Udostępnianie zdjęć dzieci w sieci i związane z tym zagrożenia

5
(2)

Nie oszukujmy się – trzeba uważać. Udostępnianie zdjęć dzieci w serwisach społecznościowych niesie z sobą wiele zagrożeń; największym z nich jest oczywiście to, że jakaś żyjąca w alternatywnej rzeczywistości osoba doczepi się do takiego rodzica i zacznie go pouczać względem tego, co może, a czego nie może udostępniać, oraz dlaczego jest ograniczonym półgłówkiem, narażającym biedne, niewinne dziecko na niebezpieczeństwo.

Uwielbiam artykuły na ten temat, po prostu uwielbiam. Kiedyś podejrzewałam, że jestem po prostu stara, a wszystkie autorki tych rewelacji są młodsze, dorastały z facebookiem i żyją w głębokim przekonaniu, że kiedyś to, łohohoho… ludzie nie pokazywali zdjęć dzieci znajomym, a dopiero wraz z nastaniem mediów społecznościowych…
Ale nie! Wcale nie są młodsze – są w moim wieku, niektóre nawet starsze… więc nie rozumiem, skąd czerpią inspirację do tego bełkotu. Logika nakazywałaby podejrzewać, że skoro w pierwszej połowie lat ’90 były na świecie, to mają jakieś świadome wspomnienia z epoki przedinternetowej, a mówią jakby nie miały.

Tym razem inspiracji dostarczyła mi pani Aleksandra Bujas, która w artykule dla interii podzieliła się z czytelnikami garścią nowatorskich przemyśleń, które zmieniły moje życie (bez cienia ironii – zdecydowanie zmieniły co najmniej dwie godziny mojego życia, bo nie spodziewałam się, że poświęcę je temu tematowi) – w przeszłości przeczytałam już co najmniej tuzin podobnych.
Konkluzje stare, ale jare – pojawiały się już w 2007, prawdopodobnie nie zostaną oszczędzone też czytelnikom w roku 2027. Dlaczego? Pewnie czas dopisać kolejny punkt na liście nieprzeniknionych tajemnic Wszechświata…

Udostępnianie zdjęć dzieci w sieci – najnowszy trend roku 2017

Czy ta pani nie wie, że kiedy tylko pojawiła się taka możliwość, to ci rodzice, których było na to stać zamawiali u malarzy portrety dzieci

Obciachowy, XVII-wieczny portret chłopca (!!!) autorstwa Jacoba Gerritszoona Cuypa

Rodzinne albumy były pełne zdjęć dzieci już na długo przed epoką facebooka.

Wielki boom nastąpił wraz ze zmianą ustroju, bo sprzęt fotograficzny stał się względnie łatwo dostępny dla wszystkich.
“Rodzinne albumy” wbrew temu, co – zdaniem autorki – sugerowałaby nazwa nie służyły do kolekcjonowania ważnych momentów życia członków rodziny i ich bliskich, utrwalonych na fotografiach i ukrytych za przeźroczystą folią, na kartach skrytych między grubymi okładkami i wciśniętych gdzieś, w słabo dostępnym miejscu na półce, a wyjmowanych tylko na specjalne okazje.

Nie wątpię, że i takie albumy istniały – tak jak i dziś istnieje mnóstwo ludzi, którzy robią dokładnie to samo; czy to ze zdjęciami analogowymi, czy cyfrowymi.
Ale to nie był mainstream. Mainstream kompletował te albumy po to, by je pokazywać – WSZYSTKIM – chętnym i niechętnym. Ludzie nie ograniczali się do zaciszy domowych ognisk.

