Noszę głównie podkolanówki, więc problem ze skarpetkami aż tak bardzo mnie nie uwiera.
Miałam się pobawić w konstruowanie, ale nie wymyśliłam niczego, co przydałoby się i mnie i skarpetkom.
W związku z powyższym miałam sobie darować cały ten wpis, ale był już prawie gotowy, więc…
Jak rozwiązać problem ze skarpetkami?
Różnica mała, ale istotna – są większe i nie mają w zwyczaju się zapodziewać; rzadziej są sprzedawane w kompletach, więc trudniej dorwać dwadzieścia par białych (zmniejsza się ryzyko, że po x praniach człowiek uświadomi sobie, że każda ma trochę inny odcień i na dobrą sprawę nie ma wśród nich żadnej pary).niezn
Latem bywa w nich ciepławo, a większość modeli albo nieznośnie uciska łydkę, albo uporczywie się z niej zsuwa, ale i tak je lubię.
Zwinięte w kulkę zajmują więcej miejsca niż skarpetki, ale już po kulce widać, która to para.
Trzymam w dużym pudle i od lat nie odnotowałam żadnych problemów z niedoskonałościami tego systemu. Nawet jak miałam okres bez zwijania i po prostu je tam wrzucałam po praniu, to i tak nie było problemów ze znalezieniem drugiej.
Jak na mój gust skarpetki nie potrzebują żadnych dodatkowych bajerów. Jakieś pudło – banał.
Jeśli ich właściciel potrzebuje, to ma do dyspozycji całą moc dziwnych pomysłów, które niekoniecznie ułatwią mu życie (raczej zmienią problem ze skarpetkami w problem ze skarpetkami i tym ustrojstwem, kupionym, żeby je w nim trzymać).
Drugim, umiarkowanie dobrym wydaje mi się komoda z dużymi, ale bardzo płytkimi i gładko się wysuwającymi szufladami.
Skarpetki zwinąć, wrzucić do jednej jasne/ciemne/kolorowe, do drugiej ciepłe/lekkie & voila!
Jak ktoś ma więcej, albo różne zestawy na różne okazje – stopki do balerin, stopki do adidasów, letnie, zimowe, jesienne, sportowe, to potrzebuje kilku dodatkowych szuflad.
Koszt dość wysoki w porównaniu z pudełkiem (nawet ozdobnym), ale w skali kilku/nastu lat unikania problemu ze skarpetkami nie tak źle.
Trzecim – średnim ze względu na pożerany czas – jest skorzystanie z internetu i opanowanie umiejętności składania skarpetek w kosteczkę i układania ich w małe pryzmy, jak podkoszulki.
Komu mogłoby się coś takiego przydać?
Pedantom? Szafiarkom?
Osobom, dla których niesamowicie ważne jest dobranie odpowiednich skarpetek do stroju?
Spragnionym komfortu, jaki daje świadomość, że jak upadną na podłogę, to nigdzie się nie potoczą?
Zapewne są ludzie, którzy tak je składają – oni mogą je trzymać na półkach, jak podkoszulki.
Wydaje mi się, że dla wszystkich tęskniących za w/w, ale nieco zbyt* leniwych, by składać je tak codziennie praktycznym rozwiązaniem byłoby wygospodarowanie kilku wieszaków, upchnięcie na nich karniszowych żabek (byle nie metalowych, żeby nie poprzecinały nitek) i przypinanie tam skarpetek we zwisie – tematycznie na każdym z wieszaków.
Organizery na skarpetki zupełnie do mnie nie przemawiają. Zupełnie.
Jakby mną kiedyś targnęła skarpetkowa żądza i pasja do układania ich w organizerze, to chyba poszłabym do ogrodniczego, kupić ze trzy duże płachty kwadratowych doniczek sadzonkowych.
Są tańsze, większe i solidniejsze niż jakikolwiek skarpetkowy organizer jaki kiedykolwiek widziałam (na zdjęciach widzę kilka potencjalnie porządnych, ale może tylko mi się wydaje) – co prawda skarpetki się z niego wysypią, ale za to tylko kiedy/jeśli się go przechyli. Albo potrąci… albo coś z niego wyjmie… – ale te niedogodności dotyczą większości organizerów, które mają te wadę, że ani do trzymania skarpet, ani nawet do rozsady pomidorów się nie nadają.
