W ferworze przeglądania internetów gdzieś mignęła mi okładka książki “Włam się do mózgu”.
Była interesująca (okładka) – nie miałam najlepszych przeczuć, ale postanowiłam zerknąć i sprawdzić, cóż to za dzieło. Zajrzałam na lubimyczytać i po kilku chwilach przekonałam się, że raczej nie potrzebuję tej książki do szczęścia.
Rozbawiła mnie kolumna recenzji od ludzi z nowo założonymi profilami, użytymi do napisania jednej, entuzjastycznej opinii na temat tylko tej jednej, konkretnej książki – przypadkiem żadna z tych osób nie zajrzała tam już nigdy później.
Przesadą byłoby sugerować, że napisały to klaki, które dostały zlecenie za 1,50 od wpisu, ale…
Jeśli tak było, to powinni dostać połowę stawki. Albo 1/3, bo zęby bolą przy czytaniu (i nie trzeba będzie piłować).
Jeśli tak nie było, to można powiedzieć, że styl literacki krytyków literatury czasem mówi więcej niż słowa; ci ludzie mogą być w naprawdę wielkiej potrzebie nauczenia się czegokolwiek i chwała Bogu, że zainwestowali w narzędzie, które może im to ułatwić (ale szkoda, że przepadli jak wiatr w polu).
Użytkowniczka Rekina poczyniła jeszcze ciekawsze spostrzeżenia i zauważyła, że większość “intrygujących” opinii została dodana tego samego dnia – 30 września 2017 roku.
I to by było na tyle. Nikt poza nią nie zwrócił na to uwagi.
Czy nie zauważyli, czy nie uznali tego za nic dziwnego w nieco ponad tydzień po debiucie książki na rynku – nie wiem.
Trzasnęłam kilka screenów, bo napomknęłam o tym w czasie rozmowy na messendżerze – zapisało się w folderze ze screenami i czekało na moment, w którym zachce mi się go opróżnić.
Kiedy nadszedł i byłam o włos od skasowania ich, pomyślałam, że zerknę, czy strona z recenzjami tej książki wygląda teraz jak profil “Kac Wawa” na filmwebie po kilku miesiącach od premiery.
I nie – nie wygląda.
Wszystko wskazuje na to, że są ludzie, którym książka faktycznie się spodobała, wynieśli coś z lektury i są zadowoleni. No i fajnie: nie ma się nad czym zastanawiać.
Już, już miałam kasować, uznawszy, że ktoś pewnie chciał być miły i “pomóc” koledze czy ulubionemu autorowi (nie wiadomo po co, w końcu zebrał prawie wyłącznie pozytywne opinie i świadectwa ekstatycznego uwielbienia), wyrządzając mu niedźwiedzią przysługę i narażając na śmieszność.
W ostatnim momencie zwróciłam uwagę na “recenzję”, która znajdowała się na samej górze… i to był początek pięknej przygody.
Z tego co zauważyłam książka doczekała się AŻ JEDNEJ negatywnej opinii. AŻ JEDNEJ.
Drugą dodała użytkowniczka Edd – ale zrobiła to w styczniu 2018 roku.
Wtedy, we wrześniu jeszcze jej nie było.
W tamtym momencie użytkowniczka Millie była autorką jedynej możliwej (łatwej) do odnalezienia negatywnej oceny.
Podzieliła się kilkoma uwagami, bolejąc nad tym, że autor książki nie dostarczył jej satysfakcjonujących dowodów na to, że faktycznie nauczył się języka w tak krótkim czasie i tak efektywnie jak deklarował:
Gdyby to była kwestia tylko tej recenzji, nie potraktowałabym jej poważnie – tzn. nie brałabym jej pod uwagę, gdybym miała ochotę na kupienie tej książki.
Z tego, co zrozumiałam jest to zbiór anegdot i porad, ułatwiających naukę, a szybkie przyswojenie języka szwedzkiego zaprezentowano jako dowód/przykład skuteczności tychże.
Najprawdopodobniej założyłabym, że wszystkie odpowiedzi znajdują się W KSIĄŻCE, a autor stara się zbytnio nie rozwodzić nad szczegółami i nie podawać konkretów w wywiadach, bo zależy mu na tym, by wszyscy zainteresowani jego pomysłami czy metodami kupili książkę – nie byłoby w tym nic niezwykłego.
