Załóżmy na moment, że wierzę osobom nie rozumiejącym, dlaczego ich dobra wola spotyka się z negatywnymi lub wręcz wrogimi reakcjami.
Przyjmując, że istotnie – tak jak twierdzą – kieruje nimi czysta szlachetność, troska, życzliwość, wrażliwość na cudzą krzywdę, której chcą zapobiec.
Czy to ma sens?
Warto się nad tym zastanowić: raz a dobrze, żeby nie mieć wątpliwości względem intencji takiej osoby, ilekroć zdarzy nam się na nią natknąć.
Na początek warto uświadomić sobie, czym jest przestroga.
W słowniku PWN czytamy: «uwaga ostrzegająca przed kimś, przed czymś, pouczająca o czymś»
Zatem przestroga to inaczej pouczenie, ostrzeżenie, porada, wskazówka, udzielenie komuś swojej wiedzy lub/i doświadczenia.
Z pouczeniem mamy do czynienia np. w momencie, kiedy ktoś zwróci nam uwagę na wyrzucony na ulicę papierek.
Ostrzeżenie to np. znak informujący o robotach drogowych na odcinku dwóch kilometrów.
Po poradę udajemy się do kogoś, kogo uważamy za autorytet lub kto może nam zaoferować chłodne lub po prostu inne (niż nasze) spojrzenie na problematyczną dla nas kwestię.
Wskazówką są np. didaskalia, ułatwiające zrozumienie trudniejszego lub niejednoznacznego fragmentu tekstu źródłowego.
Wiedzą możemy się podzielić np. w momencie kiedy ktoś rozwiązując krzyżówkę zapyta nas, czy wiemy, jak się nazywa najwyższy szczyt Appalachów (13 liter, pierwsza “M”).
Z naszego doświadczenia może skorzystać np. znajomy, który po raz pierwszy zabiera się za kiszenie ogórków i nie wie, co zrobić, żeby zminimalizować ryzyko zgnicia: jeśli sami kisiliśmy – z sukcesami lub nie – to jesteśmy bogatsi o świadomość, że ten czy inny drobiazg może się okazać bardzo istotny; że na stronie xyz jest bardzo dobry przepis, ale autor zapomina wspomnieć o tym, jak duże znaczenie ma temperatura.
Jak już nie mamy wątpliwości, że wiemy o co chodzi, możemy się zastanowić nad tym, komu tych przestróg udzielamy.
Komu?
Statystycznie najczęściej dzieciom – nie każdy ma własne, nie każdy ma z dziećmi do czynienia na co dzień. Ci, którzy mają, wyrabiają średnią za wszystkich.
A dlaczego dzieciom?
W dużej mierze dlatego, że mamy świadomość, że stosunkowo krótko żyją na tym świecie i pewnych rzeczy jeszcze nie wiedzą; nie mają doświadczenia, na którym mogłyby bazować; z pewnością znajdą się w nowych, obcych sytuacjach, w których ta czy inna porada może okazać się dla nich użyteczna.
Na tym kończą się dobre intencje.
Nie mniej ważnym czynnikiem jest lekceważenie i wychodzenie z założenia, że dziecko nie ma własnego rozumu i nie będzie w stanie stwierdzić, co dla niego dobre – wtedy pouczenia zmieniają się w awantury, wskazówki stają się rozkazami, a miejsce porad zajmują zakazy i próby zastraszenia.
Bóg jeden raczy wiedzieć, co kłębi się w głowach osób, konsekwentnie sięgających po takie rozwiązania – nie przynoszą żadnych krótkoterminowych korzyści,a w dalszej perspektywie prowadzą do tragedii (tzn. albo dziecko przestaje słuchać i szanować “przestrogi” autorstwa osoby, która tak je traktuje; albo – jeśli nie ma możliwości lub nie jest w stanie się sprzeciwić, wyrasta na nieszczęśliwą kalekę mentalną, która daje się sterować temu, kogo/o kogo się w danym momencie najbardziej boi).
Komu, jeśli nie dzieciom?
Osobom, które sobie tego życzą – jasno sygnalizują, że są zainteresowane naszymi poradami (przeważnie w formie pytania skierowanego do konkretnej osoby lub grupy osób).
