W najkoszmarniejszych snach nie podejrzewałam, że uzupełnienie strony “o mnie” może być takie trudne. Nie miałam pojęcia, co tam wstawić: pisałam, kasowałam i żałowałam, że nie jest tak łatwo, jak na portalach randkowych – wypełnianie tamtejszych rubryk nigdy nie sprawiało mi najmniejszych problemów.
Ale jak opisać bloga? Jak pisać bloga? Co ja tu w ogóle próbuję zrobić?
Męczyłam się, męczyłam… aż w końcu przyszło olśnienie – wypełnianie profili randkowych było takie proste, bo od samego początku wiedziałam, czego szukam!
Znałam odpowiedzi na pytania, które w kontekście bloga okazały się co najmniej… problematyczne.
? Co tu robię?
? Po co to robię?
? Co chcę osiągnąć?
? Do kogo chcę trafić?
? A jeśli nic z tego nie będzie i tylko zmarnuję czas?
Problematyczne – bo nie miałam koncepcji. Zero.
Wpadłam na wordpress i zaczęłam pisać z nastawieniem pt. “jakoś to będzie” i “z czasem się wyklaruje“.
Kilka dni temu podsumowałam kwestie techniczne, uświadamiając sobie jednocześnie, że dałam sobie zdecydowanie ZA DUŻO czasu na poszukiwanie koncepcji. Czekałam, czekałam… w międzyczasie natrzaskałam notek, rzuciłam się na różne tematy i stworzyłam coś, co nie dało się uporządkować i opanować w jeden dzień. Nawet nie chcę sobie wyobrażać, co by było, gdybym czekała dłużej.
Tzn. nie muszę sobie wyobrażać. Utonęłabym w tym i tyle.
Oczywiście idealną sytuacją byłoby przejście do pisania z gotową wizją…
Ale w moim przypadku nic by z tego nie wyszło.
Adres tego bloga zarezerwowałam ponad rok temu. ROK! Zrobiłam to mniej więcej z takim założeniem: przygotuję sobie wszystko, a jak pojawi się pomysł, zacznę pisać i jakoś to pójdzie.
Minął rok i nie napisałam NIC. Ani słowa!
Nad koncepcją też nie myślałam, bo przypomniałam sobie o tym miejscu tylko w kilku przebłyskach, a wszelkie myśli o pisaniu przepędziłam klasycznym “teraz nie mam na to czasu”.
Niesamowite, ale czas jednak się znalazł.
Niestety nie dlatego, że zebrałam się w sobie i znalazłam motywację. Straciłam drogę przekazu, z której namiętnie korzystałam przez ponad półtora roku i musiałam znaleźć inną – a skoro musiałam, to postanowiłam znaleźć lepszą.
Próby znalezienia odpowiedzi na pytanie: “O czym NAPRAWDĘ chcę pisać?”
Trochę zazdroszczę ludziom, którzy mają jedno konkretne hobby, która pochłania ich do tego stopnia, że są w stanie skupić się na jednym, konkretnym temacie.
Jeśli ktoś ma bloga na którym opisuje np. swoje przygotowania do podróży, potem planuje publikować relacje, wrażenia, podsumowania – ma konkretny temat, ma wizję = może ją szybko, dobrze i ciekawie opisać, bawić się mnogością tematów, które w choć minimalnym stopniu są związane z podróżami
A ja? Z moim chaosem. Z blogiem pt. “zobaczymy co z tego wyjdzie w praniu“… jakby mniej zabawy, więcej pilnowania, żeby mi się wszystkie nogi nie rozjechały (bo jak się rozjadą to spadnę, jak nowo narodzone… coś – nie wiem, może cielę) – chociaż to chyba jest ta klasyczna zazdrość spod znaku “oni mają lepiej, oni na pewno mają łatwiej!“.
W każdym razie jeśli o mnie chodzi, to są:
? tematy, którymi jestem zainteresowana sezonowo;
? tematy, którymi jestem zainteresowana stale, ale tylko raz na jakiś czas mam cokolwiek do powiedzenia;
? tematy, którymi jestem zainteresowana stale i mogłabym słuchać o tym godzinami, ale nie mam w nich praktycznie nic do powiedzenia; w chwilach skrajnej ekscytacji zapytam konkubenta, czy też uważa, że... – i to by było na tyle
Ale jak przychodzi do relacji międzyludzkich, zastanawiania się, jak i dlaczego ludzie robią pewne rzeczy, prób zauważenia, o co w tym chodzi, to mogłabym tak bez końca… więc co mi zostaje?
Nie będę walczyć z naturą – zwłaszcza, że prawdopodobnie zginęłabym jak dodo, gdybym się faktycznie zabrała za coś, co mnie nie porywa.
Nie wierzę, że naprawdę udało mi się to wszystko uporządkować…
A udało się!
