Poczucie wyższości jest złym doradcą; bardzo złym.
Tak złym, że jedną z większych przysług, jakie można sobie zrobić jest wyzbycie się go. Nawet nie dlatego, że nieładnie jest traktować ludzi jako mniej wartościowych, bo to, tamto czy sramto – chociaż tyle powinno wystarczyć – a dlatego, że to się tak słodko i przewspaniale mści.
Mści się w różnych okolicznościach, ale najokrutniej w momencie, kiedy chciałoby się temu przypisać jakieś górnolotne motywy.
Oczywiście przyznanie się przed sobą do tego faktu i ubranie tego w słowa, które nie zostawiają miejsca na romantyczne interpretacje nie wchodzi w grę.
Albo raczej: wchodzi, ale od tego momentu trudniej w to brnąć, bo człowiekiem zaczynają targać dziwne myśli i straszne podejrzenia, które prędzej czy później – acz nieuchronnie – prowadzą do wniosku, że ewakuacja jest jedynym rozsądnym wyjściem.
Chciałabym móc powiedzieć, że mnie to nie dotyczy… i niewiele brakowało, a bym mogła: wystarczyłoby zapomnieć o co podlejszych momentach w życiu.
Popisowy numer odstawiłam z Byłym (którego nazywam “byłym” dla odróżnienia od innych byłych, których nazywam inaczej), od którego praktycznie uciekłam i z którym nie chciałam mieć nic wspólnego.
Dość regularnie przypominał, że jest gotów dać mi jeszcze jedną szansę… cóż.
Komu nie schlebiałby chętny na związek agresywny świr, świeżo po objawieniu się w pełnej krasie?… no, chyba nikt*.
I ja nie oparłam się urokowi sytuacji.
*- mam nadzieję, że większości ludzi nie tylko się to udaje, ale i w ogóle nie jest wyzwaniem.
Taplanie się we własnym bagienku to jedno; bycie podłą gnidą to drugie…
… ale korzystając z marnych wzorców można upiec te pieczenie na jednym ogniu.
Jestem całkiem pewna, że zasłużyłam na ten drugi order po tym, jak dowiedziawszy się, że ma nową dziewczynę (wiadomo: depresja, powinien pogrążyć się w żalu na wieki), którą źle traktuje (wtem jakby z nieba posypał się deszcz brokatu i cukierków, a horyzont przepasała potrójna tęcza) poczułam się niemal… zadowolona?
Potem przyznałam sobie jeszcze odznaczenie za heroizm*, bo wytrzymała z nim znacznie krócej, a ja – no, gdybym nie stchórzyła jak przyszło co do czego, to kto wie – może bym nawet usidliła i zgarnęła tego Skarbeńka dla siebie na dłużej.
*- w tym momencie coś się we mnie wzdryga, bo przecież nigdy nie splamiłam się nadzieją na to, że będzie lepiej. Ba! nawet nie czułam, że było mi źle. Dopiero z perspektywy czasu zaczęłam dostrzegać, że co najmniej ostatnie trzy miesiące tego związku mogliśmy sobie spokojnie odpuścić, bo tak byłoby zdrowiej dla wszystkich.
Brnęłam – może niezbyt zawzięcie, ale jednak: zamiast zwinąć manatki w momencie, kiedy przestało mi być dobrze, zaczęłam sobie wmuszać śmierdzące kity o innych problemach, a nawet straszyć się widmem wyjścia na podłą małpę, która nie docenia jego poświęceń, wysiłków i uczuć. Nie chciałam być podłą małpą, zwłaszcza że nadal żywiłam do niego liczne i silne uczucia, więc wydedukowałam sobie, że to znak, że nadal powinniśmy być razem.
Pamiętam, że towarzyszyło mi dość odległe i nieprzyjemne poczucie, które starałam się odsunąć jak najdalej jako wybitnie nieprzyjemne.
Ta dziewczyna nic mi nie zrobiła, nigdy nawet nie widziałam jej na oczy. Zresztą nawet gdyby coś mi zrobiła… nawet ludziom, którzy faktycznie “coś” złego mi zrobili nie życzyłam skrycie, żeby zakochali się w kimś, kto będzie się nad nimi pastwił. W tamtym momencie wolałabym chyba wpaść pod samochód niż wrócić do byłego, więc to nawet nie była złość, że odebrała mi szansę na utopienie się w gnoju szczęście u jego boku.