Nie jestem pewna dokładnej nazwy, ale początkiem lat ’90 to było strasznie modne ~”Pierwszy album dziecka” lub “Mój pierwszy album” – coś takiego.
Miało to format książki w twardej oprawie: na okładce lub stronie tytułowej wpisywało się imię dziecka i wklejało zdjęcie, na pierwszej stronie uzupełniało się parametry dziecka tuż po urodzeniu (wzrost, waga, godzina narodzin, kolor oczu itd.), na kolejnych stronach było więcej miejsc na zdjęcia i tabelki, do dokumentowania rozwoju – waga i wzrost po dwóch miesiącach, trzech, czterech…; było też miejsce w którym odciskało się łapkę i stopę dziecka, zanurzoną w farbce…
W tych książkach było absolutnie WSZYSTKO – włącznie z opisami ulubionej zabawki, kołysanki, potrawy, przebytych chorób, szczepień.

Jeśli ktoś nie miał tej książeczki, albo nie chciało mu się targać czegoś w rozmiarze połowy encyklopedii, z pomocą przychodziły “kieszonkowe” albumy na zdjęcia, w których umieszczał kompilację najnowszych fotek dzieciaka i nosił je ze sobą w kieszeni lub torebce i atakował nimi każdego, choćby dalekiego znajomego, który pojawił się na horyzoncie.

Umieszczanie tych zdjęć na facebooku jest – wbrew temu, na co uczulają ekspertki od zagrożeń współczesności – znacznie mniej uciążliwą opcją. Można je spokojnie przescrollować i omijać całe albumy w komforcie własnego fotela, nie trzeba wertować albumu pod czujnym okiem, kontrolującym poziom ekscytacji kolejną fotą dzieciaka, trzymającego grzechotkę.

Analogicznie to wygląda z parametrami noworodków – teraz to tylko parę rzędów literek, dwadzieścia lat temu to były recytowane z mantryczną manierą formułki, które – chcąc utrzymać dobre stosunki z rodzicem – lepiej było zapamiętać na okoliczność spontanicznego odpytania, czy dzieciak jednej kuzynki jest mniejszy czy większy niż drugiej.
Pani w artykule twierdzi, że informacje te tradycyjnie znajdowały się w dokumentacji medycznej, ja pamiętam wszechobecne recytowanie danych.
Pani w artykule twierdzi, że z fejsa dowiaduje się o tym, jaki poród wybrały jej znajome – co jest dziwne, bo skoro to jej znajome, to chyba od czasu do czasu z nimi rozmawia. No… nie jestem pewna jaki charakter mają te znajomości, ale ja widziałam zero informacji o porodach na fejsie, a wiem, jak moje znajome rodziły; nawet dość dokładne opisy porodów się trafiają – tak jak i trafiały się przed facebookiem. Narodziny dziecka są dla wielu ludzi dość istotnym wydarzeniem, przynajmniej przez jakiś czas o tym rozmawiają. I zawsze rozmawiali.

Jaki jest sens utrzymywania znajomości z ludźmi, którzy publikują w internecie treści, budzące w nas niesmak?

Już mniejsza o zdjęcia dzieci. Jeśli ktoś podsuwa mi jakiekolwiek materiały, które budzą mój niesmak i skrępowanie, to znak, że coś nie halo.
Pomijając to, że autorka artykułu ma jakiś problem z ludzkim ciałem, bo za przykład zdjęcia budzącego niesmak podaje zdjęcie “obnażonego, ciążowego brzucha” – może ma, może próbuje się przypodobać tym, którzy się z nim borykają, mniejsza o to.
Skoro jeden człowiek uważa coś za zupełnie naturalne i normalne, a drugi widzi to jako krępujące i niesmaczne, to nie są to drobne szczególiki, bez których ta znajomość byłaby zażyła, udana i obopólnie satysfakcjonująca – różnią się w pryncypiach, więc powinni się rozejść i nie męczyć ze sobą.

Jeśli czyimś pryncypium jest pielęgnowanie swojej awersji do widoku ciążowego brzucha, to zdrową reakcją jest próba pozbycia się własnego problemu lub wyeliminowanie bodźców (tj. kontaktów z osobą, która ich dostarcza), a nie próby wytłumaczenia całemu światu, że wszyscy powinni zasłaniać ciążowe brzuchy, bo on czuje niesmak, niebożę.