A opinię bym olała, bo autorka najpierw twierdzi, że książkę pożyczyła “Z MYŚLĄ, ŻE MOŻE POZYTYWNIE SIĘ ROZCZARUJE” – co świadczy o tym, że nie miała wielkich oczekiwań ani nie była pozytywnie nastawiona do tej pozycji – a kończy ją stwierdzeniem, że “ROZCZAROWAŁA SIĘ BARDZO”.
Gdybym nastawiła się na to, że książka będzie do dupy, przeczytała i przekonała się, że faktycznie jest do dupy, to nie nazwałabym tego “rozczarowaniem” a “spełnieniem obaw” lub “przewidywalnym rezultatem”.
Chyba, że ta nadzieja obudziła się w momencie pożyczenia jej od kuzynki… ale nie przesadzajmy, nie tak to opisała.
Ale to była
jedna
negatywna
opinia.
Nie jedna z pięciu czy dziesięciu. Jedna jedyna. Wystawiona 29. września.
Tego samego dnia przybiegł tam rozemocjonowany i urażony bezwzględnością tych słów AUTOR TEJ KSIĄŻKI!
Pewnie ktoś mu zacytował i podrzucił linka, ale i tak nie mogę się pozbyć wizji tego gościa, siedzącego przed ekranem i wciskającego “odśwież”, “odśwież”, złaknionego kolejnych, łechcących ego peanów ku czci jego i jego dzieła, a tam nagle takie bezlitosne i okrutne słowa, że aż się zarejestrował.
Tu też bym nie uwierzyła, postukała się w czoło i uznała, że ktoś się podszywa, bo to przecież nieprawdopodobne, żeby autor książki przyszedł i zaczął się wykłócać z JEDYNYM negatywnym głosem na temat jego dzieła, już na samym wstępie podkreślając, że go to zraniło… nosz absurd, kompletny absurd.
A jednak! Całkiem możliwe, że to on, bo kłóci się z oficjalnego konta z jakimiś głupotami na wykopie.
A ja durna myślałam, że takie numery to domena nastoletnich blogerek z dziesięcioma postami na stronie…
Nie wiem jak wyglądał ten certyfikat.
Może nazwisko nie było dobrze widoczne.
Może autorka opinii go nie zauważyła.
Może widziała i postanowiła skłamać.
Nie wiem.
Nie wiem też, jak wyglądał tamten wywiad.
Wiem, że w czasie krótkiego nagrania można pokrótce wyjaśnić, że wszystkie niezbędne informacje znajdują się w promowanej książce, filmie, płycie, wystawie czy czymkolwiek innym – widziałam to dziesiątki razy. Ludzie dawali sobie z tym radę.
Z tego, dziwnie pokrętnego wyjaśnienia wynika, że… udzielając wywiadu w ramach promocji książki (o metodach nauki, dzięki którym m.in. udało mu się opanować szwedzki w rok)... nie był w stanie wyjaśnić wszystkiego… więc postanowił napisać książkę?!
Co to kuśwa, “Powrót do przyszłości”?!
Po czym – zraniony do głębi krytyką ze strony czytelniczki, (która ubolewa nad tym, że nie znalazła w książce satysfakcjonujących jej odpowiedzi…) radzi jej przeczytać książkę, bo jego zdaniem to niemożliwe, by mogła być do niej nadal nieprzekonana PO lekturze?
No okej, mógł użyć paru “skrótów myślowych”, powiedzmy że to się klei…
W dalszym ciągu – nazywanie książki za 60 czy 70 złotych (z wysyłką) mianem “skromnej” to już zgrywanie się.
To produkt luksusowy – może nie dla fana czy dla osoby, która traktuje to jako inwestycję (bo jej się to w jakimś sensie zwróci) – ale dla kogoś, kto ma mieszane uczucia i chciałby zerknąć z ciekawości wyłożenie sześciu dych za ~dwugodzinną rozrywkę przy czytaniu to spory wydatek.