Przypuszczam, że moja samoocena była na tak niesamowitym poziomie, że natychmiast poczułam się “gorsza”, więc zaczęłam kombinować, co by tu zrobić, żeby poczuć się “lepszą” – jednocześnie unikając przykrej konfrontacji z tym, jak dokładnie brzmiałyby te myśli, gdybym je wypowiedziała (Apage Satanas! – przez to znowu poczułabym się źle).
Po wszystkim zaliczyłam całą masę niezwykle cennych przemyśleń, ale i tak mi nie pomogło – zrobiłam to po raz drugi.
Tam dla odmiany nie było żadnych drastycznych zmian i szybkiej drogi w dół.
Nigdy nie było mi dobrze. Permanentnie czułam się najnieszczęśliwszym stworzeniem pod Słońcem, a miłość kojarzyła mi się z kamieniem u szyi.
Do tej pory nie wiem, czy to był syndrom sztokholmski, czy hiperparazytyzm i trudna do powstrzymania żądza sprawdzenia, kto kogo wykończy.
Była o której nie powiedział jednego dobrego słowa, nie powiedziała złego słowa o nim… za to ta o której wyrażał się w samych superlatywach… właściwie to poradziła mi, żebym się wycofywała powoli, nie patrząc w oczy i nie odwracając plecami póki nie wiem, w co się pakuję. Oczywiście nie posłuchałam, ale wtedy już od dawna wiedziałam, w co się pakuję.
O pierwszej ze wspomnianych byłych wyrażał się w taki sposób, że mimo najszczerszych chęci darzenia jej bezgraniczną niechęcią (bo oczywiście niesamowicie Misia ukrzywdziła, zła to kobieta), było mi jej żal. Gapiłam się w niego jak w obrazek i Świata poza nim nie widziałam, ale jechał po bandzie tak mocno, że nie tylko zadusił we mnie pragnienie odczuwania niechęci do niej – nie żałował sobie do tego stopnia, że momentami protestowałam i prosiłam, żeby już przestał.
Za mało mi się chciało, by to uczucie (wyższości) mogło rozkwitnąć w pełni i byłam zbyt udręczona, żeby przełknąć bez popitki wszystkie te kocopoły (urzeczenie słowem trwa) o byciu:
- “największą miłością jego życia“;
- “tą, która sprawiła, że zrozumiał, czym jest miłość“;
- “jedyną, z którą chciał się ożenić“;
- “jedyną, z którą chciał mieć dzieci“;
- oraz inne, podobne cliche, ale bardziej obsceniczne.
To mogła być prawda, ale nawet jeśli, to wiele to nie zmieniało.
Na wszystko byłam “zbyt zmęczona” – a jednak były momenty, w których czułam jakąś pokrętną, toksyczną nobilitację w związku z tym, że byłam dla niego och! – taaaka wyjątkowa.
I inną – jeszcze głupszą – że mimo świadomości, że mam do czynienia z (tu wypadałoby wstawić jakieś brzydkie słowo) nie najwspanialszym mężczyzną pod Słońcem przez cały ten czas chciałam być z nim, co stawiało mnie (a jakże!) “wyżej” od tej nieszczęśnicy, która nie umiała się uwolnić od tego psychofaga, który najprawdopodobniej nadal by ją męczył, gdybym nie skusiła się na to cudo.
Nie mogę powiedzieć, żebym żałowała. Nacierpiałam się znacznie mniej niż zwiastowały to znaki na Niebie i Ziemi, ale mam dziwne wrażenie, że gdybym go nie kochała, nie chciałabym nawet żeby był moim znajomym – co brzmi po prostu cudownie, ale cóż…
Prawdziwe (wszechogarniające) zażenowanie czuję na wspomnienie innej sytuacji.
W czasie tego drugiego związku byłam trochę mniej naiwna (i, z upływem czasu coraz mniej) niż u schyłku tego pierwszego. Nie miałam skąd wiedzieć tych wszystkich rzeczy, które wiem, lub które przeczuwam teraz – ani wtedy, ani tym bardziej parę ładnych lat wcześniej.
