwaki, trolle, świry, które stawiają sobie za cel, żeby zepsuć komuś dzień… ale w miarę upływu czasu coraz mniej wyglądało to na niechlubne ewenementy, a coraz bardziej na stały element środowiska. Znacznie liczniejszy niż sądziłam – sytuacje o których wspominałam zdarzały się z częstotliwością +/- raz na dwa lata… ale i nie znałam aż tak wielu fanów robótek ręcznych. Na tych grupach, gdzie było ich setki, takie opowieści trafiały się praktycznie codziennie.

A na tych, gdzie w grę wchodziła sprzedaż, nie tylko prezentacje i pogawędki… o matko.

Właściwie to chyba nigdzie indziej nie spotkałam się z tak agresywną i bezlitosną roszczeniowością.

I nawet nie jestem pewna, czy faktycznie chodzi o to, że tym ludziom AŻ TAK się podoba jakiś sweterek, kocyk, narzuta czy obrus, że są gotowi na wszystko, byle go dostać.

Mamy XXI wiek, pierdylion sklepów oferuje naprawdę ładne rzeczy – jeśli budżet nie jest nieznośnie niski (a zwykle nie jest, bo zwykle próbują przykładać do unikatów cenę adekwatną do całkiem niezłego egzemplarza seryjnej produkcji), to znalezienie czegoś ładnego jest tylko kwestią krótszego lub dłuższego szukania.

Często nawet powołują się na przykłady – że tu czy tam “równie ładne” rzeczy można kupić za kwotę x, podczas gdy ich oferta jest o 20zł wyższa – więc ewidentnie SĄ zorientowani w temacie i dokładnie wiedzą, ile co jest warte.

Może chodzi po prostu o gnojenie ludzi dla sportu?
Jak do tej pory to jedyna hipoteza, która jako tako trzyma się kupy. Ciężko mi uwierzyć, że kimś może targać tak silne pragnienie posiadania tej, tej konkretnej poduszki, że wyłamałby palce obecnemu właścicielowi, byle ją tylko zdobyć – a dość regularnie w lumpach goszczę i nieraz widziałam dantejskie sceny o poranku, w dniu nowego towaru… ale bez przesady.

Przecież rękodzieło to jest dobro LUKSUSOWE.

Jak nikt Cię nie kocha na tyle, by Cię czymś takim obdarować, to mieć tego nie będziesz – chyba, że wymusisz, ukradniesz, stworzysz autorski miks jednego i drugiego, albo zapłacisz dokładnie tyle, ile jest warte.

Do salonów sprzedaży Porshe czy Gucci, albo do Luwru też wpadają ludzie z pretensjami, że nie stać ich na taki samochód, takie drogie ciuchy i oryginalną Monę Lizę, więc najlepiej byłoby, gdyby ktoś dał im to za darmo i nieco przysypał tłamszącą go przepaść ekonomiczną między nim a osobami, które na to stać?
Właściwie… nie wiem, nigdy nie byłam. Może faktycznie są tacy.

Gdzieś czytałam, że przed wojną co zamożniejsze panie, przymierzające się do obdarowania równie zamożnych przyjaciółek czy ciotek siedziały, tygodniami robiąc narzuty na szydełku lub szyjąc jakieś ekstremalnie fikuśne ozdoby, bo tylko taki prezent był wyrazem faktycznego afektu: skoro duże pieniądze miała i jedna i druga, to kupienie czegokolwiek wymagało minimalnego wysiłku. Własnoręczne wykonanie znacznie windowało wartość prezentu.
Ubogie robiły to samo – choć głównie dlatego, że nie było ich stać na kupowanie gotowych rzeczy.

Nigdzie nie udało mi się doczytać, jak tę kwestię rozwiązywały panie, które miały dwie lewe ręce do robótek ręcznych… chyba ktoś im szył, albo chodziły w takich krzywych… – na niektórych zdjęciach z epoki wiejskie stroje wyglądają, jakby miały z szyciem niewiele wspólnego.