Pani w artykule pisze, że “oburzone mamy odpierają ATAKI, mówiąc, że (o jeden przecinek za daleko…) skoro komuś się to nie podoba to niech nie patrzy”.
ATAKI.
A dzielenie się zdjęciami ciążowego brzucha i fot z USG nazywa niezdrowym zjawiskiem.
ATAKÓW nie nazywa niezdrowym zjawiskiem.

Dlaczego chory człowiek pisze artykuły o rodzicielstwie?

Jakie zagrożenia niesie ze sobą udostępnianie zdjęć dzieci w sieci?

Pani w artykule twierdzi, że dzisiejsze dzieci za kilkanaście lat będą ponosić konsekwencje obecnej nonszalancji i “ekshibicjonizmu” rodziców, którzy bezmyślnie dzielą się ich zdjęciami, np. z odpieluszkowywania.

W jaki sposób miałoby do tego dojść?

Prowadzi prywatne archiwum, w którym zapisuje wszystkie słodkie i upokarzające fotki bobasków, żeby je nimi szantażować lub zawstydzać w roku 2030?
Innego sposobu nie widzę. Prywatne czy nie prywatne profile na fejsie albo nie będą już istnieć, albo będą tak zawalone nowymi treściami, że nikt nie będzie się dokopywał do fot sprzed kilkunastu lat – a jeśli jakiś aż tak zawzięty świr się trafi, to będzie musiał wykazać zaangażowanie porównywalne z próbą zdobycia czyichś zdjęć z wanienki, skrytych w albumie rodzinnym na półce.

Poza tym… każdy był kiedyś przestawiany z pieluch na nocnik. Nie wiem jakie mogą być przykre konsekwencje informacji o tym, że Kasia czy Basia też była przez rodziców odpieluszkowywana i uczona korzystania z nocnik. Nie mam bladego pojęcia.

Być może chodzi o to, że ktoś po latach przypomni sobie, że mamusia opublikowała na fejsie jego zdjęcie na nocniku – ale to też żadna nowość. I pięćdziesiąt lat temu ludzie, którzy mieli dostęp do aparatu robili takie zdjęcia, pokazywali komu się dało i zawstydzali dzieciaka kilkanaście lat później.
Ci, którzy nie mieli aparatów, robili siarę opowieściami – jak wszyscy rodzice, w ten czy inny sposób, prawdopodobnie od początku świata.
Między innymi od tego jest rodzina – żeby miał Cię kto zawstydzać przy znajomych. Przy tak małym kalibrze to nie tragedia, tylko element wychowania i przygotowania na podobne sytuacje w późniejszym życiu – bo one się zdarzą. Dzieci mają to pewne jak amen w pacierzu, skoro winy za późniejsze upokorzenia szuka się w rodzicach, a nie w tych bucach, którzy zdecydują się wykorzystać coś przeciwko temu dziecku, żeby je ośmieszyć.

Dżizys, to jest tak niesamowite, że autentycznie żałuję, że częściej nie zaglądałam na dział z artykułami dziecięcymi…

I skąd ta pani wie, jak zachowają się szkolni prześladowcy?

Jak sama wspomina (nie tylko ona, wszyscy bijący na alarm brzmią podobnie i serwują z grubsza te same “argumenty”), publikowanie zdjęć dzieci w internecie to zjawisko masowe – skąd więc przekonanie, że z ostracyzmem spotkają się dzieci, których foty wiszą w internecie? Co, jeśli większość klasy będzie miała mamusie z profilami pełnymi fotek, a jedno dziecko wcale? Mogą wpaść na pomysł, że mamusia go nie kocha, skoro nie dzieli się rodzinnymi zdjęciami.

