“Lolitę”w formie książkowej doceniam, bo to bardzo dobra książka – że się tak powtórzę. Ciężko mi się ją czytało, ale nie odrzuciłam jej z obrzydzeniem jak Nienackiego, który ma z Nabokovem tyle wspólnego, że czytałam go w podobnym czasie.
No, może “czytałam” to za dużo powiedziane. Wpadłam do znajomej, która lata temu zaoferowała mi parę książek do przeczytania – leżał sobie mały stosik, który oceniłam po tytułach i okładkach. Ostatnia była Nienackiego; nie znałam człowieka a na obwolucie (chyba) były jakieś pseudoabstrakcyjne maziaki (a przynajmniej tak mi się wydaje); tytułu nie pomnam. Otworzyłam i trafiłam na akapit poświęcony przemyśleniom ojca, przyglądającego się swej mało atrakcyjnej córce i opisującym swe “smutne” refleksje na temat tego, że wychowując ją musi zadbać o to, by była kobieca i ujmująca, bo bez tego, urodą nie grzesząc nigdy nie znajdzie sobie chłopa. To był dosłownie jeden akapit w losowo wybranym miejscu (raczej w okolicach początku) – nie wiem, na ile reprezentacyjnie wypadał w kontekście całej książki, ale obleśność tamtego fragmentu wbiła mi się w głowę na amen.
Nie przypisywałabym pełni zasług Zbigniewowi (o ile tak ma na imię… tak ma na imię? nie jestem pewna, chyba muszę zguglać – uff, tak, dobrze zapamiętałam: Zbigniew), bo obie lektury konsumowałam niedługo po tym, jak wlazłam do kuchni z widokiem na moje opalające się w ogródku ledwo nastoletnie koleżanki i usłyszałam uwagę o tym, że aż miło się na nie patrzy – przegoniłam je stamtąd w ekspresowym tempie nie wyjaśniając dlaczego muszą sobie natychmiast iść. Przełknięcie tamtego tekstu nie szło mi najlepiej, a dumania jakiegoś gościa na temat potencjalnej ruchalności jego wyimaginowanej (lub nie – nie wiem) córki wypaliła mi dziurę w mózgu na lata.
Czytając Lolitę byłam gdzieś pomiędzy wiekiem książkowej bohaterki, a aktorki, która odtwarzała jej rolę w filmie (w tej najnowszej wersji).
Film widziałam wcześniej – umknęło mi kilka niuansów, którymi twórcy chyba zbytnio nie zaprzątali sobie głowy. Obejrzałam i nie mogłam zrozumieć, czemu Lolita łamie serduszko biednemu Humbertowi i nie chce z nim uciec, skoro wcześniej go chciała, a potem “nagle” nie – mimo, że skończyła zbrzuchacona w jakiejś zakurzonej szopie i ożeniona z jakimś frajerem, który nawet nie odgrywał ważnej roli w jej rozmowie z Humbertem.
Poszłam z tym dalej – a jakże! Pamiętam, że pognałam nawet ku wnioskowi, że nieświadomie wybrała sobie śmierć przy porodzie na jakimś zadupiu, a wyjechawszy z Humbertem pewnie i ona i dziecko mieliby szansę na przeżycie.
Pamiętam – bo nie mogłam tego pojąć i uwierało mnie to do tego stopnia, że wyruszyłam na poszukiwania książki, licząc że tam znajdę jakieś wyjaśnienia.
I znalazłam, a jakże! I miałam ochotę wydłubać sobie mózg widelcem za swój wcześniejszy, nieograniczony kretynizm i nieumiejętność dostrzeżenia, o co tam właściwie chodziło.
Przy kolejnym seansie nie byłam już tego taka pewna.
