Kiedy medycyna raczkowała, średni stan wiedzy przeciętnego “specjalisty” był mniejszy niż osoby, która od wielu lat czyta od deski do deski dział z poradami zdrowotnymi w “Pani domu”. Nawet osoby badające historię medycyny nie są w stanie powstrzymać się od podsumowywania niektórych trendów terapeutycznych jako metod przyspieszenia śmierci pacjentów i smutnych westchnień, że niektórzy dłużej by sobie pożyli, gdyby nie znaleźli się pod opieką tych rzeźników.
Ludzkość zafundowała sobie tyle wojen, że lekarze frontowi, mający nieograniczony dopływ umierających pacjentów mieli setki okazji testowania nowych metod ratowania im życia.
“To nie działało… tamto nie działało… skoro nie wiem, co robić, a gość najprawdopodobniej i tak umrze, to może by tak spróbować…”
W końcu im się udawało – odkrywali jedno, odkrywali drugie, dzielili się odkryciami z kolegami, przekazywali ją dalej…
Wiedza o leczeniu ciała rozwijała się jak szalona, a tymczasem osoby cierpiące psychicznie były zamykane w klatkach, torturowane, mordowane, okaleczane, lekceważone i spychane na bok.
W czasie II wojny światowej robiono wszystko, co tylko było możliwe, byle utrzymać przy życiu jak największą ilość żołnierzy – ranni w wypadkach poza frontem też z tego korzystali, bo lekarze już wiedzieli lepiej: w latach ’50 mogli ratować ludzi, nad losem których dwadzieścia lat wcześniej mogli tylko załamać ręce.
Tymczasem chorych psychicznie i niepełnosprawnych masowo mordowano. Najpierw cichaczem – tych, którzy już byli pozamykani w “szpitalach”… potem cichaczem tych, których rodziny nie chciały oddać, więc zabierali przymusem – z gorącym zapewnieniem, że zostaną otoczeni najlepszą opieką w stosownych ośrodkach… potem pół-jawnie, za milczącym przyzwoleniem wszystkich tych, którzy zorientowali się, że ci ludzie masowo znikają albo umierają na “ataki serca” całymi tuzinami, dzień w dzień… aż w końcu zupełnie ostentacyjnie, w ramach “łaski” i “aktu miłosierdzia” – żeby się nie męczyli i innym też nie zawracali dupy swoim istnieniem.
Czy w innych krajach, nieznajdujących się pod wpływami nazistowskich Niemiec chorym psychicznie i niepełnosprawnym intelektualnie było lepiej?
Wszędzie, na masową skalę grano kartą “choroby psychicznej”. I przed wielkimi wojnami, i po.
U nas pojawiało się to m.in. pod postacią legendarnej “schizofrenii bezobjawowej”, na którą człowiek zapadał, jak mu się marzyła działalność opozycyjna, albo był podejrzewany o brak bezgranicznej miłości do ludowej ojczyzny. W takiej np. Irlandii bardzo popularne było “diagnozowanie” chorób psychicznych u młodych, samotnych kobiet w ciąży lub z małymi dziećmi – częściej ofiar gwałtów i rodzinnej pedofilii niż upojnych chwil uniesienia w ramionach przystojnego marynarza. Zamykali i od tego momentu robili z nimi, co chcieli.
Pewnie mogłabym na ten temat napisać znacznie więcej, ale czytanie i oglądanie filmów dokumentalnych w tej tematyce emocjonalnie mnie wykańcza. Świadomość, ile bólu, cierpienia i śmierci zadano pod płaszczykiem “leczenia” mnie przytłacza. Chorych, zdrowych, wsio rawno, wszędzie pakowali do prywatnych placów zabaw dla gwałcicieli, sadystów i morderców, którzy lgnęli do tych placówek jak muchy do miodu, bo mogli tam robić za panów życia i śmierci.
Kiedyś trafiłam na taki koszmarny artykuł o pożarze w szpitalu psychiatrycznym w Górnej Grupie. Mistrzowska narracja. Ściany były zrobione z jakichś płyt wiórowych czy innego cholerstwa. Tliło się i rozprzestrzeniało wiele dni, pacjenci skarżyli się na gorące ściany, ale nikt nie słuchał wariatów, a kiedy wreszcie ogień buchnął wszędzie i zaczął się jawnie palić zginęli waląc i wyjąc, żeby ktoś ich wypuścił, ale – och, no niestety, nie było na to czasu.