Nawet nie jestem pewna, czy to były wyartykułowane myśli, czy zostawiłam to w swojej głowie, ale wstyd mi ilekroć przypomnę swoje zdumienie i kompletne niezrozumienie, dlaczego starsza siostra koleżanki udaje, że zapadła się pod Ziemię i nie chce widzieć, słyszeć ani czytać żadnych tekstów chłopca, którego kojarzyłam głównie z tego, że był piękny. Naprawdę piękny – choć teraz, po latach nawet nie pamiętam, jak wyglądał.
Poza tym pił, był chamski, niewierny, karany i bitny. Zdegustowała tylko odrobinkę i uznała, że najwyższy czas na ewakuację. Misiaczek nachodził i wydzwaniał, po czym przestał… a nachodzić i wydzwaniać zaczęły jego matka i siostra, prosząc żeby wzięła go z powrotem, bo chłopak szaleje z miłości tak, że one boją się spać w domu, a póki z nią był to zupełnie inny chłopak, tak się ogarnął, tak uspokoił…
Nie mogłam zrozumieć, jak to możliwe, że z jego strony to wielka, przenosząca góry, nieszczęśliwa miłość do kobiety, która go tak bezdusznie odtrąca – i że to już tyle, koniec, że nie będzie kruszenia lodów, tylko rozejście się w swoich kierunkach.
Nigdy nie spotkałam się z czymś takim, wyobrażenia czerpałam… chyba z filmów. Nie miałam jakiejś specjalnie dokładnej relacji z tego, co się między nimi działo, ale nie potrzebowałam jej do wysnucia kosmicznych wniosków wtedy, więc nie trzeba mi jej i teraz.
W tym momencie odebrałabym to raczej jako:
“o tak, palant wiązał się z laskami, na których mu nie zależało i których nie szanował, ale skoro tylko JĄ spotkał zmienił się o te przysłowiowe 360° – czyli wcale, a rodzinka szuka chętnej do równego podziału regularnego łomotu, spuszczanego im przez tego świra“.
Bo jak by nie kombinować, to i tak będzie to o nim świadczyć źle:
- jeśli okłamywał i źle traktował poprzednie dziewczyny, a ku niej żywił inne uczucia i chciał zachowywać się wobec niej inaczej – nawet GDYBY chciał i nawet GDYBY mu się to udało… nadal byłby gościem skłonnym do okłamywania i złego traktowania osób, które prawdopodobnie żywiły do niego jakieś uczucia;
- jeśli okłamywał ją tak samo, jak poprzednie dziewczyny, to czekało ją dokładnie to samo;
- jeśli okłamywał tylko ją…
- a jeśli nikogo nie okłamywał, a wyszło mu jak wyszło to i tak kaplica.
W tamtym – gdyby to dotyczyło mnie lub nie daj borze koleżanki, która mogłaby wziąć pod uwagę moje pitolenie…
Uznałabym, że zapewne trafiła się Wielka Miłość, z której młodzieniec już zdał sobie sprawę, a szczęśliwa wybranka, oszołomiona siłą uczucia popadła w konsternację, którą powinna jak najszybciej od siebie odgonić, zanim dojdzie do jakiegoś nieszczęścia, Romeo-Julia_style.
I w pewnym (znaczącym) stopniu opierałoby się to na tym porąbanym przekonaniu, że byłe nie były warte, ale ktoś teraz nagle jest… z powodów jakichś.
Jakichś – bo niemożliwych do wymienienia. A niemożliwych, bo nieistniejących – z czego zdałby sobie sprawę każdy, kto przeanalizowałby taką sytuację i zastanowił się, czy to aby na pewno się klei.
Nie klei się. Nie klei za cholerę.
Gdyby trudności z zauważeniem i zrozumieniem tego wynikały tylko z ślepoty, która przychodzi wraz z zauroczeniem/zakochaniem, to nie byłoby jeszcze tak źle. A jest źle i gorzej, bo poza tymi oczywistymi “trudnościami” jest jeszcze kwitnące przekonanie, że to może być prawda; że faktycznie wszystkie byłe były podłymi, zimnokrwistymi wywłokami, które skrzywdziły dobrego chłopca lub nie zdołały poruszyć jego – a jakże! – spragnionego miłości serduszka.