Ten film nie został nakręcony celem zekranizowania książki i pokazania procesu narodzin pedofila. Żadnych wskazówek, które uzmysłowiłyby widzowi, że gdyby nie przypadek, który sprawił, że ten wyrachowany skurwiel, szukający ofiar trafił na rozwaloną emocjonalnie i nadpobudliwą Lolitę, to żadnego “romansu” by nie było – gwałciłby ją i torturował, trafiwszy na kobietę, która wybrała sobie bycie ślepą, lub zakochała się w nim do stopnia kompletnego otępienia… albo potrzepałby sobie gapiąc się na nią w domu, po czym zgwałcił, zabił i wcisnął kity, że mała dziwka uciekła z jakimś chłopakiem i olała rodzinę (ulubiony motyw wszystkich psycholi, którzy mają ową rzekomo “zaginioną” córkę zakopaną w ogródku), po czym rzucił starą i wyruszył na poszukiwania kolejnej samotnej matki.
Zrobiono z tego jakieś popierdolone love story, zakazaną miłość z różnicą wieku, wodę na młyn rzeszom podobnych degeneratów – a w tej grupie mniejszość traktuje swoje ofiary jako pozbawione człowieczeństwa przedmioty służące do zaspokajania ich obleśnych żądz. To jest MNIEJSZOŚĆ – większość potrzebuje ośmielenia i pokrzepienia się myślą o tym, że małe dziwki tak naprawdę to tego chcą.
I udało się. Nie za sprawą jednego filmu, ale zaryzykowałabym stwierdzenie, że ta obleśna produkcja zaklepała sobie ikoniczną pozycję w kulturze pedofilskiej, którą hołubi i akceptuje większa część świata – choć oczywiście większość nie przyswaja i nie popularyzuje tego w surowej formie (która mogłaby sprowokować ostry zgrzyt w mózgu i sprowokować do złapania osmalonej świadomości, że to złe i obrzydliwe) – do lecenia hardkorem zdolna jest tylko niewielka MNIEJSZOŚĆ: reszta potrzebuje pokrzepienia i zachęty w formie opowieści o małych dziwkach, które same się o to proszą.
Z tym, że się udało nie ma co dyskutować. Udało się i najdobitniej świadczy o tym fakt, iż funkcjonujące w świadomości masowej określenie “lolitki” znaczy mniej więcej tyle co “małe, ostro nieletnie szmaty do ruchania dla starych dziadów” oraz to, że ludzie natykając się na nie nie milkną w oburzeniu, nie burzą się w zgorszeniu, a podejmują temat – mniej lub bardziej dosadnie formułując swoje myśli o potencjalnej zdatności danej jedenastolatki do ruchania.
Wracając do “Lolity”, która jest jedną z moich ulubionych książek – choć wolałabym do niej nie wracać.
Jest tak przerażająco smutna i tragiczna, że nawet nie chcę o niej myśleć.
Zabrałam się za ten wpis dość dawno, niedługo po powrocie do “Ani z Zielonego Wzgórza“.
Od tamtej pory kilkukrotnie do niego wracałam, ale nawet nie pamiętam, czy cokolwiek dopisywałam, czy tylko posiedziawszy nad tym przez pięć minut wyruszałam na poszukiwanie innych zajęć, zgnębiona i skwaszona.
Przypomniałam sobie o niej, kiedy błąkając się po youtube trafiłam na fragment (a może trailer?) tego filmu, pod którym znalazłam długi komentarz osoby, która dawała upust swojej radości/uldze w związku z tym, że mała dziwka dostała za swoje i umierając przy porodzie dostąpiła kary boskiej za zrujnowanie życia swojej matki.
Matki, która – o ile dobrze pamiętam (a pamiętam) zginęła, próbując uwolnić ją z łap potwora, który planował ją zgwałcić i zabić, żeby nie mogła nikomu o tym powiedzieć, ale skoro okazała się nie-dziewicą, zaczął odpływać w lepkie wizje uczynienia z niej maszynki do rodzenia dzieci, które mógłby gwałcić.
