Moda na uzależnienia: dużo gadania, mało działania

0
(0)

W dobrym tonie jest “pokonać” jakieś uzależnienie.
Wychodzenie z alkoholizmu czy narkomanii wymaga monstrualnego wysiłku. Poza tym długo trwa – nie wspominając już o czasie, który wypadałoby poświęcić na pogrążanie się w nałogu… któż by się tak poświęcał?
Na szczęście nie wszystko stracone – nawet jeśli się nie ma smaka na alkohol ani pieniędzy na kokainę, zawsze można się dokładniej przyjrzeć swojemu życiu i coś tam wyłuskać.

Czy ostatnimi czasy uzależnienia stały się modne?

W ciągu ostatnich kilku miesięcy kupiłaś kilka papierowych gazet? Gratuluję, jesteś uzależniona od prasy kolorowej.
Prenumerujesz coś? Apage Satanas, to takie chore, skoro czytasz tylko 70% artykułów – jakbyś nie mogła poczytać tego w internecie.
Czasem pijesz kawę? Brawo – uzależnienie od kofeiny.

Nosisz ze sobą telefon? UZALEŻNIENIE od telefonu. 

Czy wiesz, że w okresie XX-lecia międzywojennego ludzie spędzali średnio zero godzin przed komputerem? A Ty co? Byczysz się przed laptopikiem w jasno oświetlonym pomieszczeniu, podły nałogowcu?
A może zauważyłeś, że od lat regularnie robisz zakupy w spożywczym? No super… zakupoholizm i uzależnienie od jedzenia w jednym.

Przesadzam? Nie przesadzam? Nie wiem.

Dosłownie: mam wrażenie, że uzależnienia stały się modne.

Na dodatek większość z nich jest wyjęta prosto z dupy. Tzn. te, o których się opowiada.

Jakkolwiek wszystko może się stać uzależnieniem – dosłownie WSZYSTKO, począwszy od skrobania się po tyłku a skończywszy na chrupaniu gruzu, tak o uzależnieniach, które nasiliły się do stopnia niebezpiecznego ciężko się mówi. I niechętnie. Bo trudno. Bo wstyd. Bo większość ludzi dookoła nie rozumie (bo nie są uzależnieni; bo wybrali sobie coś innego; bo wybrali to samo, ale zaklinają rzeczywistość).
Wikipedia wspomina nawet o uzależnieniu od słuchania muzyki.
Praktycznie – jak wszędzie: mniej faktycznych uzależnień, więcej gadania i trucia dupy na temat czegoś, co teoretycznie MOGŁO przerodzić się w nałóg, ale nigdy nim nie było i jeszcze więcej pitolenia o swojej rzekomej niezwykłej sile, która pozwoliła się dość gładko wygrzebać. Z – najprawdopodobniej – bardzo płytkiego dołka.

Im więcej sensacyjnych opowieści na temat, tym więcej elementów, sprawiających wrażenie wyssanych z palca. Czy to przejawy kompletnej fantazji, czy dopieszczanie rzeczywistości “ciekawymi” akcentami, żeby brzmiało bardziej literacko, czy faktyczne przekonanie, że między ascezą a uzależnieniem nie ma żadnych stanów pośrednich – tego już nie wiem.

Ludzie, odczuwający potrzebę ciągłego podkreślania, że oni to by nigdy nie zaczęli pić, ćpać czy palić to osobna kategoria debila. Cała masa ludzi nigdy nie zaczyna, wielu czegoś tam próbuje i nie kontynuuje, ale tylko niektórzy czują potrzebę informowania o tym. Jakby czekali na oklaski. Albo bez “jakby” – czekają na oklaski, w nadziei, że skoro nie załapali się na nic ciekawego, to chociaż cudza zazdrość im to wynagrodzi.

Swoista moda na uzależnienia ma swoje plusy i minusy.