Plus opis brawurowej akcji paru lokalnych bohaterów, którzy ryzykując życie popędzili ratować… święty obraz z szpitalnej kaplicy, bo na wypinanie ludzi z pasów nie było czasu.
Do tragedii doszło w 1980 roku, ale artykuł był napisany może z 10 lat temu? Ludzie zginęli w wyniku monstrualnych zaniedbań i skrajnego nieprofesjonalizmu akcji ratunkowej, a dla autora tekstu to było… jakby zupełnie normalne, ot przykre, że nikt nie słuchał wariatów, alarmujących że coś się pali – ale któż mógłby przypuszczać, że NAPRAWDĘ się pali, skoro to wariaci byli? Poza tym zdaje się, że mieli tam wtedy liczną grupę schizofreników bezobjawowych, których nazwisk nigdy nie ujawniono, a zdaniem niektórych świadków znacznie zaniżono liczbę ofiar.
To nie jest żadna “przykra mroczna karta” w historii psychiatrii. To żadna historia, to wciąż czasy obecne.
Zresztą psychiatria ma prawie same ciemne karty w historii.
O ile od rzeźnickich metod “leczenia” ciała funkcjonujących jako ogólnodostępna wiedza medyczna dzielą nas setki lat (oczywiście, że pojawiały się później i pojawiają się nadal, ale już nie tak masowo), o tyle od rzeźnickich metod leczenia ducha… zaledwie dekady – a i to nie wszędzie.
Nie dlatego, że skuteczne leczenie psychiki jest niemożliwe, czy trudniejsze od leczenia ciała.
Dlatego, że ludzie generalnie mieli w dupie świrów i zajmowali się rzeczami, które uznawali za ważniejsze. Poza tym w wielu kręgach wychodzono z założenia, że to wstyd mieć w rodzinie wariata, więc w ten czy inny sposób się ich pozbywano, milczano, przypisywano objawy urokom, wpływom diabła i innym cudom – dzięki czemu dziś można się “dziwić”, że nagle tylu ludzi ma problemy, o których kiedyś, za starych, dobrych, cudzych czasów “nikt nie słyszał”.
Właściwie to nie ma rzeczy, która przerażałaby mnie bardziej niż fałszywe przypisanie komuś choroby psychicznej.
Już samo postrzeganie osób, które na nie cierpią jako mniej wartościowych, albo wręcz kompletnie nieistniejących (chodzi mi o logikę typu: Marysia choruje na schizofrenię, więc Marysi już tam nie ma, jest tylko choroba) jest makabryczne. Trudne do wyplenienia, bo wbijane w masową świadomość… chyba od momentu, w którym zaczęto je obserwować i diagnozować. I słabo “plenione”, bo stworzono kompletne perpetuum immobile:
- niesłusznie zamknięci w psychiatrykach nie mogli udowodnić, że są zdrowi, bo byli zamknięci, nikt ich nie słuchał;
- skarżący się na okrutne traktowanie stawiali słowo wariata przeciwko słowom miłych pań i panów, którzy przecież byli profesjonalistami, więc na pewno wiedzieli wszystko lepiej niż pacjenci, którzy mogli sobie tyyyle nawymyślać;
- “słusznie” zamknięci w psychiatrykach i poddawani po “leczeniu” byli w gorszym stanie niż wcześniej, więc nawet nie mieli jak ani komu się poskarżyć.
Innym razem trafiłam na historię Cindy James —> “Choroba psychiczna” Cindy James.
A poza tym…
Nie żebym uważała żądzę linczu czy zemsty za coś wartościowego, ale to często jest wyraz szoku, zgorszenia, frustracji; jakaś zwyrodniała forma braku zgody na przemoc, która kogoś spotkała; strachu, że nikt nic z tym nie zrobi i jeden czy drugi potwór będzie miał kolejne ofiary.
Zwykle ludzie bardzo szybko zaczynają mleć ozorem, zachwalając takie reakcje i fantazjując o moralnie usprawiedliwionym okrucieństwie, które mogliby zadać… ale w momencie, kiedy wychodziły na jaw koszmarne nadużycia w szpitalach psychiatrycznych, czy placówkach opiekuńczych dla dzieci i młodzieży z problemami – a wychodziły na jaw dopiero, jak skala była monstrualna: nie jeden, dwa przypadki, nie dziesięć i nie sto, a setki ofiar, lata tortur zadawanych bezbronnym i uwięzionym pacjentom… i prawie nic.
