Horror w domu do wynajęcia i walka ze stadem krwiożerczych potworów

5
(1)

Dawno, dawno temu, za wzgórzami, za miastami rozegrał się się horror w domu do wynajęcia…
Byłoby miło, gdybym miała jakieś dobre wytłumaczenie na to, dlaczego znalazłam się wtedy sama, w obcym domu na zadupiu, ale ani wtedy, ani później nie udało mi się żadnego wymyślić.

Ot, nudziłam się. Już wcześniej miałam skłonność rozwiązywania tej sytuacji siedzeniem przed komputerem. Godzinka-dwie i udawało się znaleźć jakieś niedorzeczne, dziwne lub głupie ogłoszenie. Przeważnie wybierałam się na te eskapady z koleżanką.

Wspólnie sprawdziłyśmy co się kryje zaOsoby, która posprząta u mnie na strychu poszukuję pilnie. W ramach wynagrodzenia można wziąć wszystko, co się tam znajdzie. alboPo*****go kota oddam, sra wszędzie, sika poza kuwetą, leni się niemiłosiernie. Czas do 18:00, potem mąż odwozi do schroniskaalboSumy dwa oddam, dorodne, zdrowe” albo “Starsza osoba szuka osób do obioru śliwek z ogrodu za śliwki z ogrodu“.

Cudowne to było.

horror w domu do wynajęcia

Póki byłyśmy dwie, byłyśmy w stanie wyperswadować sobie co głupsze eskapady. Wtedy byłam sama i szukałam mieszkania, na które byłoby mnie stać – czyli w ideale takie, za mieszkanie w którym ktoś by mi dopłacał tak ze dwie-trzy stówy miesięcznie.

Ku memu najwyższemu zdumieniu nie znalazłam nic takiego. Więc dodałam własne i czekałam na cud.

Drugiego czy trzeciego dnia odezwała się pani… powiedziała, że w sumie to nie ma nic do wynajęcia… i nie myślała o tym… ale już nie wie, co robić… bo jej rodzice zmarli i zostawili dom… i tam są zwierzęta, którymi nie ma się kto zająć… że część pójdzie na sprzedaż, a resztę chciałaby wziąć do siebie, a jeszcze nie ma gdzie, bo budowa domu potrwa jeszcze kilka miesięcy… i że już nie daje rady z jeżdżeniem tam codziennie rano i wieczorem…

A ja na to jak na lato! Oczywiście, że tak! Bardzo chętnie! Pewnie, że tak. Od razu pojadę, tylko niech mi ktoś wyjaśni co gdzie jest… (nie żebym w tamtym momencie miała bardziej kuszące alternatywy).

Zaczęło się dobrze – “osiedle” okazało się być peryferiami. I to nie peryferiami miasta, a wsi pięć kilometrów od miasta. Do południa komunikacja miejska działała tam nieźle, popołudniu gorzej. Wieczorem nie było już nic.

W czasie prezentacji nic nie wzbudziło mojej uwagi – ot, stara, zapuszczona chałupa. Nawet dość ładnie było.

Bez ciepłej wody, centralnego ogrzewania, działającej toalety we wnętrzach… ale co mi tam.
Jak się człowiek myje w zimnej wodzie, to zdrowo! Za włączaniem ogrzewania nie przepadam nawet tam, gdzie działa sprawnie. Co do ostatniego… to cóż – ostatecznie to wymysły zgniłej arystokracji, żeby srać na pokojach: normalnie człowiek załatwiał się z dala od domu.

Umówiłyśmy się na termin przeprowadzki – wcześniej parę razy tam podjechałam, żeby ogarnąć – ale nigdy nie zdążyłam. Tyle, że nakarmiłam to, co jeść chciało, coś tam przy tych zwierzętach z grubsza grzebnęłam, ale na dłuższe pobyty nie miałam warunków, bo poza normalnymi zajęciami miałam się jeszcze na głowie spakowanie wszystkiego i odwiezienie moich kotów do koleżanki na parę dni, póki nie sprawdzę terenu.