A łaskawe “przyznawanie” potwierdzanie czyjegokolwiek prawa do uznania jej za niewartą tych pieniędzy to kompletny brak klasy*. – Tzn. o przepraszam, NIE:
Autor ma oczywiście pełne prawo do śmigania po internecie w poszukiwaniu każdego nieprzychylnego głosu o sobie i swojej twórczości, celem wyłuszczenia wszystkich nieprawidłowości (chociaż gdyby miał klasę, to by tego nie robił w taki sposób)…**
*- znam się na tym, nie mam jej za grosz.
** – póki tego nie napisałam w tej formie, nawet nie zdawałam sobie sprawy z tego, jakie to pretensjonalne (na tym też się znam, choć trochę mniej)
Niby nic, niby nic… a jednak – większość tych entuzjastycznych peanów pojawiła się właśnie 30. września.
Ktoś wpadł 29. września; zaznaczył, że przeczytał dziewięć książek, zrecenzował tą jedną stwierdzeniem, że zmieniła jego życie i już nigdy tam nie wrócił.
Zmieniła mu/jej życie… w dziewięć dni?
… na stronę wpadł kolejny niezależny recenzent, zgorszony tym, że książka ma AŻ JEDNĄ negatywną opinię.
Rozbawionym i pełnym lekceważenia tonem podkreśla, że zaznaczył sobie w profilu (który założył tego samego dnia!), że “przeczytał” aż dwie inne książki (i już nigdy więcej tam nie wrócił – mówi o ośmiu, ale nawet nie odhaczył ich jako “przeczytane” – co świadczy o tym, że nie ma wielkiego pojęcia o korzystaniu z tego serwisu i że nie zrozumiał, o co chodziło użytkowniczce, która zwracała uwagę na kolumnę podejrzanie brzmiących recenzji).
Miód na oczy!
Zauważyłam, że skłonność do wyzywania ludzi od cebulorzy dominuje u pewnego typu osobowości – klasa sama w sobie: mentalne damy z wachlarzami i kapeluszami, strojnymi w strusie pióra, a obok nich gentlemani w melonikach, z monoklami i zegarkiem w kieszonce…
Autor opinii natychmiast pokazuje klasę imputując, że każdy, kto ma inne zdanie od osobiście-jego-przekonań jest idiotą.
Natomiast zdanie “skuteczność metod jest potwierdzona niezależnie od tego czy autorowi się chciało z nich skorzystać albo czy skorzystał ale mu nie wyszło” jest zbyt brawurowe nawet jak dla mnie.
“skuteczność metod jest potwierdzona” – mniemam, że chodzi o ~ “autor książki prezentuje znane, sprawdzone i efektywne metody“.
“niezależnie od tego czy autorowi się chciało z nich skorzystać” ~ “bez względu na to, czy autor książki (który je poleca i twierdzi, że z nich z sukcesem korzysta) miał ochotę po nie sięgnąć“?!
“albo czy skorzystał ale mu nie wyszło” ~ “nawet, jeśli próbował z nich korzystać, ale nie przyniosły spodziewanego efektu (ergo nie nauczył się szwedzkiego)”?!
To ma być wypowiedź osoby, która lubi autora książki i wierzy w jego zapewnienia?
“Spoko chłop i ja go lubię i odwalta się od niego, bo książka jest dobra, nawet jeśli nie działa, bo są tam jakieś sensowne rzeczy, a on mówi prawdę, a nawet jeśli ściemnia to dla mnie żaden problem.”?!
Łał.
I skąd ta zawzięta obrona wydawania książki własnym sumptem? Nikt nie atakował.
Nie wiem, jakie głosy pojawiały się gdzie indziej na temat tej konkretnej książki, ale w recenzjach na tym portalu niczego takiego nie zauważyłam. Chyba nigdy nawet czegoś takiego nie słyszałam – żeby ludzie narzekali na to, że autor nie współpracuje z jakimś zacnym wydawnictwem, któremu mógłby oddać większość wpływów.
-Toż jedynym minusem takiego rozwiązania jest to, że nie można takiej pozycji nabyć w najłatwiej dostępnych miejscach i trzeba odżałować parę złotych na przesyłkę – co nie jest wielkim problemem dla tych, którym zależy konkretnie na tym autorze (już większym dla autora, bo nie trafi mu się zbyt wielu przypadkowych nabywców czytelników).
W dalszym ciągu to trochę za mało, by warto było się bawić ze screenami i komentowaniem…
… ale i tak to zrobiłam.