“Przykre”, ale w ostatecznym rozrachunku niezbyt szokujące, bo najwyraźniej każdy gdzieś tam, z tyłu głowy miał świadomość, że często właśnie tak to wygląda, a swój bunt wolał podpiąć pod jakieś ambitniejsze cele. Żadnej fali wściekłości i sprzeciwu, że tak być nie może; igrzyska – tak, ale brak potrzeby reakcji.
Kiedy wyszło na jaw, że łódzkie karetki masowo niosą ludziom śmierć pavulonem, to ludzie nie pozostali obojętni. Niesmaczne żarty o usypianiu babć i dziadków, eutanazyjnych karetkach i tak dalej – to była reakcja. Nie mówię, że chlubna, ale wiele osób była tym na tyle poruszona, że zostało im to w głowie; zaczęli robić memy, gadali o tym. Było dość istotne, by poświęcić temu czas (mniejsza o to, w jaki sposób).
Pedofile – jest reakcja. Mordowanie kotków – bardzo selektywnie, ale czasem robi się pospolite ruszenie. Kradzieże, gwałty, pobicia, fałszywi uchodźcy, krótkie spódniczki; księża pouczający, żeby się nie bzykać przed ślubem – JEST reakcja. Bicie i poniżanie pensjonariuszy domów spokojnej starości – bardzo słaba reakcja. Maltretowanie pacjentów szpitala psychiatrycznego – brak reakcji. Zdrowy człowiek, trzymany w psychiatryku kilkadziesiąt lat – brak reakcji.
Chciałabym móc myśleć, że systemowy gaslighting to niechlubna melodia przeszłości, ale nie widzę podstaw.
Sporo znaków na niebie i ziemi mówi, że jest lepiej niż było, ale “lepiej” niż totalny koszmar nie jest blisko “dobrze”, nawet jeśli ku niemu zmierza.
Jeśli w ogóle ku niemu zmierza (bo przecież zawsze może zatoczyć koło).
Zawzięte propagowanie i hołdowanie stygmatyzacji, a w dalszej perspektywie wykorzystywanie jej jako prostej, szybkiej i wygodnej metody pozbawiania się skrupułów wobec całej grupy ludzi (w tym przypadku osób chorych i zaburzonych) i możliwości machania ręką na ich los bez wyrzutów sumienia jest przerażające.
Tym bardziej, że to zwykle jest jak odruch; przebiega automatycznie – rzadko trafia się osoba, która wpada w tak, z przeproszeniem, namiętną oratorską pasję, że w ferworze forsowania jakiejś teorii zapomina o poprawności politycznej i dokładnie wyjaśnia swój tok myślenia (jakiś czas temu koncertowo udało się to pewnej pani, która miała przemawiać jako orędowniczka pro-choice, a rzuciła się wyjaśniać, dlaczego terminacja niepełnosprawnych i chorych płodów jest korzystna społecznie) typu: ludzie chorzy i niepełnosprawni są problematyczni, opieka nad nimi kosztuje, jak ktoś się tego podejmuje i przy okazji się znęca to przykre, ale trudno, można przymknąć oko, bo przecież nikt inny się do tego nie garnie.
A jeśli nie zostanie to wypowiedziane w sposób całkowicie obnażający ten tok myślenia, to nawet nie można tego skrytykować.
Bo taki barbarzyńca doskonale wie, że jeśli się do tego przyzna, to przegra dyskusję. Więc się nie przyzna. Będzie twierdził, że myślał sobie coś zupełnie innego, ale za czorta nie powie, co. Tajemnica i nigdy się nie dowiesz, bo byłeś podły zakładając, że mówiąc coś złego miał coś złego na myśli. Intencje czyste, chęci dobre, osobowość nieskalana.
Spotykałam się tu i ówdzie ze stwierdzeniami, że choroba fizyczna nie zmienia człowieka – że osoba, która ma złamaną nogę lub choruje na xyz nadal jest “tą samą osobą”, którą była przed złamaniem, przed zachorowaniem, a psychiczna go zmienia, odbiera mu kontrolę nad własnym życiem…
Nie do końca mnie to przekonuje.
