Nie dawno temu, nie dawno temu, bez gór, lasów, wzgórz, rzek i łąk, bez miast i wsi, oddzielających mnie od miejsca zdarzeń…
Dzień zaczął się uroczo – wyciąganiem kleszcza, którego zlokalizowałam na plecach przed północą.
Wybrał sobie gnojek takie miejsce, w którym sama nie byłam w stanie go wyjąć. To był moment, w którym doceniłam, że od dłuższego czasu garnę się do wyrywania kleszczy ze wszystkiego co żyje, włącznie z obcymi psami – z kotów też bym powyjmowała, ale psa łatwiej złapać.
Koniec końców musiałam oddać zdrowie i życie w ręce konkubenta, który nigdy wcześniej tego nie robił – na razie żyję, ale nie mam dobrych przeczuć.
Do szóstej rano w niesprecyzowanych proporcjach grzebałam przy blogu i zaliczyłam kilkugodzinny sen.
Wstałam, dowlokłam się do łazienki, przepłukałam po całości i doszłam do wniosku, że sytuacja nie wymaga dodatkowego kamuflowania niezwykle stylowego looku potwora z moczarów.
Ubrałam się i uświadomiłam sobie, że śmierdzę.
Rozebrałam się, przypomniawszy sobie, że ta sukienka bezpośrednio po praniu wpadła mi do miednicy, w której moczyła się szmata do podłogi. Wpakowałam ją z powrotem do pralki, ale najwyraźniej zapomniałam ją nastawić… – a konkubent, zastawszy w pralce mokre ciuchy postanowił je rozwiesić.
Chyba z wiatrem stanął skoro nie wyczuł tego zacnego odoru – no chyba, że wtedy jeszcze nie śmierdziała. Za to po wysuszeniu – czysta poezja! Niczym twarz kampanii protestu wobec pomysłu budowy nowej oczyszczalni ścieków w gminie.
Popracowałam trochę, ale ze średnim zaangażowaniem, bo miałam w planach rajd po lumpach i w ekscytacji nie mogłam się na niczym skupić.
Znalazłam prześcieradło khaki na gumce uszyte z… nie wiem czego – płótna spadochronowego? materiału na wojskowe namioty?
Zwykłe prześcieradła… – zasypiam w zasłanym barłogu, budzę się obwiązana prześcieradłem zwiniętym w rulon, sugerujący że praktykowałam wspinaczkę we śnie. Te na gumce zdzieram nieco rzadziej i wolniej, ale też rzadko zostają na swoim miejscu – zresztą frotte po kilku praniach zaczyna wyglądać jak szmata i tylko do mycia podłogi się nadaje.
Wiążę z tym wielkie nadzieje – pewnie niewiele z nich wyniknie, ale jakby… może uszyję sobie kilka podobnych.
Wyszłam ambitnie nie kupując soczystozielonej sukienki o beznadziejnym kroju na którą gapiłam się przez dziesięć minut jak cielę w malowane wrota.
I wbiegłam z powrotem w panice, że ktoś mógł mi to paskudztwo sprzątnąć sprzed nosa.
Kupiłam, pożałowałam, a potem odetchnęłam z ulgą, że jednak ją wzięłam.
Poprawka: prześcieradło do niczego się nie nadaje, bo jest na kwadratowy materac o boku 160cm, ale płótno nadaje się idealnie na nudną stronę patchworku.
Czerwoną sukienkę pocięłam na dywanik, bo brakowało mi czerwieni…
Ale zielona jest super!
Potem zaszalałam w markecie budowlanym kupując… nic spektakularnego. A wybiegałam się za wszystkie czasy.
Tzn. o przepraszam – kuwetę dla kota kupiłam. Nawet dwie. Po raz pierwszy od dawna udało mi się trafić na kształt, dający nadzieję na to, że cała okolica nie zostanie obsypana żwirkiem przy okazji co bardziej zawziętego grzebania.
Nie wiem czemu prawie wszystkie wyglądały, jakby ktoś się w nich ślizgał po żwirze – pozadzierane, ponadszarpywane, porysowane i upierdolone jakimiś czarnymi smugami.
No okej, i tak skończy się na tym, że kot będzie do niej srał, ale to jeszcze nie powód, by miała być brudna już na wstępie.
Rozmontowałam kilka i złożyłam sobie dwie z najlepiej wyglądających elementów.
Poszłam na glazurę… przypomniałam sobie, że potrzebuję żarówki – na drugi koniec sklepu. Tam przypomniałam sobie, że poszłam na glazurę pi środek do czyszczenia fug – w tył zwrot…
Po chwili zastanowienia nad tym, czego jeszcze potrzebuję poszłam na malarski. I po drugą żarówkę… I z powrotem na glazurę po szpachlę…
Jak ja tego nie rozumiem. Czemu zawsze biegam jak pogrzana z jednego końca na drugi, bo to o czym sobie akurat przypominam MUSI być co najmniej pięć alejek dalej?
