Rozglądając się nerwowo w poszukiwaniu jakiegoś tematu, który nie wisiałby na liście (aktualnie już) ponad stu napoczętych i wciąż niedokończonych wpisów zapragnęłam coś zrecenzować.
Swego czasu wiązałam spore nadzieje z zestawem do depilacji woskiem z aliexpress za niecałe 3$, za który zapłaciłam trochę więcej (ponad DWA RAZY więcej), spodziewając się produktu z niższej półki o nieznanych właściwościach (tzn. działający lub nie), a dostałam coś, co w swojej ofercie mogłyby umieścić tylko solidnie podpiwniczone drogerie, bo to żadna tam “niska półka”, ten chłam jest jak zebrany z podłogi w piwnicy.
Kupiłam go z ciekawości, zanęcona zapewnieniami, że jakość sprzętu nie ma najmniejszego znaczenia – o ile się nagrzewa i da się jakoś wydobyć z niej wosk, to misja ma spore szanse powodzenia.
No i oczywiście – na zdjęciach wyglądał jak coś, za co spokojnie można zapłacić dwadzieścia parę złotych (nie wiem, ile kosztował kabel, który wydawał się być najporządniejszym elementem całego zestawu, ale produkcja i materiały wyniosły chyba mniej niż dziesięć centów). W rzeczywistości jak śmieć, po którego strach się schylić bez gumowych rękawic.
No ale… machina nagrzewała się jak jasny szlag. POWINNO działać.
Powinno. Powinno, ale NIE DZIAŁAŁO.
Talerzyk w liczniku prądu kręcił się jak karuzela na spidzie – czegoś takiego nie uświadczyłam nawet, swego czasu przeprowadzając dokładną analizę wszelkich sprzętów domowych, celem ustalenia źródła horrendalnych rachunków (wtedy winowajcą okazał się czajnik elektryczny).
Poszłam zerknąć, bo najtańszy z tanich i najparchatszy z parchatych plastik wokół wkładu z woskiem zaczął się topić i śmierdzieć, a wosk, choć nieco się upłynnił, to jednak w żadnym momencie i mimo rolowania na zachętę po kartkach papieru i przedramionach, których potem nie mogłam domyć nawet olejem NIE ZACZĄŁ się gładko rozprowadzać NIGDZIE.
Mimo, że zaczęło się zanosić na to, że wypad do najbardziej obleganej kosmetyczki w regionie byłby o wiele tańszą imprezą, zdecydowałam że się nie poddam.
Nie zwyciężysz mnie, chińska cholero – pomyślałam i rozłupałam zapasowy wkład, pozbawiając go główki i irytującego niby-rollera. Ostudziłam to diabelstwo i rozgrzałam wosk jeszcze raz, tym razem nabierając patyczkiem.
Nigdy nie byłam specjalnie wielką fanką depilacji: miewam bohaterskie zrywy, kiedy to wijąc się w bólach skubię jakieś 60-75% porastającej mnie – raczej niezbyt bujnie sierści – po czym dochodzę do wniosku, że jednak mi się nie chce z tym pierniczyć i odpuszczam sobie na kolejnych kilka miesięcy (czasem krócej, ale chyba nigdy nie pokusiłam się o regularność, która zawiodłaby mnie ku tej, wciąż na wpół mitycznej dla mnie granicy za którą zaczyna boleć mniej).
Najlepiej wspominam czasy późnonastoletnie, kiedy w związku z permanentnym brakiem kasy na cokolwiek wytaniałyśmy z koleżankami jak się dało i na czym się dało. Plastry z gotowymi do użycia, dwustronnymi płatkami były w porządku – a przynajmniej tak nam się wtedy wydawało… kiedy po pięciu czy ośmiu powtórzeniach zostawało “zauważalnie mniej” kłaków do wyskubania pęsetą.
Jedna z koleżanek miała w pokoju metalowy piecyk, który sprawował się chyba najlepiej ze wszystkich podgrzewaczy, jakich kiedykolwiek używały – one, bo ja od tamte pory nabyłam tylko tę jedną abominację – prawdopodobnie bardziej toksyczną niż tereny wokół Fukushimy. Kupowałyśmy jakieś dziwne drażetki w workach, podgrzewałyśmy w rondlu na tym piecyku i urządzałyśmy masochistyczne sesje z użyciem niby-profesjonalnych pasków… chyba, że nam ich akurat zabrakło, bo wtedy pocięłyśmy na kawałki stare prześcieradło. Działało równie źle jak paski, ale mam wrażenie, że i tak, w tych bieda-warunkach działało o niebo lepiej niż ten badziew.
Który nie zadziałał wcale.
Nie mam pojęcia cóż za wosku używałyśmy wtedy… ale istniała spora szansa na to, że część niepowodzeń wynikała z tego, że nie miałyśmy pojęcia jak to robić.