Kiedyś tego próbowałam. Szyłam, poprawiałam, usztywniałam – problem ze skarpetkami pozostał nierozwiązany, a one nie nadawały się do niczego (wspominałam o tym już tutaj).
Piorę trochę nieswoich skarpet… i nie giną.
Co mniejsze mogłyby się zaplątać pod bęben, ale jeśli w pralce nie nawalają uszczelki…
Można prać w worku na bieliznę i pilnować pakowania parami – wtedy nic się nie zgubi.
Można profilaktycznie nie wynosić skarpetek na zewnątrz – wtedy przynajmniej nie zgubi się poza domem.
Można kombinować i doskonalić na różne sposoby, ale z tego co zauważyłam największy problem stwarzają:
- pojedyncze skarpetki (jeśli to kolekcja to najlepiej oddzielić ją od użytkowych, jeśli nie kolekcja, to cóż… – kubeł albo nonkonformizm i noszenie dwóch różnych),
- dziurawe, przetarte i znoszone skarpetki (dzięki którym człowiek rozwija i rozrzuca pięć par zanim znajdzie jakieś wyjściowe),
- brzydkie, ciasne, niewygodne (skitrane nie wiadomo po co, chyba na czarną godzinę, która nigdy nie nadejdzie – tzn. nie ta dla skarpetek),
- prezenty od szaleńca (zestaw kolorowych dla kogoś, kto nosi wyłącznie czarne; czarnych dla wielbicieli kolorowych; wysokie dla entuzjastów stopek; jakiekolwiek dla ludzi, którzy nie wierzą w skarpetki),
- skotłowane kule inspirowane węzłem gordyjskim (istniejące we własnym świecie i stanowiące centrum entropii – człowiek ma pińcet skarpetek, których nigdy nie widuje i robi pranie trzy razy w tygodniu, żeby wyrobić się z noszeniem tych trzech par, których używa),
- walające się po domu skarpetki dziecięce (mimo, że dziecko ma już piętnaście lat i nosi rozmiar 42)
Bij, zabij… wyrzuć – po co to trzymać?
A jeśli już MUSISZ mieć je wszystkie – to nie lepiej te wszystkie i tak nieużywane odłożyć w jakieś odległe, nieużywane miejsce, które aż prosi o zagracenie, zamiast marnować sobie i bezsensownie ograniczać podstawową przestrzeń życiową?
Bo to są przeważnie miejsca, w których najpraktyczniej byłoby mieć coś, po co się często sięga i co dobrze byłoby mieć pod ręką szybko i wygodnie – ale nie! Tam nieniepokojone niczym zwały nieużywanych skarpetek mieszkają…
Wymiana skarpetek na podkolanówki też jest jakąś opcją…
Może nie “dobrą”, ale na pewno “jakąś”.
Ja zaczęłam od kupienia kilku par grubych w jaskrawych kolorach – chociaż ludzie bardzo sobie chwalą kupowanie wielu identycznych par i ograniczaniu się do znalezienia dwóch jakichkolwiek, ale po kilku nonszalanckich praniach może się skończyć na tym, że żadna ze skarpetek nie będzie miała pary w tym samym kolorze.
Dobrze byłoby na początku znaleźć je wszystkie.
To może zająć trochę czasu, ale nie jest konieczne. Można zacząć z dowolną ilością.
Jeśli mamy do czynienia z większą ilością skarpet lub nosicieli, preferujących zauważalnie różną stylistykę, najwygodniej jest rozdzielić je na grupy – np.:
- białe, jasne, kolorowe, ciemne, czarne,
lub - Zdziśka, Ryśka, Kaśki, Baśki,
potem sprawdzić wszystkie pary i pozwijać te, które do siebie pasują.
Z pozostałych wybrać po jednej, najgorzej wyglądającej skarpetce i pozwiązywać je w kiście, żeby móc łatwo sprawdzić, czy mamy pod ręką jakąś parę, jeśli kolejna sztuka nieoczekiwanie pojawi się na powierzchni.
Jeśli nie pojawią się w ciągu miesiąca – a nie mamy do czynienia z ukochaną, wytęsknioną, tragicznie zaginioną skarpetą, co do której mamy nadzieję, że kiedyś w końcu powróci do domu po długiej tułaczce niczym Odys… to trzymanie pozostałych nie ma sensu.
Najprostsze rozwiązania bywają najlepsze:
- przejrzeć,
- wywalić dziurawe,
- pozostałe dobrać w pary,
- wrzucić do szuflady/pudełka, na półkę & voila!