Jak człowiek choruje, to coś w jego organizmie nie działa jak powinno: czegoś nie metabolizuje, czegoś nie przyswaja, coś go osłabia… a jeśli organy nie działają normalnie, to i mózg nie działa normalnie: człowiek jest zmęczony, rozdrażniony, rozkojarzony, ma spowolnione reakcje – nie wspominając już o tym, jak odczuwanie bólu wycieńcza i wpływa na zachowanie.
Żeby to miało sens, trzeba by przyjąć, że fizyczność i psychika są rozdzielne. Nie są, więc w ostatecznym rozrachunku jedyną faktyczną różnicą jest to, że choroby i urazy psychiczne i fizyczne są inaczej postrzegane przez otoczenie.
Jasne, że osoba, która właśnie ma urojenia czy epizod maniakalny nie panuje nad tym, co robi, nie potrafi realistycznie ocenić sytuacji, w jakiej się znajduje i może zrobić komuś lub sobie krzywdę. Ale co? Przecież osoba, która właśnie ma udar słoneczny, zapaść, mdleje, choruje na padaczkę, albo od wielu godzin odczuwa świdrujący ból też nie panuje nad tym co robi, też niekoniecznie prawidłowo oceni sytuację, też może zrobić sobie lub komuś krzywdę. Gdzie ta różnica?
Byle zawroty głowy, czy bełkotanie w gorączce to SĄ objawy neurologiczne – może nieco pokrętnie interpretowane, ale jednak. Rozdrażnienie, melancholia, płaczliwość, utraty świadomości, nawet smutek czy euforia – wszystko to znajduje się na liście objawów setek różnych chorób dotykających ciała. Są leki, których skutkiem ubocznym jest wywoływanie symptomów identycznych z depresją.
Nie wspominając już o najzwyklejszym, prozaicznym zmęczeniu chorobą. I psychiczne i fizyczne mogą odebrać człowiekowi kontrolę nad swoim ciałem, życiem, emocjami.
Jednak zapoznawszy się ze sporą ilością mniej lub bardziej (w powalającej większości BARDZIEJ) obrzydliwymi materiałami na temat osób skrzywdzonych, zaginionych, uprowadzonych lub zamordowanych ciężko mi uwierzyć, że można dojść do innego wniosku niż to, że leczenie depresji, dwubiegunówki czy jakichkolwiek zaburzeń emocjonalnych czy chorób psychicznych jest niebezpieczne.
Nie leczysz, nie diagnozujesz, ukrywasz.
Fakt, że jakość Twojego życia spada, a problemy generowane przez zaburzenie/chorobę pogłębiają się, potęgując Twoje nieszczęście i mogą doprowadzić do tragedii.
Ale alternatywa… co właściwie masz do wyboru?
Leczenie jak to leczenie:
… będziesz miał dostęp do pozytywnie rokujących terapii, albo nie…
… trafisz na dobrego lekarza, albo nie…
… poprawnie Cię zdiagnozuje, albo nie…
… dobierze odpowiednią metodę leczenia, albo nie…
Nawet jeśli wszystkie te “warunki” zostaną spełnione to wciąż zostajesz z:
… uda się, albo się nie uda…
… pomoże, nie pomoże albo wręcz zaszkodzi…
… będzie sprawiać, że Twój stan będzie się powoli poprawiał lub utrzymywał na znośnym poziomie, albo wykończy Cię skutkami ubocznymi…
Wszystkie te aspekty są związane z procesem leczenia czegokolwiek, nie tylko spraw związanych z psychiką.
Zdarza się, że ludzie umierają od nieleczonej lub źle leczonej grypy, ale w większości przypadków, jeśli problem jest związany z ciałem, jeśli rozwój choroby może doprowadzić do trwałego uszkodzenia zdrowia lub zgonu, rachunek zysków i strat prawie zawsze przechyla się na stronę podejmowania prób leczenia: bez niego Twój stan będzie się pogarszał, a szanse na cudowne ozdrowienie lub spontaniczną regresję są minimalne – z nim (leczeniem) szanse na poprawę i wyzdrowienie są spore… w najgorszym wypadku i tak wielokrotnie większe niż bez niego.
Ale jeśli cierpisz, zdiagnozujesz i zaczniesz leczyć… Twoja wiarygodność zacznie oscylować w okolicach zera.
Każdy psychol, który zechce Cię skrzywdzić dostanie coś na kształt karty z darmowym wyjściem z więzienia w grze w “Monopol”.
Jeśli przytrafi Ci się coś złego, to choroba nie zostanie uznana za jeden z czynników, który mógł mieć wpływ na tę sytuację.