Gdyby tak łatwo dało się przewidzieć, co za parę lat będzie wielkim obciachem… ale wywróżyć można sobie najwyżej to, że coś co dziś nas irytuje prawdopodobnie nadal będzie nas irytować za 10 lat.

To nie osoba, która ew. w przyszłości wykorzysta te zdjęcia bez zgody widniejących na nich osób i autorów, tylko rodzice!

Nawet zdjęcie z pozoru niewinne, ale opatrzone zawstydzającym podpisem może w niedalekiej przyszłości wywołać katastrofę, nie mówiąc już o ujęciach ośmieszających

[Mniamencje! Po stokroć… borze, cóż za dyjamenty! Zaczynam żałować, że częściej nie zaglądam na działy dziecięce, wygląda mi to na istną kopalnię korozji mózgu.]
Tym razem po prostu muszę się posłużyć cytatem (przypominam, że autorką jest pani Aleksandra Bujas, która opublikowała to niezwykłe dzieło w portalu interia.pl)

Część internautów zatrwożonych krótkowzrocznością młodych mam i tatusiów, wskazuje na jej konkretne rezultaty. Niefortunne fotografie nie ułatwią dzieciom kariery zawodowej, a przecież nie można wykluczyć, że pociecha zapragnie zostać np. radcą prawnym, politykiem czy pracownikiem naukowym wyższej uczelni. Ale nawet takie apele nie trafiają do pewnej grupy rodziców, którzy głosy rozsądku biorą za smęcenie bezdzietnych singli.

Barrack Obama, 1961 rok (za. dailymail.com)

Zaczęłam się zastanawiać, czy nie mam do czynienia z pastiszem – aż poszłam sprawdzić. Ale nie!
Ta (nie chciałabym zabrzmieć nieuprzejmie, ale z braku innych określeń…) szurnięta osoba bredzi zupełnie serio.

Istnieje jakiś dowód na poparcie tych słów? Czyjaś kariera naukowa legła w gruzach, bo odkryto zdjęcie, na którym stoi upaprany w spaghetti od stóp do głów? Ktoś nie został prezydentem, bo ludzie dorwali się do jego zdjęć w przydomowym baseniku? Ktoś zrezygnował z usług radcy prawnego, bo wykopał w internecie zdjęcie na którym próbuje wcisnąć kwadratowy klocek w otwór z gwiazdką w jednym z tych zabawkowych sześcianów, w których trzeba dopasować odpowiedni klocek do właściwego otworu?

To żadne smęcenie bezdzietnych singli, to brednie szaleńca z obsesją na punkcie dzieci, których nie chce oglądać, ale nie patrzenie lub wyrzucenie ze znajomych dostawcy tych fot uznaje za niedorzeczne – zamiast tego chciałby podejść do sprawy racjonalnie i zmusić wszystkich do nie-robienia-tego-co-mu-się-nie-podoba.

W dzisiejszym świecie nikt nie jest w stanie przewidzieć, czy dany mem lub film ma szanse na stanie się viralem. W dzisiejszym świecie nie można z nawet 75% pewnością stwierdzić, czy kontrowersyjna fota lub kompromitująca informacja ostatecznie zaszkodzi czyjemuś wizerunkowi, czy wręcz przeciwnie – osoby analizujące to na co dzień i zajmujące się tym zawodowo mogą próbować przewidywać i tworzyć prognozy, ale i one są obarczone sporym błędem.

A tutaj – o proszę – pani z artykułu łowi rozsądne głosy zatrwożonych internautów, którzy wiedzą, jakie trendy będą obowiązywać za ćwierć wieku.

No magia!
Magia albo bełkot.

Dla dzieci w wieku szkolnym bardziej problematyczne będą “zabawne” dla rodziców aktualne zdjęcia pocieszek – tu głupi podpis czy ujęcie faktycznie może być częścią problemu. Ale i tak raczej częścią niż źródłem, bo przecież nikt ot tak, z neutralnej ciekawości nie trzepie profili rodziny znajomego (a może jednak?).