Ach, najcudowniejsza z cudnych: esencja Świata, tworzonego przez oprawców dla oprawców, kuszących wizją jedynej nagrody jaką mogą zaoferować – szansą zasłużenia na miano “niewinnej” ofiary w oczach palanta, który (być może) kiedyś stanie nad Twoim grobem!
Uciekłam stamtąd, bo miałam ochotę wrzeszczeć.
Niestety nabrawszy ochoty na drugą rundę uciekłam na serwisy gromadzące recenzje książek i filmów, gdzie znalazłam jeszcze około trzystu osób, żarliwie dzielących się podobnym stanowiskiem – trudno stwierdzić, z kim się właściwie dzielą, bo zdanie na temat małych dziwek wszyscy mają takie samo.
Jedyną przyczyną żarliwych sporów są próby znalezienia odpowiedzi na dwa odwieczne pytania:
- czy przeczytanie książki jest uszanowania godną podstawą mieszania z błotem filmu, którego się nie widziało?;
- i czy głos recenzentów, dzielących się swoimi wrażeniami z WYOBRAŻEŃ na temat filmu powinny być traktowane na równi z wrażeniami osób, które go obejrzały?
Ot i po raz kolejny przekonuję się, że czytanie książek nie rozwija i nie świadczy o inteligencji czy bogactwie wewnętrznym autora.
Nie, żebym kiedykolwiek w to wierzyła, ale wyzbyłam się resztek wątpliwości.
Również względem tego, że tzw. “spokojne tłumaczenie” ludziom pewnych kwestii może zaowocować u nich refleksją i zrozumieniem.
NIC nie zmieni nastawienia bandyty, który dokonuje świadomego wyboru i CHCE stać po stronie pedofilów, lub sam nim jest. Nic.
Nie chcą zrozumieć, bo NIE CHCĄ.
Nie dlatego, że szklany sufit oddziela ich od oświecenia.
Nie dlatego, że są niedojrzali.
Nie dlatego, że dopiero się czegoś uczą i są na drodze do zrozumienia.
Jak ktoś, sprzedając używany basen ogrodowy umieści w internecie zdjęcia basenu z bawiącymi się w nim dziećmi w strojach kąpielowych, to błyskawicznie zlecą się misjonarze, uświadamiający, że w ten sposób wystawia je na uciechę pedofilom i właściwie to wspiera handel ludźmi, a na dobrą sprawę to tak jakby… właściwie nawet bez “jakby” właśnie sprzedał swoje dziecko do burdelu.
“Misjonarze” będący gorącymi zwolennikami teorii, zgodnie z którą krótka spódniczka jest proszeniem się o gwałt, pobicie i śmierć; a piętnowanie akcji promujących pedofilię i wypowiedzi obnażających lub usprawiedliwiających postawy, wypowiedzi lub/i zachowania pedofilskie są zbędne i i tak niczego nie zmienią: za to zakutanie bachorów w kwefy i nie wypuszczanie ich z domu do trzydziestki niewątpliwie uchroni je przed złem tego Świata.
Ale jak pojawia się historia, w której dziecko zostaje wykorzystane, skrzywdzone, zgwałcone… o nie, proszę państwa – wtedy to sytuacja nie jest już taka oczywista.
A może ten biedny sprawca nie wiedział, że chłopczyk ma tylko dziesięć lat?
A może ta mała zdzira sama tego chciała?
A może ktoś zgwałcił ją już wcześniej i nie było już żadnego dziewictwa do ratowania.
Nie można przecież tak od razu osądzać domniemanego sprawcy…
Za to ofiarę MOŻNA. Ba – trzeba.
Niektórzy wpisują to sobie chyba w listę obowiązków do wypełnienia. To jest dla nich ideą wartą niezłomnej walki do krwi ostatniej.
W pierwszym odruchu należy przeanalizować dziesięć, sto – a i tysiąc jeśli trzeba – scenariuszy, w których winę jednak ponosi dziecko.
