Wszystko poszło nie tak: nie tylko to, co mogło – trafiło się też kilka niespodzianek. W rezultacie miałam zero nastroju, zero ochoty, totalne zero dobrej woli wobec kogokolwiek i nawet nie byłam tam, gdzie najbardziej chciałabym być (i może nawet bym się tam znalazła, gdyby nie to, że to konkretne uczucie czekało z rozkwitem na wigilijny poranek, kiedy było już trochę za późno na łapanie za telefon i szukanie lotów – nie wspominając o tym, że osoba, której towarzystwa zapragnęłam nie dawała znaku życia od trzech lat, a ja nie odezwałam się do niej od czterech).
Kiedyś tradycyjnie okres przed-i-świąteczny był dla mnie znienawidzonym czasem stresu przed dwoma dniami w roku, kiedy trzeba było się wystawiać jak na patelni i znosić towarzystwo ludzi, których nie znoszę.
Potem zaczęłam zamykać się w kuchni i z czasem zredukowałam sobie święta do samych fajnych rzeczy – jak gotowanie, pieczenie, ustawianie dekoracji, kupowanie sobie (mnie) prezentów, obserwowanie mojej żrącej się przy stole rodziny z niemal neutralnej pozycji i łażenia sobie po nocy.
W tym roku większości z tego nie było. Miałam inne zajęcia, potem byłam zmęczona, a od momentu, kiedy okazało się, że nie mam czego gotować, bo wszystko zrobiło się beze mnie… poniekąd się ucieszyłam, ale w rezultacie w ogóle nie poczułam, że to Boże Narodzenie. No i oczywiście jak co roku od nie wiem już ilu lat śnieg stopniał tuż przed Wigilią, na dodatek zaczęło lać i jedyną umiarkowanie magiczną chwilą było uświadomienie sobie w piątek wieczorem, że pogoda jest tak ohydna, że miasto wymarło. Na ulicy nie było nikogo, dosłownie nikogo, żadnego innego przechodnia poza mną – tłumy roiły się pod sklepami, samochody jechały nieprzerwanie, ale poza tymi oazami ludzie poznikali.
W pewnym sensie bardzo lubię święta. Może nawet w całkiem wielu sensach – albo i w każdym. Trochę tęsknię za siermiężnymi, do omdlenia katolickimi i utytłanymi we wszelkich możliwych zabobonach świętami w chałupie z klepiskiem, snopkiem siana w kącie, pająkiem wiszącym u sufitu (instalacja ze słomy, kolorowych pomponów/kwiatków z bibuły; sznurów czarnej, bordowej i nakrapianej fasoli), tabunami kolędujących bachorów, śniegiem po pas, śpiewaniem kolęd i jazdą saniami na pasterkę.
Nawet nie jestem pewna, czy mam podstawy do tej tęsknoty. Takie święta przeżyłam tylko raz – wszystkie kolejne, były już mniej sielsko-przaśne, ale zawsze czułam pewien niedosyt i żal, że nie chłonęłam i nie zapamiętałam jeszcze więcej. Fajnie byłoby jeszcze kiedyś załapać się na coś takiego, chociaż oczywiście gdybym mogła się “zamienić”, to bym się nie zamieniła. Świat w którym istnieją miksery jest o wiele piękniejszy (nawet jeśli czasem mam ochotę zamieszać ciasto na naleśniki patykiem, bo drażni mnie perspektywa hałasu, jakiego ta machina narobi).
Chwilę umiarkowanie wolnego czasu poświęciłam na skakanie po blogach i artykułach, gdzie jak zwykle głos zabrała spora grupa jęczydup, narzekających co roku na to samo.
Obowiązkowe punkty programu:
? życzenia świąteczne (którymi są zewsząd atakowani i których rzekomo mają “serdecznie dość”, ale nie na tyle by olać i nie czytać – O NIE! – czytają, analizują teksty pod kątem ich wartości literackiej, prowadzą statystyki jakości i ilości tychże… chyba nawet najbardziej zafiksowani fani Bożego Narodzenia, ci którzy przez resztę roku przygotowują się na kolejne święta i odliczają dni w podnieceniu nie mają na tym punkcie takiego hopla),
? konieczność kupowania prezentów (bo CO się stanie jeśli ich nie kupią? albo zamówią jakieś pierdoły przez internet? albo obdarują wszystkich bonami do PSS Społem?),
? żywe choinki rujnujące ekosystem i idealny porządek w salonie (przecież i tak wszyscy chcą mieć te choinki),
? “okropna” muzyka świąteczna (od czasu wynalezienia walkmana nie musi być problemem),
? Wigilie rodzinne, pracownicze i okolicznościowe (bo przez pozostałe ~364 dni w roku ta banda nonkonformistów nie robi nic wbrew sobie, oddają się wyłącznie czynnościom, które sprawiają, że czują się dobrze i spełnieni – a potem nadchodzi ten straszliwy czas świąt męczeństwa i…)
Jeszcze mnie nie pogrzało – nadal jestem skłonna narzekać na wszystko: zawsze, wszędzie i w każdej ilości, ale przecież nie ciągle na to samo. Toż to by się zanudzić można. Trzeba urozmaicać!