Co prawda zajęło mi to znacznie więcej czasu niż sądziłam – zakładałam, że dwa dni wystarczą w zupełności, a minął tydzień; ale teraz chyba po raz pierwszy jestem zadowolona z tego, co tu jest (nie żeby tak całkowicie, bardziej taki dostateczny+, ale to i tak duży progres, zważywszy na to, że wcześniej było miernie).
Sześć dni temu, przy okazji małego podsumowania mówiłam o 44 notkach – od tamtej pory dodałam cztery, a powyrzucałam tyle, że (razem z tymi czterema) zostało mi 33.
Długo się kiwałam nad każdą z nich, żeby ostatecznie stwierdzić, że wszystkie, dosłownie wszystkie te, które budziły moje wątpliwości są na tyle marne, że nie powinny tu wisieć.
Nie do końca podoba mi się to, co zrobiłam – bo jednak jest to jakaś forma przekłamania: to tak nie wyglądało od początku.
Z jednej strony chciałabym zachować to tak, jak było – bo sentyment, bo przecież takie było na początku, bo było jedynym dowodem na to, że technika wyrażania myśli i budowy tekstu nieco mi się poprawiła. Ale z drugiej uwierało mnie to bardziej niż przyciasne baleriny – bo tyle się napracowałam nad tą czy tamtą, a na dole wpisu wciąż pojawiały się głównie odnośniki do tamtego chłamu, który naprodukowałam wcześniej.
Nie mam powodów sądzić, by ktokolwiek w te odnośniki klikał… ale jak by kliknął?
Sentyment i zachowanie realistycznej dokumentacji nie są ważniejsze od nie podpisywania się pod czymś, do czego sama nie mam już przekonania.
Przez moment myślałam nawet, żeby założyć jakąś ardeedę II i zgarnąć tam te wszystkie śmieci… ale nie. Nie będę się rozmieniać na drobne aż tak – wystarczy tyle, ile już i tak odpływam.
A odpowiadając sobie na pytania z początku tego tekstu…
Co tu robię?
Piszę, mądrzę się i bawię we własnym towarzystwie.
Po co to robię?
Bo chcę, “muszę” i lubię.
Co chcę osiągnąć?
Uporządkować wszystko to, co wcześniej serwowałam w otoczce pełnego chaosu w różnych miejscach.
Nauczyć się pisać tak, by realizować temat w ~1000-1200 słowach nie wypływając na jeziora.
Nauczyć się unicestwiać wszystkie wyprawy na jeziora – jeśli nie są dość istotne, by poświęcać im cały eseik, to nie są też dość istotne, by zabierać akapity innym tematom.
Sprawdzić, czy faktycznie robię to “po coś”, czy tylko klepię żeby klepać – w momencie, kiedy nie ma żadnego grona odbiorców, którzy mniej lub bardziej przypadkowo, ale jednak czytali te wynurzenia.
No a jak już to wszystko zrobię, to wiadomo – sława, pieniądze, darmowe zapiekanki, fotoreportaże z wizyty w szalecie miejskim na pudelku… znajomi, rodzina i byli partnerzy, nerwowo przekopujący forum, na którym bezmyślnie używałam tego samego nicka, zasypujący mnie pretensjami i zrywającymi kontakt za publiczne obrabianie im tyłka… mniamuś!
Patrząc na to pod tym kątem mogę odetchnąć z ulgą, stwierdziwszy że lepiej będzie jak sama sobie kupię te pieczarki.
Do kogo chcę trafić?
Półtora roku intensywnej jazdy próbnej z całą masą przypadkowych czytelników udowodniło ponad wszelką wątpliwość, że jedynym morałem, jaki płynie z całego tego mojego klepania w klawiaturę to to, że jestem niekulturalna, niesympatyczna i nietolerancyjna.
Nic, czego nie wiedziałabym wcześniej.
Kulturę staram się powściągnąć, na charakter nic nie poradzę, tolerancyjna być nie zamierzam, więc nad targetem pomyślę później. Albo wcale
A jeśli nic z tego nie będzie i tylko zmarnuję czas?
Mam ochotę stwierdzić, że już za późno, bo część już mi się udała.
Może i z resztą jakoś pójdzie (chociaż oddając sprawiedliwość, to zrobiłam tylko to, co najważniejsze najłatwiejsze, tak że ten…).
Średnio mi wychodzi dążenie do czegoś i czekanie na coś. Niech będzie fajnie już, bo chcę, żeby fajnie było już – nie za dwa lata i bez żadnej gwarancji, że mi się to spodoba.
Skoro mogłam przez półtora roku powtarzać w kółko te same bzdety ze świadomością, że wszyscy mają mnie w dupie, to może i blog mnie nie zmoże.
Zresztą po zastanowieniu stwierdzam, że scena z prorokami jest znakomita ❤️.
[Uff, nareszcie koniec. Cztery posty na bloga o pisaniu bloga napisane jednym ciągiem to za dużo. Mam tak bardzo dość, że gdyby nie dzika ekscytacja w związku z tym, że mam tak uporządkowanego i spójnego bloga, jak to tylko możliwe (możliwe dla mnie, na tym etapie) i mogę ruszać dalej.]