I nie, przejście slalomem wszystkimi alejkami po kolei nie zdaje egzaminu, bo gapię się na wszystko i dochodzę do wniosku, że to, tamto i siamto może mi jednak jeszcze niepotrzebne… może gdzieś jeszcze mam w domu… może spróbuję czymś innym… – pospaceruję, wyjdę z pustym koszykiem, a potem klnę w domu, bo uświadamiam sobie, że jednak jest mi potrzebne, że zgodnie z przewidywaniami nie mam tego w domu, a spróbowanie czymś innym przeważnie kończą się koniecznością robienia tego dwa razy (chyba, że akurat uda mi się coś zepsuć już za pierwszym).
Lista zakupów też nie jest efektywna – jak nie zapomnę czegoś na nią wpisać to i tak przy półce dochodzę do wniosku, że może mi jednak niepotrzebne… a potem gnam do sklepu jeszcze raz… i łaskawie kupuję tę jedną rzecz chociaż potrzebuję pięciu – i tak biegam jeszcze pięć razy po każdą kolejną.
& wszystkiego najlepszego dla tego durnia, który wymyślił, że zakupy najlepiej robić jak się jest niegłodnym – kończy się na tym, że nic nie kupuję i muszę iść jeszcze raz, głodna.
Z drugiej strony to jedyna metoda, która gwarantuje mi przyniesienie do domu tego, czego potrzebuję za pierwszym razem – jak mi się chce iść po coś na drugi koniec sklepu, to przeważnie znak, że jednak potrzebuję.
Ale jak mnie boli ten moment uzupełniania zapasów różnych rzeczy…
Za to kuweta dla kota naprawdę budzi zainteresowanie na mieście!
Okazało się, że to doskonały starter konwersacyjny. I jeszcze ludzie chcą oglądać cudze kuwety…
Jakiś czas temu słyszałam to w jakimś dowcipie albo skeczu kabaretowym i wydawało mi się zabawne, bo abstrakcyjne – dziś zrozumiałam, że to było samo życie. Trzy rozmowy o kuwecie dla kota w ciągu jednego dnia to chyba mój rekord życiowy.
Miałam wielkie plany na resztę dnia, ale jak zwykle nic z nich nie wyszło…
Tzn. wyszło – wszystko wyszło, bo te “plany” były tylko luźnymi sugestiami. Miałam trochę posprzątać, ale chyba nigdy się tego nie nauczę – lubię ten efekt lekkiego syfu, który po dwóch godzinach zmienia się w takie-wszystko-ładne. Chwila codziennego sprzątania jest męką, ale pół dnia raz w tygodniu to niemal jak rozrywka.
Pokroiłam sukienkę, przeleciałam dwa okrążenia dywanika, który skończę chyba w przyszłym roku, bo zrobił się tak duży i ciężki, że każdy kolejny rządek jest męką, ale wymarzyłam sobie, że będzie duuuży, więc robię to na raty…
Zrobiłam półtora granny square’a, który złoży się na kolejne “dzieło życia”. Mniej więcej 70% już jest gotowe – niestety jakiś czas temu zaczęłam je łączyć (po tym, jak trzy zbyt wysokie stosy kwadracików spadły mi na łeb i przestały się mieścić w zielonej torbie, do której je wciskałam). Niestety – bo znowu uznałam, że jednak bardziej podoba mi się inna metoda.
Znowu – bo już raz rozcinałam i prułam, ale wtedy było ich kilkanaście, teraz jest ich tam ponad dwieście.
Przemacałam koty i konkubenta, posiedziałam na fejsie (robiąc na szydełku), pogapiłam się na bloga, podpiłowałam pazury i wpadłam na pomysł opisania “dnia z życia:.
W założeniu było to dość zabawne – na jednym z czytanych przeze mnie blogów dziewczyna opisała swoje codzienne aktywności i było tam tego tyle, że nie wyrobiłabym się w tydzień, a okienko na jakieś interakcje z ludźmi miałabym w niedziele, między 18:08 a 18:14 – tamten wpis był wyborny i dał wiele radości mnie i kilkunastu osobom, z którymi podzieliłam się tym diamentem.
Nie podlinkuję, bo w pewnym komentarzu napisałam, że… no, mniejsza o to, w każdym razie padły niepotrzebne słowa i Autorka za mną nie przepada; mimo braku moich intencji jakichkolwiek mocno przeżyła naszą ostatnią interakcję, po podlinkowaniu jeszcze gotowa pomyśleć, że ją prześladuję i zarzucić pisanie, a tego bym nie chciała.
Mój dzień… taki sobie. Mogłam wybrać jakiś ciekawszy termin, ale chyba nie o to w tym chodzi, żeby opisywać najciekawszy, tylko w miarę przeciętny, więc…