Nie przepadam za życzeniami… chociaż właściwie to…
Zdarza się, że mam ochotę czegoś komuś życzyć, ale przeważnie nie jest to nic przyjemnego – okazjonalnie powściągam tę namiętności, bo jednak wyznania nieco je osłabiają i pozbawiają nutki tajemniczości. Sporadycznie życzę ludziom w duchu czegoś dobrego, ale tymi myślami nie dzielę się prawie nigdy – jeszcze by mi się odechciało zanim otworzyłabym usta.
Na dobrą sprawę był tylko jeden “moment”, kiedy naprawdę mnie irytowały: kiedy telefon brzęczał, sygnalizując nadejście smsa od byłej koleżanki, która pragnęła, by wypełniły mnie jakieś byty ponadzmysłowe, spokój, miłość i coś tam jeszcze – po tym, jak zrobiła mi świństwo i zajęła pierwsze miejsce na liście osób, dla których zaryzykowałabym życie i podeszła kopnąć ich rękę, gdyby ostatkiem sił trzymali się krawędzi przepaści.
Nie odpowiedziałam na to w żaden sposób, nie odzywałam się do niej a mimo to…
Byłam strasznie ciekawa, jak długo to pociągnie. Całe cztery lata!
W tym roku nie dostałam żadnych. W poprzednim i przedpoprzednim… nie pamiętam, kiedy ostatnio – co znaczy, że minęło sporo czasu, albo ci, którzy się na to pokusili robili to na tyle nieinwazyjnie, że nie zwróciłam uwagi. O ile w ogóle zwracałam.
Więc albo nikt mi ich nie składa, albo jestem chamem, który je wszystkie ignoruję.
Uwielbiam kupować prezenty!
W tym roku zrobiłam je głównie sobie, ale różnie mi to wychodzi…
Przeważnie kupuję, albo robię coś, co w moim mniemaniu może się komuś przydać/spodobać, a potem owo “coś” czeka na święta albo tzw. odpowiedni moment.
Za dostawaniem nie przepadam, bo moja twarz wyraża zupełne nic nawet, kiedy dostaję coś, co jawi mi się jako dziewiąty cud świata.
Prawdopodobnie popełniłam jakiś milion ciężkich faux pas, kiedy zdarzyło mi się przez kilka miesięcy uzbierać pokaźną liczbę niby-małych prezentów dla kogoś, komu nie miałam do przekazania żadnego szczególnego afektu, ale jak przeszłam do obdarowywania… to zaledwie kilka lat później przeszło mi przez głowę, że mogło to wyglądać dziwnie.
Z zabawniejszych sytuacji, to po znalezieniu n-tego “mikołajkowego” prezentu od koleżanki – tzn. tak dokładniej to w okolicach lipca, kiedy przekładałam ozdoby na półkach – pomyślałam sobie, że wychodzę na strasznego chama, a skoro oni tak uparcie coś mi kupują, to chyba wypadałoby chociaż raz też im coś dać. Oczywiście do grudnia kompletnie o tym zapomniałam i dopiero przy kolejnym prezencie zapytałam wspólną znajomą, czy obrabiają mi tyłek ze względu na brak wzajemności… i dowiedziałam się, że kupują i przeprowadzają referendum w tej sprawie, bo ciągle coś im przynoszę.
Moja choinka jest prawie ekologiczna…
Prawie – bo jednak sztuczna. Ma kilkanaście lat, jest nieznośnie krzywa, wyliniała, nie trzyma pionu i rozpadła się już dwa razy, ale rozwiązuję ten problem dokładając więcej ozdób, które zostawiają niewiele prześwitów zieleni spod spodu.
Długo nie rozumiałam na czym polega problem z żywymi choinkami. W dzieciństwie mieliśmy “żywą” – konstruowało się ją na metalowym rusztowaniu z otworami na gałęzie – każdą po kolei się trochę strugało i wciskało w te rurki, a gałęzie i tak były tym, co trzeba było w pewnym momencie obciąć z przydomowych świerków.
Dopiero jak zwróciłam uwagę na te smutne, krótkogałązkowe wypłosze stojące na targowiskach… czysta depresja.