Tym, względem których mamy uzasadnione sytuacją podejrzenie, że mogą potrzebować naszej rady, ale nie zwracają się o nią bezpośrednio, bo nie wiedzą, że jest coś o co mogłyby zapytać lub nie wiedzą, że dysponujemy jakimś doświadczeniem lub wiedzą w tym temacie.
Np. w dzień przed Zielonymi Świątkami spotykamy zagranicznego turystę, który pyta o drogę do hostelu na ulicy ABC. Są szanse na to, że zorientował się przed podróżą lub zostanie poinformowany przez kogoś w hostelu, kiedy już tam dotrze, ale istnieje ryzyko, że jednak nie wie, że większość sklepów spożywczych będzie zamknięta. Nie zaszkodzi o tym wspomnieć.
Inna sytuacja: znajomy mówi, że wybiera się do sklepu ogrodniczego celem nabycia kilku tui. Byliśmy w tym sklepie kilka godzin wcześniej, chodziliśmy między drzewkami i wiemy, że jest tylko kilka zabiedzonych badyli, a nowa dostawa pojawi się w sobotę. Dobrze byłoby mu o tym powiedzieć, bo prawie na pewno o tym nie wie, a dzięki naszej informacji może sobie oszczędzić rozczarowania w sklepie.
Znajomym, z którymi rozmawiamy o czymkolwiek i dzielimy się wszystkim, co nam akurat do głowy przyjdzie – nieproszeni, ale i nie przywiązując wagi do tego, czy owa porada zostanie uznana za użyteczną, zbędną, wartą wykorzystania czy nadającą się tylko do zignorowania.
Ludziom, których traktujemy protekcjonalnie i nie podejrzewamy o choć śladową obecność oleju w głowie; których widzimy jako nieporadne, nieudolne pierdoły; którym chcemy wbić szpilę pod płaszczykiem fałszywej życzliwości – tak, żeby teoretycznie nie mogli nam zarzucić tego, co właśnie robimy.
Np. ktoś oznajmia radośnie, że w końcu zdecydował się utlenić włosy i przefarbować się na wymarzoną srebrną platynę. Słyszy, że na jego miejscu ktoś by tego nie robił, bo przy tej różowej cerze i krągłych policzkach będzie wyglądał jak wyliniałe prosię i jeszcze włosy się zniszczą od perhydrolu.
Wiemy, czym są przestrogi i porady. Wiemy, komu je serwujemy. Mamy świadomość, że same w sobie nie są złe.
Ba! Są całkiem pożyteczne – dzięki nim możemy komuś oszczędzić zmarnowanego czasu, rozczarowań, porażek, kłopotów. Zdarzają się nawet sytuacje, w których wygłoszone w odpowiednim momencie ostrzeżenie (np. “Nie wchodź tam, mostek wygląda solidnie, ale te deski są spróchniałe na wiór, może w każdej chwili runąć“) może komuś uratować życie.
Jednak kontekst zmienia wszystko.
Nóż sam w sobie jest neutralnym narzędziem.
Tylko narzędziem – jak wszystkie przedmioty, słowa, czynności, myśli – wszystko.
Nożem możemy ukroić kromkę chleba i zrobić sobie kanapkę.
Nożem możemy poprzecinać sieci, w które zaplątało się jakieś zwierzę i uratować mu życie.
Możemy też niechcący okaleczyć lub zabić szamoczące się w sieci zwierzę podczas prób uwolnienia go.
Możemy też podejść do szamoczącego się zwierzęcia w sieci i z premedytacją je okaleczyć lub dobić.
Średnio inteligentny człowiek jest w stanie stwierdzić, czy działanie, które podejmuje ma jakikolwiek sens.
Ryzyko bezsensu istnieje zawsze – czasem mniejsze, czasem większe, w niektórych przypadkach minimalne, w innych spore.
Opisałam podstawy w najprostszy, najbardziej przystępny sposób, jaki był w moim zasięgu. Teraz mogę wrócić do głównej myśli, a mianowicie:
Czym się różni przestroga od wpędzania w poczucie winy?
Co tworzy tę różnicę?
Kluczową rolę odgrywają okoliczności, kontekst i intencje.
Okoliczności – czas i miejsce, w którym zostaje udzielona przestroga.
Kontekst – kto udziela tej porady, w jaki sposób ją przedstawia, na czym się opiera i do czego odnosi.
Intencje – co chce osiągnąć osoba, która kogoś przed czymś ostrzega.