A teraz… chyba miałam jako takie pojęcie JAK to robić, bo obejrzałam full tutoriali na youtube… z własnym doświadczeniem raczej bida, bo to na pewno nie było więcej niż pięć podejść w ciągu ostatnich ~dziesięciu lat, ale jednak COŚ tam próbowałam i większość włosów udawało mi się wyrwać (a że kapitulowałam po jednej nodze to swoją drogą).
Z tym woskiem mam wrażenie, że też było coś nie tak – w najlepszym pociągnięciu wydarłam sobie kilkadziesiąt włosów. W pozostałych… – tu poszarpało, tam ponaciągało, tam pourywało, ale żadnego fragmentu ciała nie wydepilowało w stopniu choćby znaczącym.
Jestem na jakieś 90% pewna, że zrezygnowałam z recenzowania tej kupy na blogu ograniczając się do wysmarowania soczystego komentarza na temat tego produktu na stronie sklepu, ale podobnie jak prawie wszystkie moje opinie nie załapał się na publikację. Nie ma go, obecnie produkt ma tylko sześć pięciogwiazdkowych opinii od zachwyconych użytkowniczek, które chyba dostały inny produkt (albo nie istnieją).
Trzeciej próby podjąć mi się już nie udało – nie wiem nawet czy chciałam to robić, ale nawet gdyby… podgrzewacz się rozpadł. Wszystkie metalowe części, podobne do rusztu pionowego tostera wypadły mi na podłogę i chociaż teoretycznie byłam w stanie wsadzić je z powrotem, to już odwagi na podłączenie tego dziadostwa do prądu już mi nie starczyło.
Wkurzyłam się i wywaliłam to, bo nie chciałam tego więcej widzieć, a wyrzucone w ten sposób 25zł wypełnia mnie niesłabnącym bólem. I żalem, bo ten plastik… borze.
Naiwnie pomyślałam – już po zapakowaniu tego do wora – że jakbym kiedyś jednak zmieniła zdanie i zechciała skrobnąć na ten temat kilka słów, to nie będę mieć żadnego problemu ze znalezieniem zdjęć śmiecia, który wisiał na Aliexpress w setkach tysięcy egzemplarzy… ale nie przyjrzałam się dość dobrze.
Na tych zdjęciach… albo prezentują zupełnie inny produkt, albo potraktowali to taką ilością photoshopa, że równie dobrze punktem wyjścia mógł być pejzaż górski z zachodem Słońca.
Żadna z tych fot nie oddaje nawet w ułamku podłości i ohydy tego plastiku, którego dotyk poddawał w wątpliwość fakt, że plastik wynaleziono zaledwie 111 lat temu – albo przetapiano go kilka razy, razem z dermą i wagonem, którym przywieźli go sobie do fabryki, albo miałam do czynienia z plastikowym reliktem renesansu, który lwią część drogi ku dezintegracji miał już za sobą.
Najbliższą rzeczywistości wydaje się być fota na stronie sklepu Jafra-nails (nie u nich kupowałam), który bądź to sklecił własną fotę, bądź to pokusił się o zerknięcie na produkt i wybranie takiej, która możliwie wiernie oddaje pełnię uroku tego cuda – przynajmniej na tym jednym zdjęciu. Pozostałe, podobnie jak wszelkie poglądowo-ilustracyjne na ali przedstawiają chyba podrabiany produkt lub – tradycyjnie dla tego miejsca – luźny koncept tego, co można kupić z pakietem metali ciężkich w bonusie.
To nadal ten sam chłam i inne zdjęcia w galerii mogą zapędzić nieszczęsnego potencjalnego klienta ku złudzeniu, że kupuje produkt dość drogi (zważywszy na to, że nawet najkorzystniejsze foty nie sprawiają wrażenia czegoś, czego będzie można spokojnie używać przez rok czy dwa, a raczej przez trzy miesiące – jak dobrze pójdzie), ale mimo wszystko jednak JAKOŚ działający.
Cena, choć absurdalna jak za śmiecia – wywóz i utylizacja pojedynczego produktu o stosunkowo niewielkich gabarytach nie powinna wynosić aż dwie dychy (bo ciężko mi uznać wysłanie czegoś takiego do klienta za coś innego niż pozbycie się śmieci z magazynu), to jednak jest do przełknięcia, i choć życzyłabym tak udanych zakupów tylko największym wrogom, to jednak istnieje szansa, że trafiłam na wyjątkowo spartolony egzemplarz w linii pełnej bubli i inne działają mniej więcej tak, jak powinny choćby jednorazowo.
Gwoli ścisłości – ostatecznie dwa razy wosk mi się podgrzał, uzyskał odpowiednią konsystencję i dał się nałożyć, choć z wyrywaniem włosów poszło mu gorzej niż marnie i pozostawiał na skórze ohydny film, którego nie miałam nieprzyjemności zaznać z żadnym innym woskiem.