Kiedy częstotliwość i intensywność jęków ludzi, sterroryzowanych przez “Last Christmas” przekracza poziom alarmowy zaczynam się zastanawiać…
Ludzie pracujący w sklepach – ok, faktycznie, oni nie mają gdzie uciec i przez wiele godzin dziennie słuchają wciąż tych samych bitów od których zapewne można oszaleć.
W kawiarniach i restauracjach – chyba nieco mniej, ale to pewnie zależy od miejsca, możliwe, że i tam.
W innych miejscach świąteczna nuta też osiąga toksyczny poziom? I ani te osoby, ani ich współpracownicy nie mają żadnego wpływu na to, że z radia płynie wciąż dziesięć tych samych piosenek?
Mam wrażenie, że ktoś korzysta z hiperboli i robi to bez umiaru. I wszystko to wciąż leci z tej samej, zdartej płyty – te same argumenty, te same “problemy”, te same utyskiwania… w radiu to przynajmniej co sezon dorzucają z jedną-dwie nowe, świąteczne piosenki, które wałkują bez umiaru.
Traumatycznie wspominam pewną składkową Wigilię. Wszystkie pozostałe były (z grubsza) w porządku.
Każda z ~pięćdziesięciu zaproszonych osób postawiła sobie za punkt honoru, żeby przynieść tyle żarcia, żeby nikt nie wyszedł głodny nawet, jeśli pozostałych ~49 osób wpadnie z pustymi rękami. No i przyszłam ja, z miską sałatki, na własnych nogach, a reszta podjeżdżała chyba samochodami dostawczymi.
Wcześniej bywałam chyba tylko na jakichś bieda-wigiliach, bo poza drobnym poczęstunkiem, sesją dzielenia się mononukleozą i dwiema na krzyż kolędami, puszczonymi z magnetofonu. Chwila gadania, pożegnanie i fajrant.
Nie jestem wielką fanką zdrowego trybu życia – nie jem mięsa, raczej unikam cukru, jadam różne egzotyczne wynalazki o smaku swojskiej trawy, na tym koniec.
Mimo wszystko nie byłam przygotowana na takie ilości tłuszczu. Nic nie zjadłam a i tak czułam, że w nim tonę. To było jak spontaniczny festiwal fanów smalcu i margaryny. WSZĘDZIE, dosłownie wszędzie, sałatki nie sprawiały wrażenia zawierających jakiekolwiek surowe warzywa. Nie rozumiem idei gotowanej marchwi, która po skąpaniu w majonezie pełni chyba rolę jakiegoś lokalnego przysmaku.
Przeżyłabym mniejszy szok kulturowy, gdyby podali pieczone robaki. I te wzmianki w artykułach o kilkunastu tysiącach kalorii zjadanych dziennie przez jednego świętującego nagle stały się bardziej realne (wcześniej wyliczyłam, że to byłoby ze 2-3 kilo czekolady i uznałam, że to niemożliwe).
A skoro już dotarłam do tematów popkulturowych…
Rzeczą, która od lat niezmiennie wprawia mnie w konsternację są płynące z telewizora życzenia usłyszenia czy podsłuchania mówiących ludzkim głosem zwierząt.
Zabobon jest zgodny we wszystkich źródłach, które przy różnych okazjach przeglądałam:- słyszeć mowę zwierząt w noc wigilijną mieli/mogli tylko ci, do których niebawem miała przyjść śmierć.
Ci, którzy wiedząc, że tej nocy zwierzęta będą ze sobą rozmawiać w sposób zrozumiały dla ludzi decydowali się wedrzeć w ich świat, żeby doświadczyć czegoś, co nie było przeznaczone dla ich uszu mieli ściągnąć na siebie klątwę śmierci, która miała przyjść w ciągu kolejnego roku. Jednocześnie ci, którzy niczym nie zawinili, ale mieli umrzeć przed nadejściem następnej Wigilii mogli usłyszeć głosy zwierząt i zyskać ostrzeżenie, dzięki któremu mogli dokończyć wszystkie swoje doczesne sprawy (a przynajmniej spróbować).
W różnych podaniach pojawia się to w nieco innej formie jeśli chodzi o intencje zwierząt, (czytałam też gdzieś opowieść, w której tylko ci, którzy byli bliscy śmierci byli w stanie usłyszeć przemawiające ludzkim głosem zwierzęta) ale niezmiennie zwiastuje to rychłą śmierć.
Dlaczego ludzie z telewizji tak konsekwentnie życzą widzom śmierci?
Za każdym razem mam wrażenie, że to nieprawdopodobne, by palnęli to kolejny raz, bo przecież ktoś MUSIAŁ im powiedzieć, jakim idiotyzmem zasuwają… ale nie. Nikt nie powiedział, albo nie posłuchali… albo faktycznie życzą wszystkim telewidzom rychłej śmierci.