Internet ZAPOMINA. Codziennie cała masa informacji ginie bezpowrotnie lub znika, kryjąc się w bardzo trudno dostępnych miejscach.

Blogi znikają, profile internetowe znikają, portale znikają, artykuły znikają, zdjęcia znikają… po kilku latach większość informacji trafia szlag. Nawet wikipedia usuwa hasła, które uznaje za zbyt rzadko odwiedzane przez użytkowników.

Owszem, istnieją archiwa, fejs nas szpieguje, a różne mniej lub bardziej jawne organizacje zbierają informacje, ale skoro NASA była w stanie przypadkiem zgubić i skasować sobie nagrania z pierwszych kroków człowieka na Księżycu, to ja bym tak nie szalała z niewzruszoną wiarą w to, że wszystko będzie zawsze dostępne.

Rozsądniejszym byłoby zapisywanie wszystkich ważnych zdjęć w kilku miejscach, żeby za 10 lat nie okazało się, że zniknęły bezpowrotnie.

To, że memy mogą zniszczyć ludziom życie to prawda – ale szanse na to, że zdjęcie bobaska stanie się viralem są mniejsze niż na trafienie szóstki w lotto. Poza tym jak do tej pory z najgorszymi konsekwencjami borykali się głównie (a raczej tylko) dorośli. Dzieci dostały parę stów za wywiad dla dailymail i szansę na 20-minutowe wystąpienie w telewizji śniadaniowej.

Warto też pamiętać o tym, że z każdym rokiem reguły dotyczące prawa autorskiego i bezkarnego wykorzystywania cudzego wizerunku są dopracowywane i coraz efektywniej egzekwowane.

Co z tego, że się zreflektujemy i w końcu usuniemy nieostrożnie opublikowane zdjęcia? Kto dobrze poszuka, ten znajdzie. Każdy może skopiować udostępnione przez nas materiały, zapisać je i przechowywać na dysku.

Mhm. Kolejna bezcenna uwaga.
W 2010 lub 2011 roku opublikowałam na facebooku zdjęcie, potem je niestety skasowałam. To była jedyna kopia. Chciałabym je odzyskać. Gdzie i w jaki sposób mogłabym dobrze poszukać i je znaleźć?

Każdy może skopiować udostępnione przez kogoś materiały i przechowywać je na dysku. I co?
Kto coś takiego robi?
Osoba, która też jest na tych zdjęciach i chce je zachować na pamiątkę? Ktoś bliski osobie na zdjęciach, kto chce je zachować na pamiątkę? Ew. jakiś świr kolekcjonujący foty.
W dwóch pierwszych przypadkach jest spora szansa na to, że zapisujący nas o tym poinformuje.
Świr równie dobrze może natrzaskać dzieciakowi fot z ukrycia, włamać się do komputera, albo i do domu – to nie powód, żeby siedzieć pod kamieniem i nie wychodzić.
Jeśli którakolwiek z tych osób zapragnie te foty rozpowszechniać, to można jej wysmażyć pozew.

Artykuł bez przerzucania winy za już wyrządzone lub ewentualne krzywdy na ofiary chyba nie ma racji bytu, albo nie jest akceptowany przez media.

Pani pisze, że udostępniane na facebooku informacje o dziecku mogą zostać wykorzystane przez szkolnych oprawców do poniżania.

Niesamowite, ale tego najwyraźniej nie obejmuje reguła “kto dobrze poszuka, ten znajdzie“.
Gówniarz, który trzepie fejsa rodziców kolegów z klasy w poszukiwaniu materiałów, którymi mógłby ich ośmieszyć na peeewno nie znalazłszy tam nic ciekawego nie poszuka lepiej i nie znajdzie innej metody znęcania się.
I jasne, kurwa mać ja pierdolę, rzygam już tymi zjebami z popieprzonym czerepem,  problem przemocy w szkole najlepiej ograniczyć do stwierdzenia “dzieci bywają okrutne“, wywrócić oczyma i udawać, że tego żywiołu nie da się powstrzymać.