Ewentualnie rodzic, który wystawił w internecie basen na sprzedaż. Właściwie to cała ludzkość i zło świata tego powinno wziąć odpowiedzialność za to, że dziecko zostało wykorzystane. Praktycznie wszyscy poza sprawcą i jego żarliwymi obrońcami.
I nie – nie chodzi mi o to, by każdego oskarżonego traktować automatycznie jako sprawcę.
Zresztą nie to jest problemem. W jakichś 99% przypadków, które widziałam nie ma mowy o jakichkolwiek WĄTPLIWOŚCIACH.
Nie chodzi o stanie murem za zasadą domniemania niewinności – chodzi o forsowanie domniemania winy w stosunku do ofiary.
Nie chodzi o walkę o dobre imię niesłusznie oskarżonego – chodzi o usprawiedliwianie faktycznych sprawców i wybielanie SŁUSZNIE skazanych.
Tym razem nie biorę pod uwagę opcji, że mogę się mylić.
Tym razem scrollnęłam komentarze dotyczące filmu i zmroziło mnie na widok wypowiedzi, w której jakaś pani cieszyła się, że “pokarało” tę małą dziwkę (Lolitę), bo umierając dostała to, na co zasłużyła, bo jakby się nie puszczała…
… to by się nie puszczała i Humbert nie grałby na jej emocjach, tylko zgwałcił i zabił, a wtedy można by nad nią uronić łzę, bo wtedy by na to nie zasłużyła.
No i znów: nie wiedziałam, czy płakać, czy krzyczeć, czy pognać pisać notkę na bloga, która też nic nie zmieni.
Pierwszym problemem jest to, że Humbert jest człowiekiem.
Ma ludzkie odczucia, myśli, wspomnienia. Trochę cierpi, trochę marzy, a jeszcze więcej gada, przeżywając swoje pedofilskie uniesienia.
To stoi w sprzeczności z wziętym nie-wiadomo-skąd przeświadczeniem, że pedofil to nie człowiek w żadnym tego słowa znaczeniu.
Że nie myśli jak człowiek, nie wygląda jak człowiek, nawet nie sprawia takiego wrażenia… i że łatwo go rozpoznać, po sprawdzeniu kilku podstawowych, oczywistych i rzucających się w oczy kwestii…
I – co gorzej – że jeśli ta automatyczna identyfikacja nie następuje, to pewnie nie pedofil, nie gnida, nie jego wina, tylko tych podłych dzieci, co same siebie na zatracenie wiodą i jeszcze bezradnych dorosłych wciągają.
Można się oburzyć, kiedy tak pierdoli arcybiskup, a niechęć do kościoła jako takiego przeważa nad niechęcią wobec złych rzeczy i ludzi, którzy się tych rzeczy dopuszczają. Ale jak mamy do czynienia z wybitnym reżyserem, który nie tylko gwałcił, ale i parę dobrych filmów zrobił, albo ze ścierwem, które wygrało z białaczką, żeby móc rozwijać wcześniejsze myśli o tym, dlaczego zbiorowy gwałt na nieprzytomnej kobiecie jest przykładem postawy hedonistycznej, nie przestępstwem – to już tak nie oburza.
Potwory istnieją, ale wyglądają jak inni ludzie, dlatego tak trudno ich zlokalizować. Bo nie mają tego wypisanego na ryju.
I dlatego są tak przerażający – bo to nie kopyta i rogi, nie smocza jama pod lasem, tylko sympatyczny pan ze sklepu na rogu, kuzyn albo sąsiadka.
Drugim problemem są nieleczone kompleksy Jokasty, osiągające monstrualne rozmiary.
Nie wiem, jak z emocjami wobec synów, ale nienawiść do córek i młodych kobiet miewa się w narodzie (nie tylko tym jednym) bardzo dobrze.