Tyle tylko, że gdyby dobry chłopiec faktycznie był dobrym chłopcem i rzeczywiście został skrzywdzony przez bezwzględne małpy, które nie były go warte, to nadal byłby dobrym chłopcem…
A będąc nim nigdy nie sformułowałby tego w ten sposób, ani nie dawał do zrozumienia, że były go niegodne, bo takie rzeczy nigdy nie wychodzą z ust ludzi, którzy nie uważają, że jedni są lepsi, a drudzy gorsi.
To łabędzi śpiew dogorywającej samooceny, po którym następuje już tylko mszczenie się, jęki i snucie planów zagłady Świata.
W drugą stronę działa to dokładnie tak samo – stawia się kogoś niżej niż siebie i zaczyna wychodzić z założenia, że skoro jest się kimś “lepszym”, to będzie się lepiej traktowanym.
Ten mechanizm działa – i owszem – ale nie tak, jak jak życzyliby sobie jego wyznawcy:
Dzielisz ludzi na lepszych i gorszych; uważasz, że jednych można traktować gorzej, a innych warto traktować lepiej – aprobujesz ten stan rzeczy. Albo nawet gorzej: zachwalasz go innym i przekonujesz, że to zupełnie w porządku, aż pojawia się ktoś, kto zgadza się z Tobą w pryncypiach – a co więcej, podobnie jak Ty wkłada siebie do tej “lepszej” kategorii, ale Ciebie już nie.
& Voila, gratulujemy, podpisałeś własny wyrok, cholerny naiwniaku.
I niespodzianka – nie skończy się na tym: im później zrozumiesz, gdzie był błąd, tym gorzej dla Ciebie.
A nie zrozumiesz od razu – bo jak?
Jakim cudem miałbyś na to wpaść ot tak sobie, skoro przez całe życie chodzisz z tym przeświadczeniem z tyłu głowy?
To się nie stanie, więc siłą rzeczy zaczniesz się coraz bardziej pogrążać w bagnie, nadzorowanym przez osobę, która uważa, że stoi nad Tobą.
Ty, tkwiąc w przekonaniu, że jesteście równi, bo to jacyś abstrakcyjni inni są “pod” wami czując się źle będziesz się pocieszać myślą, że inni mają gorzej, ciężej, trudniej – jednocześnie pakując się w to bagno coraz głębiej. Bo chociaż jest źle, to przecież i tak “jest lepiej niż…”
Aż w końcu Twój domeczek z kart runie.
Okaże się, że nie było w tym nic wyjątkowego. Że nie było zasług – więc nie było i “nagrody”.
A przekonanie, o istnieniu “lepszych” i “gorszych” zostanie – ale już z poczuciem, że jesteś w tej drugiej grupie. I bez świadomości, kto właściwie Cię bije i dlaczego boli.
Zasadniczo w każdym przypadku, kiedy człowiek czuje potrzebę zaznaczenia, przypomnienia sobie (lub nie daj Boże komuś), że eks Misiaczka była podłą małpą, która zatruwała mu życie i zaprezentować porównanie, z którego (a jakże!) wychodzi się zwycięsko… wszystko to jasny znak, że więcej w tym męki niż radości. I miłości.
“Miłość”, która budzi potrzebę dumania nad dobrymi argumentami, którymi można by przekonać siebie, że wcale nie jest tak źle, jak faktycznie jest nie jest warta pielęgnowania. Nie jest nawet miłością.
Ludzie, którzy porównują partnerów, jakby byli na otwartej aukcji zwierząt gospodarskich i chcieli kupić najmleczniejszą krowę, albo zachwalali dobry interes, który udało im się tam zrobić w zeszłym sezonie nie kochają – i dowie się o tym każdy, komu wydawało się, że jest inaczej.
Najpóźniej w terminie do dziesięciu lat od momentu, w którym wydawało im się, że jednak tak (maksymalnie, bo zwykle znacznie wcześniej).