Wszystko układało się idealnie – nawet trafiło mi się parę wolnych dni, z czego się bardzo ucieszyłam, bo miałam mieć czas na przeprowadzkę i…

Oczywiście z tych pięknych planów wyszedł krowi placek. Przed wolnym trafiła mi się dodatkowa robota, nie miałam czasu na nic, nadciągnęły czterdziestostopniowe upały i moje “pakowanie się” polegało na wrzucaniu wszystkiego do pudeł na oślep, byle się jakoś z czasem wyrobić. Jakkolwiek, byle by.

Zdążyłam… ale okazało się, że wszyscy w mieście przeprowadzają się na potęgę. Ja, jak na durnia przystało nie umówiłam się wcześniej, więc moje pudła wylądowały w piwnicy.

Dotarłam na miejsce wyczerpana, ledwo żywa, ostatnim autobusem.
Nakarmiłam, co jeść chciało i padłam na fotel. Zasnęłam. W ostatnim momencie przed zamknięciem oczu miałam ochotę się schylić, żeby sprawdzić, co to za dziwna, czarna krostka na mojej nodze, ale już nie dałam rady.

Obudziłam się godzinę później, nie wiedząc gdzie mam się drapać.

Nagle swędziało mnie WSZYSTKO, mocno jak nigdy, a odsłonięte partie ciała roiły się od czarnych kropek. Kiedy się im przyjrzałam, zrozumiałam, że to nie kropki, tylko wgryzające się w moje ciało i bezczelnie wysysające moją krew PCHŁY.

SETKI PCHEŁ. Odskoczyłam od fotela i zaczęłam się otrzepywać, a na moich oczach doskakiwały nowe. I wżerały się tak mocno, że wcale nie chciały odpaść po jakimś tam lekkim trzepnięciu.
W życiu nie widziałam tylu pcheł. Były wszędzie na mnie. WSZĘDZIE.

Uciekłam na zewnątrz, ale niestety uciekłam z pchłami. W ciemności miały tę przewagę, że nie widziałam, gdzie są i gdzie gryzą.

W przypływie szaleństwa przemknęło mi przez głowię, że wanna… że może wanna – akurat wanna w tamtym domu była. Wbiegłam z powrotem i od razu do łazienki. Lodowatą wodą udało mi się w końcu zgonić z siebie wszystkie wampiry. Rozgniotłam te, które nadal uparcie siedziały na moich ubraniach i próbowały przeskakiwać na skórę (jeśli udało mi się je złapać).

Postanowiłam, że się stamtąd nie ruszę.

Na białych płytkach było dobrze widać zbliżającego się wroga.
Kiedy adrenalina opadła, zasnęłam – na chwilę, bo dość szybko zaczęłam się trząść z zimna. Poza tym nie sądziłam, że spanie w wannie może być takie niewygodne – ludzie w filmach sprawiają wrażenie bardzo zadowolonych.
Próbowałam wytrzymać jeszcze trochę, ale szybko zrobiło mi się tak zimno, że niemal zatęskniłam za pchłami – byle się uwolnić od tego strasznego zimna, ale na widok pierwszej pchły zmieniłam zdanie i zatęskniłam za siarczystymi mrozami.

Kolejnym pomysłem było przeczekanie do rana i paniczna ucieczka do kogokolwiek – ale mój entuzjazm wobec tego pomysłu opadł równie szybko jak się pojawił. Te bestie były tak liczne i tak wygłodzone, że szanse na wyjście stamtąd i nie rozniesienie tego diabelstwa po innych domach były minimalne.

Zresztą do rana byłam już tak pogryziona, wściekła, zapłakana i rozdrapana do krwi, że uznałam to za sprawę honoru. Spędziłam pół nocy w kącie pokoju, z którego wywaliłam wszystko (z kąta, nie z pokoju) obstawiona zasiekami ze świeczek (z trzech świeczek – więcej nie było) i talerzy z wodą. Rano byłam żądna zemsty za moją, niewinnie przelaną krew.

To nie był mój pierwszy raz.

Gdyby był pierwszy, pewnie pożarłyby mnie tam żywcem, ale prawie-darmowe domy do wynajęcia nie leżą na ulicy, więc…

Pojechałam do supermarketu, kupiłam zgrzewkę octu, kilka opakowań najtańszych świeczek, duże worki na śmieci, kratki na owady i co tam jeszcze było. Potem do weterynarza, żeby mu opisać rozmiary tragedii, żeby się dowiedzieć, co zrobić, żeby to świństwo zlazło ze zwierząt, ale – w ideale – nie po to, żeby się rzucić na mnie w ataku totalnym.