Im więcej się o tym gada, tym więcej sensownych informacji można wyłowić – ale i łatwiej zgubić się w nawale tych bezwartościowych.
Im więcej ludzi podejmuje temat, tym mniejsza jest presja wstydu i milczenia na temat tych jakże haniebnych aspektów życia – ale w zamian tworzy się iluzja, że to powszechne, łatwiejsze i mniej alienujące niż w rzeczywistości.
Im powszechniejszy wydaje się problem, tym większa jest szansa na to, że ludzie zaczną się interesować metodami rozwiązywania ich, wychodzenia z ich… i że wraz z popytem wzrośnie podaż – ale w dalszym ciągu większość będą stanowić nieskuteczne bzdury dobre dla ludzi, którzy lubią nieco ubarwiać swoje opowieści.

Z jednej strony, czułam niesmak, kiedy czytałam bloga dziewczyny, która opowiadała o swoich doświadczeniach z nielegalnie pozyskiwanymi lekami na receptę i o sytuacji, która doprowadziła ją do podjęcia prób zerwania z tym (zdaje się zakończonych sukcesem), a jakiś osioł w komentarzach narzekał, że nie ma prawa opowiadać o narkomanii skoro nie waliła heroiny w aortę latami, tylko brała jakieś lajtowe spidy przez kilka miesięcy – kilkanaście komci w tej sprawie natrzaskał.

Z drugiej zbiera mi się na wymioty w kontekście “walki z uzależnieniem” klasy: kiedyś wydawałam mnóstwo kasy na buty, normalnie z 5% wypłaty co miesiąc szło na to, ale potem uznałam, że już dość i teraz kupuję po jednej parze na sezon, wyzwoliłam się z nałogu – można? można :)“.
Takie wynurzenia nie są szkodliwe, kiedy pojawiają się w jakichś luźnych rozmowach – wtedy to nic ponad zwykłe gadanie… ale bywają z upodobaniem rzucane prosto w twarz osobie użerającej się z alkoholikiem, albo próbującej przestać uciekać w objadanie się słodyczami, które jej nawet nie smakują – a wtedy awansują do rangi walenia książką po głowie i splunięcia w twarz (z którym dawcy zwyczajowo nie mają najmniejszego problemu; chętnie zrobiliby to fizycznie, gdyby cieszyło się to większą aprobatą społeczną).

Czy świadomość, że ludzie, którzy nigdy nie mieli z czymś problemu łatwo sobie z nim poradzili jest dla kogokolwiek pokrzepiająca? – nie wiem. Nie sądzę.
Raczej pogrążająca dla tych, którzy go mają, ale ze względu na jego (problemu) obecność nie idzie im tak szybko, gładko i chwalebnie: łatwiej pogrążyć się w przekonaniu, że jest się przypadkiem beznadziejnym (i z braku laku zaspokoić sobie przynajmniej potrzebę poczucia wyjątkowości).

Czy wszystko, co nazywamy nałogiem faktycznie nim jest?

W pierwszym odruchu mam ochotę zapytać – nawet jeśli, to co z tego? 
Zakładając, że przeciętny człowiek, którego mijamy na ulicy jest “uzależniony” od cukru, wspomagaczy smaku, telefonu, internetu, słuchania muzyki i obgadywania znajomych. Jakby mu to wszystko zabrać, to nie będzie szczęśliwszy. W dalszej perspektywie pocierpi, pocierpi i znajdzie sobie nowe przyjemności, które po pewnym czasie zaczną spełniać warunki “nałogu” – być może zacznie bardziej poświęcać się pracy, albo będzie pędził do domu co sił, żeby obejrzeć film w TV albo doczytać książkę. Jakby tak kontynuować pozbawianie go przyjemności tylko dlatego, że niektóre z nich są lub potencjalnie mogą być dla niego toksyczne, to stworzymy nieszczęśliwego frajera.