Zerknęłam też w opinie, dotyczące innej książki tego samego autora i w znalezionej tam opinii (link) znalazłam próbkę humoru, którym raczy czytelników pan Radek:
“książka dostarcza dodatkowych bonusów w postaci dowcipnych perełek, np.: “Następnego dnia czeka nas kolejna porcja czystego zła, porównywalna jedynie z najnowszą płytą Justina Biebera“
No i to jest recenzja! Dzięki niej wiem, czy ta ta książka może być w moim guście, czy raczej nie.
Z niewiadomych przyczyn coraz więcej ludzi tam popada w złudzenie, że kogokolwiek obchodzą ich:
a) próby wczucia się w rolę rozentuzjazmowanego autora notatki z tyłu książki;
b) wywody na temat tego, że dzieło to jest “ciekawe oraz interesujące”;
c) wyliczanki – że nadaje się dla młodzieży szkolnej: gimnazjalnej, licealnej; studentów; osób pracujących i bezrobotnych; murarzy, niani, kelnerek, księgowych, nauczycieli… (i tak dalej, dopóki lista nazw zapamiętanych zawodów im się nie wyczerpie).
NIKOGO nie obchodzą i nikt nie chce tego czytać. Wywody wazeliniarza – specjalisty od cebul i krytykantki, która nie może się zdecydować, czego się spodziewała przed lekturą są sto razy ciekawsze.
Ciężko mi uwierzyć w to, że osoby regularnie korzystające z serwisu nie siedzą tam po to, by:
– wchodzić w profile książek, które przeczytali;
– rozglądać się za opiniami, które są najbardziej zbliżone do ich wrażeń po lekturze;
a) – sprawdzaniem profilu osoby, która napisała taką opinię;
– szukanie tam innych książek, które jej się spodobały;
– korzystanie z tego jako z pomocy w wyborze interesujących lektur
b) reklamowania swojego bloga z recenzjami książkowymi lub chwalenie się przed znajomymi umiejętnością czytania.
W obu przypadkach sztuczna, obła gadanina jest kompletnie bezużyteczna, jako że bez wielkiego problemu można by ją wpakować w rząd opinii pod dowolnym utworem i wszędzie byłyby równie nieznaczące.
Jeśli to są rzeczy, za które ktokolwiek dostaje jakiekolwiek pieniądze… to nie powinien.
Nie mam powodów by sądzić, że doszło do kupowania opinii.
Rozważałam to – jak wszędzie, gdzie pojawiają się takie dziwactwa (czyli… właściwie wszędzie).
Najbardziej śmierdzącą i podejrzaną jest oczywiście ta z “prośbą” o książkę i garścią obelg w kierunku użytkowniczki, z którą (opinią, nie użytkowniczką) już wcześniej rozprawił się sam autor – ale to chyba kwestia tego, że przez słowa przebija się tak silny wewnętrzny fałsz, że aż przyćmiewa wszystko inne (może poza pragnieniem jak najszybszego wejścia pod prysznic).
A sama książka?
Pewnie jest w porządku – bo czemu miałaby nie być?
Okładkę ma ładną, ludziom się podoba.
A jak są i zdjęcia; i anegdoty; i to, co obiecano w kampanii promocyjnej… to czemu ludzie nie mieliby jej oceniać wysoko?
Ale czemu akurat tak wielu, w ten sam sposób i akurat trzydziestego września?
Bo dzień wcześniej pojawiła się JEDNA negatywna opinia? Łoł.
Mam książkę Pana Radka, ale nie potrafię się za nią zabrać… Kupiłam w dniu premiery razem z książką “Tajniki Paznokci”, która szczerze mówiąc bardziej wpasowała się w mój gust, ale okazała się tylko albumem z ładnie zrobionymi zdjęciami xD Także póki co 100 zeta wywalone w błoto(chyba była wtedy darmowa przesyłka), ale może jeszcze kiedyś sięgnę po “Włam…” i sama się przekonam czy było warto, choć po tym komentarzu Koterskiego jakoś mi się nie śpieszy do tego!
Kotarskiego* przepraszam za literówkę ;)
Książka jest bardzo rzeczowa i ciekawie napisana. Jak łyk świeżego powietrza w Empiku, na półce, na której jest masa szarlataństwa.
Póki co Empik chyba nie zajmuje się dystrybucją tej książki.