Jeszcze parę lat temu zdarzało mi się od czasu do czasu kliknąć w maila pt. “Cześć, co słychać?” wysłanego przez “Anię” – oczywiście za każdym razem był to spam.
Potem przestałam, zaczęłam coraz mniej świadomie omijać wzrokiem wszystkie podejrzanie serdecznie wyglądające wiadomości z niewiele mi mówiącym tytułem.
Dziś znów przypadkiem kliknęłam w jeden z takich maili… lekko zawilgocony touchpad zaczął mi szaleć i zdecydował za mnie. Okazało się, że tam jest prawdziwy mail! Taki napisany, do mnie.
Przeleciałam foldery ze spamem, kosze i nieotwarte wiadomości… i znalazłam jeszcze jeden nie-spam i nie_perfidnie_klikbejtujący_newsletter.
Ups… jeśli było ich więcej, to przepadły bezpowrotnie. Trochę głupio – choć chyba nie aż tak głupio, jak przy moich poprzednich wtopach.
Najbardziej spektakularny był chyba ostry hacking…
Parę lat temu (“parę” – ale bardziej ~7-8 niż ~3-4) z ówczesnym konkubentem mieliśmy skrzynki mailowe w tym samym portalu.
Tzn. tak gwoli sprawiedliwości oboje mieliśmy po kilka adresów – oficjalny, służbowy, dla znajomych, tajniacki, do zakupów internetowych, do rejestracji na stronach do których wstyd było się przyznawać, do paypala i czort wie do czego jeszcze. Hasła wszędzie miałam różne, dane logowania wklepywałam odruchowo na widok takiego a innego interfejsu.
Pewnego wstrętnego poranka zadzwonił do mnie, kiedy jeszcze spałam.
Miałam się zalogować na jedno z jego kont, znaleźć odpowiedniego maila i przesłać mu smsem jakieś dane. Wstałam, poszłam do jego komputera… wpisywałam, wpisywałam… nie działało. Napisałam, żeby jeszcze raz wysłał mi hasło, bo chyba coś źle wciskam.
Przysłał, zerknęłam i podjęłam jeszcze kilka prób logowania – coraz szybszych w miarę rosnącej irytacji. W końcu się udało. Zalogowałam się.
Chwilowa ulga i radość ustąpiły miejsca przerażeniu, bo zobaczyłam tam, w jego skrzynce… MOJE maile. MOJE maile, mimo że w prawym górnym rogu jak byk widniał jego nick. Błyskawicznie się obudziłam i palnęłam się w łeb, uświadomiwszy sobie, że ciągle wpisywałam jego login i moje hasło.
Wylogowałam się i zalogowałam jego loginem i jego hasłem w nadziei, że “mi się wydawało” – ale nie wydawało mi się. Jego skrzynka, moje maile. Odebrane, wysłane, szkice, śmieci, wszystko MOJE.
Poleciałam do swojego laptopa, zalogowałam się swoimi danymi i dobrałam się do swojej skrzynki – moja, moje maile. Jego skrzynka, moje maile. Niestety nie wpadłam na to, by spróbować wysłać jakiegoś maila z jednej na drugą też nie. W przypływie rozpaczy zaczęłam się uparcie logować na jego konto z jego hasłem prosząc w duchu, żeby zadziałało odwrotnie zanim dopadnie jakiegoś komputera, pomyśli WTF i zacznie klikać w te wszystkie odpowiedzi na maile, w których nazywałam go jełopem jakieś 8696574324 razy… albo zerknie w wysłane i zorientuje się, że to MOJE. Bardzo, bardzo nie chciałam, żeby zobaczył cokolwiek z tego, co tam pisałam, ani z tego, co zostało napisane do mnie.
Na dodatek cały czas powtarzałam sobie, że to przecież niemożliwe, żeby nagle jego login i hasło zaczęły otwierać dostęp do mojej skrzynki. To nie miało najmniejszego sensu, no bo JAK, czemu… – z drugiej strony, przypominałam sobie niedawne skuwanie ścian w domu i niezwykle zaskakujący, oryginalny i eklektyczny rozkład instalacji elektrycznej; dowodzący, że cokolwiek mi się wydaje, rzeczywistość może być jeszcze bardziej pokręcona.
Kiedy wreszcie zobaczyłam na liście nie swoje maile, poczułam taką ulgę, że nawet w żaden nie kliknęłam. Zapomniałam, że miałam czegokolwiek szukać, sprawdziłam kilka razy, czy aby nadal jest tak samo, po czym poszłam do swojego komputera i zaczęłam komponować mail do serwisu, skupiając się na szkodach emocjonalnych, jakie mi wyrządzili.
Nie doczekałam odpowiedzi, więc nie wiem, czy to był błąd w obrębie jednego komputera i z nerwów zobaczyłam to samo na drugim, czy naprawdę niechcący się zhackowałam na słodko. W każdym razie co się nerwów najadłam to moje.
Innym razem wysyłałam maila, również po mistrzowsku…
Pisałam do kolegi. Miał adres mailowy jegonick@mail.com i ustawiony “pseudonim” (czy jak to się tam nazywa) – pseudonim był inny niż jegonick.