Skąd w ogóle taki poroniony pomysł, że jak ktoś coś robi to powinno być dostępne dla każdego?
Słowo klucz: KTOŚ. Sami się tak nie garną do filantropii – ale to akurat nie jest dziwne.

Jak dyskusja rozgorzeje, to można się dowiedzieć, dlaczego takie np. 300 zł to dobre wynagrodzenie za kilkaset godzin pracy?

Ponieważ – UWAGA – zrobienie takiej kapy było dla autorki przyjemnością i relaksem!
Bo i tak robi na szydełku/drutach/szyje/tka/hekluje.
Więc powinna (w ustach co większych łaskawców “mogłaby”) oddawać to prawie za darmo.

Najlepiej by zrobiła, jakby od kosztów materiałów odliczyła jakieś 75% wartości za to, że je popsuła – pocięła, pozszywała, porozwijała motki – toż w takim stanie to się w ogóle nie nadaje do zwrotu do sklepu!

Czemuż by nie pójść o krok dalej i obciąć wynagrodzenia… kazać dopłacać każdemu durniowi, który lubi swój zawód za możliwość wykonywania zlecenia czy pracy na etacie. Przecież to się nie godzi, żeby płacić jakimś pajacom, którzy nie cierpią i nie nienawidzą świata coraz bardziej za każdą godzinę spędzoną w robocie…

To zabija rękodzieło szybciej i brutalniej niż tony szajsu importowanego z Chin.

Szajs – często przypisuje mu się winę, ale jakoś nie mam wrażenia, że to winowajcy.
Jasne, że w momencie kiedy wiele rzeczy można w miarę niedrogo kupić, to większość ludzi – ta większość, która nie umie, nie chce umieć i nie widzi żadnego potencjalnego ubawu w uczeniu się tego nawet nie próbuje osobiście malować dzbanka, obrębiać serwetek czy robić sobie swetra. I są z tym szczęśliwi.
Osoba, która wchodzi do chińskiego marketu po plastikowy obrus za 11,99 to nie jest ten sam człowiek, który z braku tej opcji sam zacząłby haftować czy wywalił kilka stów, żeby ktoś zrobił to za niego. Gładki, biały by sobie na stół zarzucił, albo w ogóle przy gołym siedział.

Jak ktoś coś robi dla przyjemności, to będzie robił dalej.

Jak uwierzy w komplementy i spróbuje sprzedać drogo i adekwatnie do włożonego wysiłku, ale nie znajdzie kupca – w najgorszym razie będzie mu przykro, ale najprawdopodobniej spróbuje inaczej, albo odpuści sobie sprzedaż i będzie kontynuował robotę dla własnej uciechy.

Ale jak ktoś Cię zmanipuluje do oddania za darmo lub półdarmo i zmiesza z błotem, to naprawdę można zechcieć sobie odpuścić i nawet za cenę nie robienia już czegoś, co się lubi unikać takich chorych akcji.

Tekst o tym, że prawdziwej pasji nie kala się pieniędzmi padł – i to dosłownie – w jednej z takich dyskusji.

Zapewne rozwodzenie się na ten temat było zbędne, bo wypływający z niego nonsens był oczywisty, ale frustracja w związku z biernym obserwowaniem tego (bierność pojawiła się po znużeniu wielokrotnym przekonywaniem każdego z osobna, że święty spokój będzie rzeczą, o której będą mogli sobie tylko pomarzyć, jeśli ulegną zabiegom terrorysty i oddadzą mu swoją pracę za bezcen, byle się odczepił) musiała mi się gdzieś ulać.

Chciałam sobie patrzeć na ładne rzeczy, które ludzie robią… a wyszło jak zwykle.

☙✿❀❁❧

Kliknij na serduszka, jeśli chcesz ocenić post.

Średnia ocen: 5 / 5. Wyniki: 3

Wiatr hula... Nikt jeszcze nie ocenił tego posta. Link do FB jest na dole - to malutkie "f" na środku stopki.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.