Dzieci nie są okrutne, dopiero się takie stają, kiedy ktoś ich nauczy. 
Po pierwsze – nikt się nie znęca nad kolegami w szkole bo ma za dobrze, zbyt spokojnie i zbyt szczęśliwie w domu.
Po drugie – polityka ustępstw zawsze, nieuchronnie prowadzi do sytuacji, w której nie mamy już z czego ustąpić i czego oddać. Układanie życia pod dyktando istniejących lub ewentualnych oprawców ułatwi życie oprawcom, tylko.
Po trzecie – narzucanie własnego, niezdrowego podejścia do ludzkiego ciała (które ta pani ewidentnie ma, bo w kolejnym akapicie próbuje budzić grozę wizją “opisów laktacji własnej mamy”) sugeruje pedofobię.

Mam wrażenie, że jedną z rozsądniejszych rodzicielskich decyzji byłoby pozbycie się z otoczenia wszystkich świrów, którzy na widok dziecka na plaży zaczynają myśleć o “rozpalonej wyobraźni” pedofila.

Kto zdrowy na umyśle ma takie przemyślenia?

Zdjęcia z rodzinnego urlopu nad morzem i brak ustawień prywatności na społecznościowym koncie rodzica to wyjątkowo niebezpieczne połączenie. Oczywiście, nie tylko plażowe zdjęcia golasków rozpalają wyobraźnię osób o skłonnościach pedofilskich, choć takie fotki to oczywista pożywka dla przestępców, którzy wzbogacają nimi swoje foldery i bazy danych.

Handel ludźmi to poważny problem, handel dziećmi i pedofilski biznes również – skala jest ogromna, ale nie aż tak wielka, by przyjmować za oczywiste, że KAŻDE zdjęcie dziecka z wakacji trafia do folderów przestępców.
Nie trafia.
Miażdżąca większość pedofilów to osoby w ten czy inny sposób bliskie swoim ofiarom, nie jacyś tajemniczy dewianci na drugim końcu internetu.
Ale jeśli już zakładać, że czają się wszędzie – to czy nie rozsądniej byłoby nie wyjeżdżać na żadne wakacje i nie ryzykować, że jakiś zboczeniec sam narobi zdjęć na tej plaży?

Nie chodzi o to, by wpadać w paranoję. Większość trzeźwo myślących rodziców filtruje to, co umieszcza w wirtualnej przestrzeni i jest zdania, że wszystko jest dla ludzi, bylebyśmy zachowali umiar. Dwa, trzy sensowne zdjęcia, które nie sprawią, że za parę lat nasze dziecko będzie prześladowane przez klasowych osiłków, wystarczą w zupełności –  tak przekonują zwolennicy podejścia zdroworozsądkowego.

O ile dobrze rozumiem “nie popadanie w paranoję” polega na popadaniu w paranoję i nazywanie tego “umiarem”, “zdrowym rozsądkiem”, “trzeźwym myśleniem” i “ostrożnością”.

Kto nie filtruje tego, co umieszcza w internecie? Przecież KAŻDY to robi – może nie wszyscy patrzą przez pryzmat bycia na celowniku międzynarodowej siatki pedofilskiej, ale chciałabym zobaczyć rodzica, który ma dziecko starsze niż miesiąc, a nie został już pierdyliard razy pouczony przez samozwańczych, trzeźwo myślących ekspertów, że coś robi źle, coś gorzej, a całą resztę koszmarnie.

