Nie farbowałam włosów od bardzo dawna. Przez wiele lat byłam ruda, intensywnie ruda, intensywniej ruda (z przerwą na czerń i brązy z którymi się nie polubiłam, choć podobno było mi “ładnie”).
Przestałam farbować… nie pamiętam czemu. Chyba z lenistwa – ciemne odrosty jeszcze jakoś wyglądają, jasne nasuwają skojarzenia z łysieniem.
Na domiar “złego” (w kontekście odrostów) włosy nad czołem jaśnieją mi od słońca w ekspresowym tempie (nie wiem jak pozostałe, bo tamte zwykle nie oglądają tego słońca zbyt wiele), więc po tygodniowej zwłoce wyglądałam, jakby mi się peruczka obsunęła, a spod rudości wyzierała goła czaszka.
Niefarbowanie też mi się znudziło. Zatęskniłam za tymi chwilami wyczekiwania na moment, kiedy wreszcie zorientuję się, jak dziwny odcień udało mi się osiągnąć tym razem. Zawsze bardzo mi się podobał ta nienaturalna, pomarańczowo-truskawkowa rudość, która była dramatem i zdecydowanie nie tym, o czym marzyły nieszczęśliwe posiadaczki tych czupryn – dla mnie to był mroczny przedmiot pożądania, nieosiągalny ze względu na zupełnie inny typ włosów.
Z drugiej strony całkiem polubiłam blond, a zwłaszcza brak konieczności dodatkowego podkreślania brwi i rzęs, których przeważnie nie chce mi się malować.
Albo… może nie tyle “przeważnie”, co sezonowo. Okresy, w których pasjami uwielbiam eksperymentować z różnymi metodami podkreślenia brwi i rzęs mieszają mi się z fazami, w których jestem zachwycona ich naturalną przeźroczystością – okazjonalnie wiąże się to z goleniem brwi i obserwowaniem ludzi, którzy ewidentnie czują, że coś jest z moją twarzą nie tak, ale jeszcze nie umieją stwierdzić, czemu tak dziwnie wygląda.
Od dawna byłam podekscytowana wizją wypróbowania bezbarwnej henny. Cassia wydawała mi się genialnym pomysłem…
Taki uroczy kompromis pomiędzy farbowaniem i nie farbowaniem – tak, żeby i wilk był głodny i owca poturbowana.
Nie pamiętam jakich produktów używałam wcześniej.
Na pewno tej taniej, która jest w większości sklepów spożywczych… (google przychodzą z pomocą) – Venita.
Jakichś dwóch rosyjskich, też w kremie (tu już google mniej pomagają, bo nie pamiętam wyglądu opakowania jednej z nich) – Fitokosmetik i… coś innego.
Kilka razy użyłam też Eld (? – nie jestem pewna nazwy), z rysunkiem nagiej kobiety na saszetkach.
Jednorazowo trafiały się jeszcze jakieś inne, nieco bardziej egzotyczne henny w kremie lub w proszku do wymieszania z kremem w komplecie.
Bywało lepiej lub gorzej, ale nigdy nie było tragicznie źle.
Nie zrobię spektakularnego porównania, bo nie pamiętam swoich wrażeń. Spełniały swoją rolę: zmieniały kolor moich włosów.
Nie miałam wtedy wyższych wymagań, ale wydaje mi się, że za żadnym razem nie popadłam w przerażenie i rozpacz nad kondycją moich włosów. Zakładam więc, że nie były najgorsze.
No a sięganie po dany produkt ponownie (lub nie) wynikało raczej z dostępności lub nie-dostępności różnych opcji, nie kojarzę bym miała jakichś ulubieńców.
Kupiłam więc bezbarwną hennę Cassia i…
Omal nie skończyłam ogolona na łyso.
Wiedziałam, że może wysuszać włosy. Wiedziałam, że moje są bardzo podatne na wysuszenie. Rozrobiłam ją z olejem z awokado a po aplikacji utopiłam się w oleju z ziaren pszenicy i nasion marchwi, bo internet zapewniał, że w ten sposób zniweluję efekt wysuszający.
Nie pomogło… zrobiła mi na głowie suchą, skwarną jesień średniowiecza.
I kołtun, którego nie powstydziłby się przedstawiciel staropolskiej szlachty. JEDEN WIELKI KOŁTUN!
Nic się z tym nie dało zrobić. Zupełnie nic.
Pogorszyłam wszystko, bo zasnęłam zaraz po wysuszeniu włosów… a jak już się obudziłam…
W to się nawet nożyczek nie dało wbić bez robienia sobie przypadkowo dziury w głowie.