Nie będzie stanowiła podstawy do stworzenia jednej z hipotez, które przeanalizuje się w oparciu o dowody i stopniowo będzie odsuwać te niepasujące, aż w końcu dotrze się do prawdy… lub chociaż do niej zbliży.
Zostanie uznana za najbardziej prawdopodobny powód!
Wszyscy magicznie zapomną, że osoba chorująca, lecząca się, niepewna swoich zmysłów i osądów nie tylko może podejmować niekorzystne dla siebie decyzje pod wpływem choroby, ale i znaleźć się pod wpływem kogoś, kto zechce ją skrzywdzić lub wykorzystać.
I jeszcze zasłonią się naciąganymi statystykami typu: osoby chore na depresję czy CHaD wykazują większą skłonność do zachowań autodestrukcyjnych niż średnia populacji, albo częściej podejmują próby samobójcze.
No tak. No i co z tego?
Ani te osoby, ani “średnia populacji” nie żyją w próżni.
Zdrowego rozsądku wypadałoby się trzymać zawsze, a nie tylko wtedy, kiedy to wygodne: nie tylko na poziomie wielce odkrywczego dumania, prowadzącego do wniosku, że osoby borykające się ze skłonnościami autodestrukcyjnymi zrobią sobie krzywdę statystycznie częściej niż ci, którzy ich nie mają – ale zapominając o tym, że osąd zaburzony nie tylko przez chorobę, ale i przez brak zaufania do własnych emocji i intuicji czyni człowieka wielokrotnie bardziej podatnym na a działania psychofagów; wykorzystywanie i krzywdę z rąk osób, które chcą wykorzystywać i krzywdzić.
To powinno wszystkich zawrócić do punktu wyjścia – tego z listą hipotez. A częściej niż rzadziej nie zawraca.
Kto ma przekonać ludzi, którzy postrzegają chorych psychicznie jako mniej istotnych, że to podłe, niewłaściwe, krzywdzące i fałszywe?
Chorzy? Przecież ich głos nic dla nich nie znaczy. Bliscy chorych? Zostaną wrzuceni do tego samego wora lub olani jako zbyt sentymentalni. Lekarze? Im łatwo przykleić łatkę wysilonej politycznej poprawności i olać ich deklaracje jako nieistotne.
Praktycznie wszystkie inne dyskryminowane grupy istniały w przestrzeni społecznej. Nawet jeśli pozbawiano ich jakichkolwiek praw, traktowano z najwyższym okrucieństwem i spychano na bok… oni nadal istnieli, walczyli o siebie, funkcjonowali, byli widoczni dla coraz liczniejszej grupy, uświadamiającej sobie, że twierdzenia o ich rzekomo niższej wartości to gówno prawda. Chorzy psychicznie nie istnieli w przestrzeni społecznej, bo byli z niej masowo wydalani: zamykani i ukrywani w domach. Nawet jeśli nie byli zamykani i ukrywani, to ginęli – czy to “w tłumie”, czy w dosłownym znaczeniu. Niezdiagnozowani, nieleczeni – w najlepszym wypadku nie radzili sobie z życiem tak dobrze, by walczyć po cichu nie tylko z chorobą, której nie rozumieli (albo i nawet nie zdawali sobie sprawy z jej istnienia), ale i o to, by nie byli wyrzucani poza nawias jako osoby chore (zresztą jak mieliby to zrobić? uznanie ich za chorych nie byłoby krokiem w kierunku akceptacji, a podstawą do usunięcia ich z widoku).
Jeśli znajomość tematu chorób i zaburzeń psychicznych jest mizerna, a ludzie bazują wyłącznie na przekazywanych z pokolenia na pokolenie echach bandyckiej paramedycyny i wyuczonej dyskryminacji, to nie ma się co dziwić, że skaczą ku niedorzecznym konkluzjom typu “w chorym psychicznie jest tylko choroba“, “jak ktoś miał depresję, a teraz nie żyje to pewnie się zabił” czy “jak ktoś zachowuje się w niezrozumiały, niepasujący do okoliczności sposób i nie da się z nim dogadać, to pewnie wariat”.
Parę lat temu chwilową furorę w sieci zrobiły niby-to-abstrakcyjne obrazki, na których dzieci widziały kwiatki i kolorowe wzorki, a dorośli np. zarys kobiecego łona czy piersi. Wszystkie zawierały jakieś erotyczne elementy… widoczne tylko dla osób świadomych istnienia erotyki. Dzieci zupełnie tego nie kojarzyły, więc widziały tam kwiaty i tęczowe listki.