Poza tym dlaczego ci trzeźwo myślący nie przestrzegają mamusiek prezentujących ciążowe brzuchy – wielokrotnie zdarzały się porwania celem zdobycia noworodka ze śmiercią matki wliczoną w koszta – ryzyko istnieje.
Statystycznie szanse na stanie się ofiarą morderczego psychopaty rodem z thrillera lub horroru są bardzo, bardzo, bardzo małe – ale jeśli już skupiać się na pamięci o tym, że są, to czemu tendencyjnie ograniczać to tylko do dzieci i ew. młodych kobiet? Ludzie mają różne preferencje, morderczy psychopaci również – jeden za cel obiera dzieci, inny młode i atrakcyjne blondynki, jeszcze inny młodych mężczyzn, kolejny dojrzałe kobiety, staruszki, staruszków, bezdomnych mężczyzn, gejów, mężczyzn poszukujących pracy, puszyste panie, księży, rodziny, samotnych… to nie powód, by ślęczeć nad każdym i przypominać mu, że w każdej chwili może się stać obiektem zainteresowania Freddy’ego Krugera.

Ja rozumiem, że targetem tego artykułu są młodzi, udręczeni z pierdolcem…

Tacy, co to nie lubią fejsa, ale na nim siedzą; nie lubią materiałów, które udostępniają ich znajomi, ani ich samych, ale utrzymują te znajomości zwłaszcza na fejsie, gdzie najbardziej ich wkurzają; nie znoszą dzieci, ale czują potrzebę utrzymywania znajomości z ludźmi, których życie aktualnie kręci się wokół dzieci; nie chcą mieć dzieci, ale poświęcają czas i energię na rozważania o tym, jak je najlepiej wychować.
I gapią się na zdjęcia kilkulatków na plaży, zastanawiając się, czy to seksowne ujęcia, ale przez myśl im nie przejdzie, że sami mogą być problemem.

… ale żeby nie zachowywać ŻADNEGO kontaktu ze światem w trakcie tej pisaniny?

Na nihil novi można przymknąć oko, bo trudno wymyślić coś odkrywczego tym pół-profesjonalnym tonem, ale to naginanie czasoprzestrzeni, negowanie rzeczywistości, fantazje o dzieciach i tworzenie argumentów na siłę (jak np. tam, gdzie gładko przeszła od rodziców na społecznościówkach do trudności w zachowaniu anonimowości przez dzieci blogerek parentingowych)… no litości.

Można było tę przepaść pomiędzy bełkotem a sensownym tekstem rozwiązać w ogóle go nie pisząc: nie tylko ja bym się nie zirytowała (a wynoszę z tekstu, że to Świat powinien się dostosowywać do moich kaprysów, nie ja kaprysy do świata), ale przede wszystkim byłby to przykład satysfakcjonującego kompromisu: takiego, jak ten, do którego pani zachęca rodziców, chcących się dzielić ze wszystkimi każdą chwilą z życia dziecka – a którym radzi, by umieścili dwa lub trzy, wysmakowane (cokolwiek to znaczy – może, że w butach?) zdjęcia dziecięcych stopek.
Równie dobrze można by radzić osobie chcącej kupić nowy samochód, żeby sobie wypożyczyła używaną pompkę do roweru.

Szczęście, że chłopczyk na zdjęciu nie zapragnął zostać naukowcem, bo takie zdjęcie w kiecce mogłoby zrujnować jego karierę (źródło: domjp2.pl)

Nie, żebym całkowicie odrzucała WSZYSTKO, za czym optuje autorka tego artykułu…

Owszem – dziecko może sobie nie życzyć publikowania jego wizerunku w internecie, ale póki nie jest w stanie samo o tym decydować, można by zaszaleć i zostawić pewne decyzje rodzicom.

Owszem – publikowanie treści w internecie wiąże się z pewnymi zagrożeniami.
Jak wszystko w życiu. Dlatego warto ludzi uświadamiać o dostępnych metodach zabezpieczania się przed nimi – nie zapominając o tym, że zamykanie się na świat i uciekanie przed cywilizacją nie jest ani najlepszym, ani najłatwiejszym sposobem. Bycie na bieżąco z technologią i społecznymi trendami jest znacznie lepsze.