Nałożyłam pińccet maseczek nawilżających, balsamy “ułatwiające rozczesywanie”, kolejne oleje i nic się nie zmieniło.
Nadal miałam siano. Koszmarne, monstrualne siano.
Ani w to grzebień wbić, ani zlokalizować końcówek, żeby chociaż mniej więcej wiedzieć, w którą stronę ciągnąć, próbując rozsupłać tę kotłowaninę węzłów gordyjskich.
Poddałam się i łaziłam z tym kołtunem do-czasu-kiedy-czegoś-nie-wymyślę.
Bardzo nie chciałam obcinać włosów, tak długo czekałam, żeby cokolwiek zapuścić…
No chciałam sobie zrobić dredy – chciałam. Zawsze chcę. Całe życie albo chcę mieć dredy, albo mam ich już trochę dość.
Ale cienkie, luźne, miękkie, układające się w te wszystkie fajne fryzury. Nie jednego wielkiego, zbitego w kształcie kasku.
Tego się nawet nie dało podzielić na dwie części. NIC się z tym nie dało zrobić. Kompletnie nic. Utknęło i zbierało kurz w ekspresowym tempie.
“Normalnie” myję głowę raz na tydzień albo rzadziej – włosy jeszcze rzadziej; przeważnie skupiam się na skórze głowy a same włosy tylko spłukuję.
Z tym martwym lisem na głowie czułam się brudna kolejnego dnia rano… i jeśli to w ogóle było możliwe, to pogarszałam sytuację ciągle je szorując. Kołtun zaczynał się o pół centymetra od skóry. Musiałabym się doszczętnie ogolić, żeby się go pozbyć.
Trwałam w tej rozpaczy prawie dwa tygodnie.
Potem udało mi się sobie z sukcesem przypomnieć, że zdarzało mi się podobne koszmary rozplątywać na cudzych głowach – chyba nigdy u nikogo nie było AŻ TAK ŹLE, ale kołtun jest kołtun: wielki od małego różni się tylko rozmiarem.
Zaczęłam coś na wzór gry w bierki o wysoką stawkę – z tą różnicą, że szukałam grup kilku włosów (oswobadzanie całych kosmyków nie było możliwe) i wyjmowałam to tu, to tam. Byle nie rwać, nie ciągnąć i nie musieć ciąć zbyt często.
Pierwszego dnia… udało mi się rozplątać jakieś 2cm² nad czołem – część mojego niegdyś najdłuższego loka, który teraz wyglądał jak po długich wczasach w Dolinie Śmierci.
Drugiego dnia znowu kawałeczek… i trzeciego.
Aż w końcu rozplątałam wszystko.
I nabawiłam się złudzenia, że węzeł gordyjski mogłabym pyknąć jedną ręką, bo nie wierzę, że cokolwiek kiedykolwiek mogło być bardziej splątane.
I tak musiałam obciąć ponad połowę z długości, bo wyglądałam jak wypierzona kura, ale przynajmniej zostały mi na głowie JAKIEŚ włosy.
W związku z powyższym swoje doświadczenia z henną Cassia oceniam jako negatywne.
Nie powinni tego delikatnie odradzać, tylko umieszczać na słoikach wielki, tłusty, czerwony napis:
NIE STOSOWAĆ NA JASNYCH, KRĘCONYCH WŁOSACH – NIGDY I POD ŻADNYM POZOREM
Może na grubych, ciemnych, elegancko oblepionych łojem (nie brudnych, tylko zdrowych) ten specyfik może się sprawdzać i dawać jakieś fajne efekty. U mnie to było najgorsze kosmetyczne doświadczenie w życiu.
Prędzej umyję się cała cynamonowo-pieprzowym mydłem niż spróbuję jakiejkolwiek henny, kiedykolwiek. Teraz już boję się tknąć nawet tych w musach i kremach, które kiedyś wydawały się nie być jakoś szalenie destrukcyjne.
A może po prostu wtedy nie zwracałam na to aż takiej uwagi?
Od tamtego feralnego aktu dwukrotnie nakładałam proszkowe henny (nie bezbarwne) na dwie inne głowy, nie tak suche, nie tak blond i nie tak kręcone jak moje, ale w obu przypadkach miałam wrażenie, że “po” jest gorzej niż “przed”, a plątliwość włosów zwiększała się dramatycznie.
To chyba był jedyny skuteczny środek wyszczuplający, z jakim się zetknęłam. Miał pogrubiać, a skończyłam z włosami jeszcze cieńszymi i bardziej zniszczonymi niż wcześniej. I były takie jeszcze przed rozplątaniem kołtuna.