W drugim – nawet jeśli, to komu tak naprawdę to przeszkadza?
Samym zainteresowanym stosunkowo rzadko – nawet, jeśli weźmiemy pod uwagę wszystkie przypadki najbardziej destrukcyjnego w naszej kulturze alkoholu czy papierosów.
Statystycznie najwięcej “największych” problemów z uzależnieniami mają osoby, które nie mogą odżałować, że ludzie wokół nich nie dostosowują się do ich wizji świata i nie podzielają ich preferencji. Swoje koniki typu oglądanie seriali i pieczenie ciast czy siłownię i odżywki traktują w kategoriach pasji, przyjemności, relaksu, czasem ambicji (na to, by upiec idealną bezę czy zejść poniżej 10% tłuszczu w organizmie), ale ludzi, którym tych samych wrażeń dostarczają gry video i jeżdżenie na konwenty, albo taniec i nowe trendy w makijażu traktują jako nieznających umiaru w swoich głupotach frajerów, niezdolnych do zajęcia się w życiu czymś naprawdę ciekawym i istotnym.

Są zdolni jednocześnie narzekać na to, że Kasia ciągle coś tam sobie klepie w komórce i jest od niej uzależniona równie chętnie jak na to, że Basia używa swojej jako budzika, telefonu stacjonarnego i aparatu – jedno i drugie staje się największym problemem w momencie, kiedy chcą, żeby Kasia oderwała ręce od ekranu i pomogła w zmywaniu, a kontakt z Basią był na wyciągnięcie smsa.

Jeśli nie wszystko, co nazywamy uzależnieniem jest nim w rzeczywistości, to po co sięgać po tak wybujałe słowa?

Żeby kogoś zdyskredytować? Przestraszyć i skłonić do zachowań bardziej przystających do naszych wobec niego oczekiwań?
Czyż to nie zakrawa o uzależnienie od kontroli? – jeśli spojrzymy na to, w oparciu o te same, popkulturowe kryteria kliniczne to jak najbardziej.

A jak naprawdę się im przyjrzymy – kryteriom, które powszechnie uznaje się za wystarczające do postawienia “diagnozy” to zauważymy, że problematyczne jest wszystko, co sprawia ludziom przyjemność. Mniejsza o to, czy złudną, czy faktyczną, czy jest dla nich korzystne czy destrukcyjne – te niuanse są zmienne w zależności od osoby, do której aktualnie przykładamy swoją ramkę.
W połączeniu z mainstreamowym konsumpcjonizmem i fanatyczną modą na zgrywanie pozytywnie przekręconego zyskujemy niestałego w uczuciach pół-schizofrenika, który ma swoje pasje, chce osiągać w nich jak najwięcej, a jednocześnie się ogranicza; czerpie przyjemność z rzeczy, które działają na niego odprężająco, ale w tym samym momencie ma poczucie winy, że zajmuje się bzdetami zamiast poświęcać się czemuś poważniejszemu; korzysta z dobrodziejstw cywilizacji, których nie znosi; pozytywnie się nakręca, sukcesywnie podcinając sobie skrzydła… zagubionego wariata, który nie wie, co ma ze sobą zrobić i do czego dążyć.

Naprawdę niebezpieczne uzależnienia schodzą na drugi plan.

O ile mi wiadomo w Polsce nadal najpopularniejszym i najbardziej destrukcyjnym jest alkohol.
Dość często przeglądam papierową prasę kolorową dla pań. Przez kilka dni, które minęły odkąd zaczęłam się nosić z zamiarem napisania czegoś na ten temat wertowałam je w poszukiwaniu artykułów o uzależnieniach. Nic o alkoholizmie. Narkotyki w podstawówce, seks, gry, internet i telefon. Utrzymane raczej w tonie ach, to współczesne zepsucie & co to się nie dzieje niż “jeśli czujesz, że masz problem, to możesz zrobić to, to i tamto żeby spróbować sobie pomóc”.

Więc… nie pozostaje nic, jak tylko być zagubionym wariatem i zrzędą?

☙✿❀❁❧

Kliknij na serduszka, jeśli chcesz ocenić post.

Średnia ocen: 0 / 5. Wyniki: 0

Wiatr hula... Nikt jeszcze nie ocenił tego posta. Link do FB jest na dole - to malutkie "f" na środku stopki.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.