Zdrowy ludzki umysł nie działa tylko na takiej zasadzie, że Gienek, który ma na chacie inwazję pluskiew, które wyłażą z każdego kąta i gryzą jego i rodzinę będzie nerwowo wypatrywał gryzących robali wszędzie, gdzie się znajdzie, i jeszcze na długo po wytępieniu robactwa – bazowanie na znanych i silnych skojarzeniach nie prowadzi tylko do doszukiwania się we wszystkim tych samych motywów, nawet jeśli ich tam nie ma. To działa też w drugą stronę: człowiek, który nigdy nie widział łupinki kasztana, niedojrzałego ogórka rogatego ani molocha kolczastego nie dostrzeże ich na żadnym z dziesięciu zdjęć, przedstawiających z plątaninę zielono-żółtych kolców.
Jeśli się czegoś nie zna, nie wie i nie rozumie, to albo nie dostrzega się tego w ogóle, albo postrzega i odbiera wyłącznie przez pryzmat tego, co znajome, znane i zrozumiałe – leży sobie egzotyczna, kolczasta jaszczurka na jesiennym, parkowym trawniku; przechodzisz, myślisz “o, kasztan“. Z pozoru dość rozsądnie.
Ale jeśli przyjrzysz się temu bliżej; zobaczysz, że to coś ma nóżki, to korzystając z wiedzy (kasztany nie mają nóżek!) i zdrowego rozsądku (więc to pewnie nie kasztan!), analitycznego umysłu (ciekawe, co to może być), będziesz na prostej drodze do odkrycia prawdy.
Nawet nie widzę sensu w forsowaniu teorii, że och tam, ludzie nie rozumieją chorób psychicznych, więc… bla, bla.
No bo jasne: przeciętny człowiek ma ogromną wiedzę na temat chorób fizycznych, epidemiologii i…
A nie… Nie ma.
Cała wiedza sprowadza się mniej więcej do: “jakaś choroba… coś tam boli… kojarzę, że jakaś stara baba to miała… albo wspominali o tym w jakimś serialu“.
Ludzkie “zrozumienie” nie ma nic do rzeczy. Do rzeczy ma to, co wbili sobie do głowy, a tego nie da się zmienić samą edukacją.
Ludzie nie muszą “rozumieć” chorób psychicznych ani chorych psychicznie. Samo nie pognębianie i nie postrzeganie przez pryzmat drugiego albo i trzeciego sortu wystarczyłoby w zupełności.
Tylko w tym, że wiedza na temat przypadłości fizycznych i metod leczenia tychże jest większa niż psychicznych. Szpitali i specjalistów zajmujących się leczeniem ciała jest więcej niż tych, zajmujących się leczeniem psychiki.
Schorzenia i urazy fizyczne są szybciej i częściej diagnozowane. Większość chorób fizycznych nie stygmatyzuje tak ostentacyjnie jak psychicznych.
To się zmienia, ale tempo tych zmian jest mizerne.
Póki co nadal mamy w użyciu wygodny kompromis – ot, póki nie zawracają dupy, to dla wszystkich lepiej; a jak zaczynają, to trzeba zrobić co trzeba, żeby przestali, a będzie dobrze.
To nic specyficznego, każdą “niewygodną” grupę próbuje się traktować w ten sposób – czy to indywidualnie, czy systemowo – począwszy od sparaliżowanych na wózkach, przez członków innej grupy społecznej, aż po takie bzdety jak ignorowanie ewentualnych alergii gości przy okazji przygotowywania weselnego menu.
Im potencjalnie silniejszy opór można napotkać dyskryminując tych czy owych, tym większe szanse na to, że ci czy owi nie zostaną olani i pokrzywdzeni.
Tylko do tego wszystko się sprowadza.
A chorych psychicznie nie trzeba słuchać, bo pewnie i tak bełkoczą jakieś bzdury – przecież to wariaci! Kto by się nimi przejmował…
Wolno ale się zmienia. Już się nie cofniemy! Inna sprawa jest taka, że faktycznie ciężej zbadać, co jest w mózgu, niż w ciele. Choroby psychiczne nadal leczy się “na ślepo”, nie wiadomo do końca, skąd się biorą i jak je leczyć.