Kilka klasycznych przykładów wykorzystania rzekomej “przestrogi” przez osoby, które chcą kogoś zgnębić, ale są zbyt wrażliwe (na swoim punkcie) by zrobić to wprost:
1. Publiczne zwracanie komuś uwagi.
Stosuje się po to, by kogoś poniżyć i wykpić w szerszym gronie – treść komunikatu okazuje się mniej istotna.
Owszem – nie zawsze jest możliwość przekazania komuś informacji na osobności, ale dość łatwo można stwierdzić, czy akurat mamy do czynienia z sytuacją, kiedy nie było innej opcji. Radość i satysfakcja na twarzy wygłaszającego przestrogę jest niezbitym dowodem na to, że nie przyświeca mu troska o czyjekolwiek dobro: zaspokaja swoje, niskie instynkty.
Krzyknięcie za kimś na ulicy, żeby uważał, bo kilkanaście metrów dalej jest niezabezpieczona studzienka ściekowa to przykład braku innych opcji i normalnego zachowania.
Pouczenie partnera na oczach gości, żeby tym razem wynosząc śmieci obejrzał się za siebie i nie narobił przy zsypie takiego syfu, jak ostatnio to przykład drwiny i próby poniżenia.
2. Ostrzeganie ludzi przed czymś, co już się stało.
Nie znam motywów. Zastanawiałam się nad tym, ale nie jestem w stanie dostrzec jakiegokolwiek celu i sensu w stwierdzaniu “faktów”. To są przemyślenia na poziomie przeciętnego trzylatka, który po szaleńczym biegu na podwórku upadł i rozbił kolano, a teraz płacze, bo go boli, więc zaczyna łączyć fakty i myśleć sobie, że może lepiej będzie, jeśli następnym razem nie będzie ganiał po betonie, jak wariat – to normalne, taki etap rozwoju.
Ale nie mam pojęcia, jaka korozja zachodzi w mózgu dorosłego człowieka, który raczy drugiego dorosłego człowieka przemyśleniami klasy “no wiesz, gdybyś odpuścił sobie bieganie w tak deszczowy dzień, to pewnie teraz nie leżałbyś tu z zerwanym mięśniem“.
To chyba zwykła, chamska drwina, po którą sięgają sadyści z wyjątkowo niskim IQ – niezdolni do wymyślenia nieco bardziej zawoalowanej formy dokopania poszkodowanemu, póki jeszcze go boli (żeby zdążyć! póki nie jest za późno!).
3. Używanie cudzego nieszczęścia dla podkreślenia własnej wyższości.
Retoryka myślicieli, którzy słysząc wieści o tym, że ktoś został okradziony zaczynają analizować własne życie od kołyski po teraźniejszość, bo JEGO NIGDY NIE OKRADLI – więc siedzi, myśli i analizuje: żeby zgromadzić wszystkie te bezcenne informacje, którymi może się podzielić ze światem – bo przecież odkrył niezawodny sposób na to, jak nie stać się ofiarą kradzieży: wystarczy robić wszystko dokładnie tak, jak on i voila!
Dokładnie ten sam zestaw porad nada się do kompendiów wiedzy na temat tego “Jak nie zginąć na pustyni?“, “Jak nie zamarznąć na Biegunie Południowym?“, “Jak nie paść ofiarą seryjnego mordercy?“, “Jak nie zachorować na białaczkę?” etc. – póki żadna z tych rzeczy go nie spotkała, może zgrywać mędrca.
4. Wpadanie w patetyczny ton odezwy do narodu i chwalenie się genialnymi, acz nierealnymi sposobami “rozwiązania problemów”.
Wykwity nieprzemęczonych umysłów.
Pijany kierowca zabił kogoś na drodze? – zakazać sprzedaży i spożycia alkoholu, to nigdy się nie powtórzy!
Trzeźwy kierowca zabił kogoś na drodze? – zakazać sprzedaży paliw i korzystania z samochodów, to się nigdy nie powtórzy!
Ktoś się potknął i wpadł do rowu tak nieszczęśliwie, że uderzył głową o betonową płytę i zmarł? – zasypać wszystkie rowy, zakopać wszystkie kamienie!
Wszystkie problemy świata tego rozwiązane w mniej niż 15 sekund!