Ideałem byłoby wygospodarowanie jakiejś gładko się odsuwającej, płytkiej szuflady w łatwo dostępnym miejscu – ale to już bardziej taka wisienka na torcie.
Nieco bardziej ryzykownym, ale wciąż użytecznym dla niektórych osób rozwiązaniem jest dobranie w pary skarpetek zbliżonych wysokością, budową i materiałem, ale różnych kolorystycznie.
Zestawy typu: jedna puchata frotte i lekka bambusowa bez gumki niewygodnie się nosi i źle wpływa na stawy – minimalnie, ale po całym dniu na nogach tę różnicę milimetra czy dwóch w “dłuższej” nodze odzianej w frottę naprawdę czuć.
Nie, żeby jakoś bardzo, ale nie jest to przyjemne i lepiej sobie tego oszczędzić.
Większość ludzi nie wie lub nie zdaje sobie sprawy z tego, że skarpetki są najbardziej pożądanym elementem garderoby we wszystkich zbiórkach odzieży dla potrzebujących – jednocześnie są z oczywistych względów najrzadziej oddawanym elementem garderoby.
Zorientowałam się jakieś 3-4 lata temu. Zbiórki dedykowane – po pożarze, powodzi czy innym nieszczęściu tego typu – zdarzyły mi się parę razy. Z tego co pamiętam, za każdym razem wyskakiwałam z ręcznikami, pościelą i odzieżą z polaru, której nie znoszę i nie noszę, ale którą rodzina lubiła mi wcisnąć, żeby mi było ciepło w zimie. Zapewne miałam na zbyciu jakieś skarpetki, ale nawet na to nie wpadłam.
I chyba nie tylko ja. W pierwszym odruchu myśli się chyba – jeśli w ogóle o czymkolwiek – to: co mam, co może być potrzebne, a co mnie potrzebne nie jest. Chyba wszyscy kończą z podobnymi “wnioskami” – w porywach jest to jakaś kurtka, której już się nie nosi choć wygląda dobrze, albo jakieś za małe/duże spodnie. Ale skarpetki nie…
A jeśli, przy okazji porządków człowiek zdaje sobie sprawę z tego, że trzyma czterdzieści par skarpet, na których widok westchnąłby nawet, jako ofiara klęski żywiołowej, to chyba najlepszy sygnał, że do niczego się nie nadają.
Do niczego = do noszenia.
Po co komukolwiek skarpetki, które nie nadają się do noszenia?
Nie, żebym nie była w stanie stworzyć jakiejś postapokaliptycznej wizji, w której otoczona wyłącznie podniszczonymi skarpetkami robię z nich wszystko (ostatecznie można je pociąć na cienkie pasma, skręcić w coś w rodzaju włóczki i zrobić z nich wszystko to, co można zrobić ze sznurka/włóczki), ale póki nie żyję w postapokaliptycznym świecie nie widzę potrzeby szykowania się na tak absurdalne ewentualności.
Paranoiczne instynkty zaspokajam polowaniem na tanie i przyzwoicie wyglądające zestawy na promocjach – tak, żeby mieć ze trzy czy pięć par na wypadek, gdyby okazały się potrzebne. Raz na jakiś czas się przydają.
* “nieco zbyt” – czy ktoś mógłby mi powiedzieć, czy to w ogóle jest po polsku?
“(ostatecznie można je pociąć na cienkie pasma, skręcić w coś w rodzaju włóczki i zrobić z nich wszystko to, co można zrobić ze sznurka/włóczki)”
Można też podobno pociąć na gumki do włosów (z takiego wora nieużywanych pojedynczych można zrobić zapas na resztę życia, chyba, że ktoś gubi frotki równie często, jak skarpetki), wypełniacz do koka, użyć do przecedzania czegoś…
Na gumki do włosów nadają się tylko te cienkie, półprzeźroczyste. Z tymi “zwykłymi” różnie bywa, niektóre mają w środku twarde i ostre gumeczki, którymi i stopę można sobie amputować, więc włoy pewnie też.
Cedzenie czegokolwiek przez potencjalnie toksyczne materiały to chyba nie jest najlepszy pomysł. Zwłaszcza, że chyba tylko ser i ew. wyciskanie resztek substancji pitnych z owoców w kompocie mogłyby takiej skarpetki potrzebować – duża chusta z gazy działa bardzo dobrze, a nie przenosi żadnego dodatkowego, ewentualnego syfu.