Krwawe walki trwały tydzień. Chałupa stara, pchły mnożyły się tam od nie-wiadomo-jak-dawna…

Nie wiem, czy te kratki są w stanie zabić jakiegokolwiek owada, ale na pewno trochę je oszołomiły.
Na tyle, że mogłam – skąpana w occie – zacząć wynosić wszystkie dywany, zasłony i meble na podwórko. Wyczytałam w internecie (do którego miałam dostęp tylko w komórce – stary dziad z małym transferem, nie było szansy na dogłębne zapoznanie się z tematem), że słońce niszczy jaja.

No to gińcie, suki…

Po trzech dniach spałam już prawie jak królowa.

Nadal otoczona talerzami ze świeczką, ale już na kocu, pod prześcieradłem… jaki to był luksus... czterogwiazdkowe hotele się nie umywają.

Dwanaście litrów octu wlałam w tę chałupę. Miałam tyle szczęścia, że niedaleko stały kontenery – jeszcze przed erą powszechnej segregacji – do których wpakowałam większość cudzego dobytku. WSZYSTKO co wydawało się być potencjalnym składowiskiem jaj, a nie dało się tego wystawić na słońce tak, żeby móc mieć nadzieję, że po paru dniach szlag je trafi.

Odpchlone rupiecie pakowałam do worków i zawiązywałam, żeby nie ryzykować ponownej inwazji, ale każdego kolejnego dnia czułam tylko większą rozpacz. Wizualnie pcheł wcale nie ubywało, a na widok jakiejś piekielnicy, wpijającej mi się w skórę zaczęłam się przypalać zapalniczką. Nie do stopnia własnych poparzeń – do momentu spalenia tego gówna żywcem.

Po tygodniu pojawiły się pierwsze realne sygnały zwiastujące moje zwycięstwo – przynajmniej teoretyczne…

Mentalnie wygrały pchły. Każda sekunda mojego życia była podporządkowana wypatrywaniu małego, skaczącego zagrożenia. W nocy kuliłam się po kątach. A kiedy już dało się przejść przez dom nie zbierając ani jednego wampira, było mi już niemal wszystko jedno.
Nie mogło mnie już BARDZIEJ swędzieć. Nie mogło mnie już bardziej boleć. Nie mogłam być już bardziej zdrapana. Nawet jeść mi się odechciało.

Może to wpływ czasu… może wspomnienia się zatarły – połamane żebra boją jak jasna cholera, ale to nie było tak straszne jak bycie doszczętnie pogryzionym WSZĘDZIE. Chyba nigdy nie byłam tak bliska obłędu jak wtedy. A i agresja i rzekome niezrównoważenie psa dość szybko się wyjaśniło: wcale nie był agresywny, tzn. nie bardziej niż jakiekolwiek inne żywe stworzenie, gdyby je zamknąć na nie wiadomo jak długo w takiej izbie tortur.

Trochę się bałam, że jak się okaże, że wytępiłam robactwo, to niezwykle okazyjna cena wynajmu zostanie uznana za niebyłą, więc na wszelki wypadek o tym nie chwaliłam się za bardzo, że pcheł już nie ma. Zwłaszcza, że – mieszkając tam już miesiąc i zasadniczo chwaląc sobie to miejsce omal nie dostałam zawału po tym, jak z szafki wypadł na mnie jakiś worek i zasypał mnie tysiącem czarnych kropek.

Nic specjalnego: rozsypałam mak. I dochodziłam potem do siebie przez dwa dni.

Właściwie to do tej pory wpadam w panikę na widok pcheł.
I czarnego sezamu…

Ale w sumie nie żałuję – gdzieżbym się w normalnych warunkach doczekała takich emocji. I tej nieziemskiej glorii zwycięstwa, towarzyszącej mi każdego dnia, kiedy pchły nie powracały…

☙✿❀❁❧

Kliknij na serduszka, jeśli chcesz ocenić post.

Średnia ocen: 5 / 5. Wyniki: 1

Wiatr hula... Nikt jeszcze nie ocenił tego posta. Link do FB jest na dole - to malutkie "f" na środku stopki.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.