Ale jeśli uświadamiać, to nie takim tonem – i nie w oparciu o własne lęki i uprzedzenia, występujące w roli większości argumentów.
I owszem – mój ton nie jest sympatyczniejszy, ale ja jestem niemiłą, zrzędzącą blogerką, a pani jest ekspertką od wychowania i chce dla wszystkich jak najlepiej.

☙✿❀❁❧

Kliknij na serduszka, jeśli chcesz ocenić post.

Średnia ocen: 5 / 5. Wyniki: 2

Wiatr hula... Nikt jeszcze nie ocenił tego posta. Link do FB jest na dole - to malutkie "f" na środku stopki.

3 thoughts on “Udostępnianie zdjęć dzieci w sieci i związane z tym zagrożenia

  1. Świat idzie do przodu bardzo szybko i nie w każdym przypadku w dobra stronę.. Bredzi Pani jak potluczona. Ilu jest pedofili którzy siedzą na internecie i szukają takich ładnych zadbanych malow i nie będę pisała co dzieje się w ich głowach jak obserwują ich zdjęcia! I to wcale nie musi być znęcanie się nad dzieckiem za 30 lat jak Pani napisała, tylko to może dziac się właśnie teraz i z pewnością tak jest. Jestem przekonana. Poza tym mamy szacunek do swoich dzieci i powinniśmy chronić ich godności a nie chwalić się całemu światu że Jasiu kąpię się już w wannie, albo siedzi sam na nocniku, albo jak umazal się czekolada i jest taki zabawny! Przecież normalny człowiek nie wrzuca do neta zdjęć swoich znajomych na golasa, brudnych z jedzenia albo korzystających z toalety! Dlaczego mamy robić to swoim własnym dziedziom???!! Poza tym proszę sobie wyobrazić sytuację, gdy wchodzi Pani teraz na fejsa i widzi Pani milion swoich zdjęć opublikowanych bez Pani wiedzy które mogą być kompromitucajce i naruszające prywatność, np jak ww. zdjęcia z wanny, albo nocnika. Nie wiem czy by Pani była taka zadowolona! Maluszki to też ludzie a nie jakieś maskotki które mają być wystawiane na pokaz w każdej dziedzinie życia inaczej obojętnie jakieś osobie. Wszystko wrzucone do netu zostaje tam na zawsze i śmiała się Pani, że ktoś mógłby za 30 lat wykorzystać nasz wizerunek żeby się np. nasmiewac to będziemy pewni że to wina rodzica, a dzieci w dzisiejszych czasach są okrutne i można się spodziewać wszystkiego. Tym samym patrząc na takie wpisy jak Pani nie zanosi się na to żeby mogło się coś polepszyć. Pozdrawiam i nakłaniam do przemyśleń.

    1. Ależ proszę się nie hamować i napisać co dzieje się w ich głowach, kiedy obserwują zdjęcia.

    2. Właśnie, ja też umieram z ciekawości jakież to obrazy malują się w głowie osoby, która oczywiście w życiu by o tym nie pomyślała i naprawdę nie chodzi o nią, tylko o masturbujących się do zdjęć ludzi, o których istnieniu w swoim chorym umyśle cały czas lekkomyślnie zapominam. A tyle mi o tym przypominają dobre, czyste, nieskalane obrzydliwą myślą dusze…
      Poprosiłabym też o szczegółowy opis preferencji zboczeńców, z których umysłem nie miała Pani, rzecz jasna, nic wspólnego. Zawsze myślałam, że do wywołania podniecenia potrzebują tylko “obiektu” w odpowiednim wieku/stadium rozwoju, od Pani natomiast dowiaduję się, że dziecko musi być ładne i zadbane. Jakie jeszcze cechy są przez nich pożądane, jakie konkretnie dzieci należy ukrywać przed tym okrutnym, coraz bardziej zepsutym światem?

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.