Ciekawostką jest ze dziewczynki są traktowane jak dorosłe jeśli padają ofiarami i można je o coś oskarżyć. To wtedy tak: w pełni świadome, wyrafinowane, perfidne, małe suki.
W żadnej innej sytuacji nie dano by im tego prawa: gówniarz powinien się zamknąć i robić, co się do niego mówi, bo w dupie był i gówno widział – ich opinie, chęci, lęki i wszystko inne są mało ważne, a ich głos, nawet na temat tego, co się z nimi dzieje jest mało ważny.
Te same osoby – nie jakieś abstrakcyjne grupy a TE SAME osoby – są skłonne do forsowania teorii zgodnie z którymi np. 12-latka trenująca taniec “nie powinna” wyjeżdżać do szkoły, w której mogłaby się dalej uczyć, choć z dala od domu, bo nawet jeśli tego chce, nie jest zdolna do podejmowania tak ważnych decyzji w tak młodym wieku i powinna się zająć normalną nauką, jak i do obleśnych twierdzeń, że jak ta sama 12-latka będzie molestowana, to dlatego, że się suka zbyt lubieżnie ubrała i świadomie wodziła mężczyzn na pokuszenie.
Trzecim i największym to, że ludzie zamykają się w bańce niezrozumienia i nie robią nic, żeby to zmienić.
Acz tu pojawia się paradoks: bo skąd niby ktokolwiek miałby wiedzieć, że czegoś nie rozumie, skoro przyzwyczaił się do życia w przekonaniu, że akurat to czy tamto przeniknął do głębi i ma obcykane?
A potem pojawia się – ujmując enigmatycznie – problematyczna kwestia i zajmuje się stanowisko, zależne od własnych doświadczeń w temacie – których większość ludzi nie ma, bo skąd niby mieliby je wziąć, skoro nawet ci, którzy byli molestowani w dzieciństwie skupiają się głównie na:
a) wypieraniu, że coś takiego w ogóle kiedykolwiek miało miejsce;
b) przenoszeniu złości na siebie i swoją niegdysiejszą bezradność;
b) wmawianiu sobie, że wujek nie był złym człowiekiem, ale okazja uczyniła gwałciciela i piękny Świat runął przez to, że znalazł “okazję”, nie przez zdegenerowanie wuja – bo gdyby jej nie “znalazł” to łohohoho, jakim byłby porządnym człowiekiem… i że w związku z tym zasadniczo można uznać, że nim jest.
W związku z tym, że o takich sprawach praktycznie się nie rozmawia, ludzie czerpią wiedzę z tych okruchów informacji, które do nich docierają.
A co dociera? No przecież nie najnowsze artykuły w fachowej prasie medycznej, traktujące o posttraumatycznych metodach terapeutycznych – bo nie dość, że temat przyjemny jak wbijanie igieł pod paznokcie, to jeszcze przygnębiający i nudnawy.
Dociera to, co ma szansę dotrzeć – czyli np. taki gówniany film, skupiający się na wydobywaniu erotyzmu z dwunastolatki, spychający wszystkie co istotniejsze kwestie na drugi plan, nad którym statystyczny odbiorca nie będzie jakoś przesadnie dumał.
Fakt, że nie jest winą filmu, że stał się kultowy. Nie jest też winą twórcy, że do świadomości masowej nie przebiły się inne obrazy, ani że części widzów przydałyby się wielkie, migające disclaimery przypominające, że to to Humbert jest tym złym, nie Lolita.
Ale to, że to trwa w takiej formie, nie niepokojone złym słowem jest już winą wszystkich.
Mam dość tego posta tak bardzo. Chciałam go wreszcie skończyć nie bujając się w kółko wokół tych samych obrzydliwości, które sprawiały, że go wcześniej dzieści parę razy porzucałam. Przypuszczam, że nie wyszło jak chciałam, ale po takim czasie nie pamiętam już nawet, jaki był pierwotny koncept.