Napisałam maila. Wpisałam pierwszych kilka liter pseudonimu. Kliknęłam jegonick@mail.com, który wyświetlił się w propozycjach. Wpisałam temat, kliknęłam wyślij i zadowolona czekałam na odpowiedź.
Mail był długi, bardzo długi, dość osobisty, ale odpowiedź przyszła względnie szybko – dzień, może dwa później.
Jakiś ewidentnie rozbawiony facet podzielił sobie to wszystko na akapity, skrupulatnie odniósł się do moich wątpliwości, a w postscriptum dodał, że chyba coś źle zaadresowałam, bo mnie nie zna. Do tego momentu byłam przekonana, że czytam maila od tego kolegi, choć wypowiadał się jakoś inaczej.
Pomyślałam, że robią sobie ze mnie jaja… ale nie. W wysłanych widniało jak byk, że wysłałam maila do rozbawionegofaceta@mail.com, który jako pseudonim miał ustawione imię i nazwisko.
W kolejnym mailu wyjaśnił, że miał identyczny pseudonim, ale zmienił, żeby nie dostawać więcej cudzej poczty. A skoro już się poznaliśmy, to kolejne maile pisałam już do niego. Nie pamiętam, jak to się skończyło. Mieliśmy niezobowiązującą ochotę się spotkać, ale o ile pamiętam dzieliło nas jakieś 700km – prawdopodobnie umarło śmiercią naturalną.
Nie pomogło mi, parę lat później znowu wysłałam osobistego maila nie tam, gdzie trzeba…
Dla odmiany do… no, właściwie do szefa – co prawda nie pracowałam wtedy na etacie, ale odpowiadał wtedy za 70-80% mojego wynagrodzenia.
W pewnym sensie dokonałam zmiany na lepsze: tym razem zorientowałam się, dokąd poszedł ułamek sekundy po kliknięciu. Natychmiast napisałam kolejnego z prośbą o nie czytanie lub/i zignorowanie poprzedniego, bo pomyliłam adresy.
Oczywiście nie zignorował.
Nie tylko mi odpisał, ale i uporczywie domagał się odpowiedzi, z uśmiechem dodając, że może być osobiście. O ile poprzednia pomyłka była nawet fajna, bo pisało się dość miło i odpowiadał nawet chętniej i bujniej niż “właściwy” kolega, o tyle ten był jakiś śliski i myślałam tylko o tym, żeby się jakoś uwolnić od tego palanta.
Nie dorwałam żadnych innych zleceń, przynajmniej żadnych znaczących.
Umilał mi życie przez ponad trzy miesiące, wciąż bełkocząc coś o rozwiązywaniu moich problemów i wielkiej szansie, którą właśnie dostał od losu. Ową “szansą” było serwowanie mi pouczających wykładów względem tego, jak powinno wyglądać moje życie – w mailach i nie w mailach. Wszystko to dlatego, że sam kiedyś był w “podobnej” (kompletne zero elementów wspólnych) sytuacji i wtedy ktoś się na niego wydarł, żeby wziął się w garść, dzięki czemu jego życie stało się cudowne. Bo posłuchał!
A ja nie słuchałam, uparcie powtarzałam, żeby przestał, bo sobie nie życzę i nie chciałam wprowadzać w życie jego genialnych pomysłów, bezdusznie marnując tę ofiarowaną mu przez przeznaczenie niezwykłą szansę na odwdzięczenie się za te bezcenne rady, które sam kiedyś dostał (albo tak sobie wymyślił – ale co się nagadał, jakim to jest niesamowicie porządnym człowiekiem, to jego).
W zupełnie zamierzchłych czasach pisałam maile, sporo maili…
Zrywałam się z domu tłumacząc to “wyjściem do koleżanki”, jeździłam na koncerty, poznawałam ludzi i chciałam jakoś utrzymać ten kontakt. Serwisów społecznościowych jeszcze nie było… tylko myspace, na którym – jak sądziłam – nie mogłam się zarejestrować, bo nie byłam muzykiem (a wydawało mi się, że to tylko dla muzyków), przez moment próbowałam z profilem na raczkującym “gronie”, ale uznałam, że to obciach – zresztą i tak prawie nikt nie miał tam konta.
Pisałam więc maile, bo adresy mailowe mieli wszyscy.
Jedynym minusem tego interesu było to, że miałam podówczas internet płatny za minutę… zanim dowiedziałam się o istnieniu opcji kopiuj-wklej… klękajcie narody jaki tam rachunek wtedy wyszedł.
Stosunkowo świeża, acz nie mniej upokarzająca sytuacja miała miejsce, kiedy postanowiłam odpisać na wiadomość od nigeryjskiego księcia, który zgłosił się do mnie z prośbą o pomoc w odzyskaniu majątku…
Nie odpisał mi.
Nie rozumiem czemu. Przecież internet jest pełen emocjonujących konwersacji z tymi specjalistami od biznesu. I nie mają nawet spambota, który zechciałby zareagować na moją żądzę kontaktu?
Zamarzyła mi się odrobina rozrywki i uwagi… i okazało się,że nawet nigeryjscy książęta mają mnie gdzieś.
Ale akurat to nie było czasem zupełnie straconym, bo zainteresowałam się krajem i postanowiłam sprawdzić, czy w NIgerii kiedykolwiek był jakikolwiek król: nadal jest i to nawet niejeden.