5. Wmawianie ludziom, że są winni WSZYSTKIEMU co ich spotyka.
Hybryda typu 3 i 4, często występujące w roli toksycznego combo ze wszystkimi wymienionymi.
Zakompleksiona, zahukana i okaleczona przez rodziców kupka nieszczęścia, która zebrała się w sobie, dorosła, okrzepła i przeszła do ataku, a skoro tylko poczuła wiatr w piórkach, natychmiast zrozumiała, jaką radość i ulgę daje zadziobywanie rannej kury w stadzie. Tworzy sobie w głowie własne wizje związków przyczynowo-skutkowych i trzymają się kurczowo niezachwianej wiary w to, że każdy dostaje od życia dokładnie to, na co zasłużył: krzywda jest bezpośrednią i logiczną konsekwencją zbytniej nonszalancji lub “głupoty”, choroby to kara za bycie złym człowiekiem, a każdy przedwcześnie/tragicznie zmarły nie zasłużył na szansę od ewolucji.
Oraz nie mniej ważne, ale nie pozostawiające cienia wątpliwości względem prawdziwych intencji przestrzegającego:
(a może i najważniejsze)
Czy osoba ostrzegająca* sama bierze pod uwagę to, jaki konsekwencje niesie ze sobą jej gadanie.
*- (przed “konsekwencjami” lub ryzykiem związanym z czynem lub zachowaniem, przed którym ostrzega)
Nonsensem byłoby zakładanie, że osoba, która proponuje bezpieczne wyjście z sytuacji, doradza wybranie korzystniejszej opcji, lub udziela nam pouczenia mogłaby nie zdawać sobie sprawy z tego, co robi i jakie konsekwencje swoich działań aprobuje – ostatecznie to ona stawia się w pozycji tej, która wszystko doskonale przeanalizowała i przemyślała (jeśli “pominęła” ten element, to i do reszty jej wniosków należałoby podchodzić z rezerwą, jeśli machnęła na to ręką i radośnie rani w imię wyższego dobra, to lepiej w ogóle do niej nie podchodzić).
Wszelkich ewentualnych wątpliwości można się pozbyć obserwując takiego wspaniałomyślnego dobroczyńcę, współczesnego mędrca, filozofa, spadkobiercę Salomona etc. etc.
Jeśli chętnie zajmuje się wyliczaniem całego wyrządzonego przez siebie dobra, wszystkich samozwańczych kompromisów, poświęceń, aktów troski, wyrozumiałości i szlachetności, to znak, że dokładnie sobie wszystko przemyślała, skalkulowała i widzi w tym dla siebie jakiś interes (jaki dokładnie to już jej sprawa) – i nie jest nim ostrzeżenie kogokolwiek przed czymkolwiek.
Gdyby było, nie musiałby wystawiać sobie okolicznościowych laurek – ludzie, którym pomógł i ostrzegł w porę chwaliliby jego poczynania. I to od razu – nie dopiero po tym, jak upodleni do granic możliwości daliby sobą zawładnąć syndromowi sztokholmskiemu.
Jeśli udziela porad PO fakcie, albo dokłada wisienkę na tort w postaci bezcennych przemyśleń, tworzonych w oparciu o informacje, którymi poszkodowany nie dysponował przed zdarzeniem to również można z całą stanowczością stwierdzić, że mamy do czynienia z bucem i debilem.
Moim osobistym faworytem jest typ, który “nie wie“, “nie ma zdania” i “chętnie się dostosuje” do decyzji grupy.
Kiedy grupa podejmuje decyzję i stwierdza, że wszyscy jadą na grzyby, a na miejscu okazuje się, że to był najkoszmarniejszy pomysł sezonu, bo grzybów nie ma, kleszczy masa, a pogoda paskudna i wszystkich zlało, to WTEDY ten palant, który “nie miał zdania” i mógł zaproponować coś innego, albo nie jechać nagle MA ZDECYDOWANĄ OPINIĘ na temat tego jak durny to był pomysł, że trzeba było iść na grilla do Staszka, że grzyby można sobie spokojnie kupić w sklepie, że wybrano złe miejsce, że trzeba było sprawdzić prognozę pogody w dziesięciu źródłach (a nie tylko w pięciu), że on w ogóle miał znacznie lepszy pomysł na spędzenie soboty, ale banda upartych głupków oczywiście musiała zrobić wszystko po swojemu.