Póki nie zaczęłam o tym myśleć pod kątem pisania, kwestia masturbacji była dla mnie “nieistotna”.
Na tyle nieistotna, że mentalnie stukałam się w czoło natrafiwszy na n-ty opis dramatu jakiejś dziewczyny, której świat się zawalił, bo odkryła, że jej partner ogląda porno i masturbuje się prawdopodobnie (!) nie myśląc wtedy o niej. Nie wydawało mi się to na tyle interesującą kwestią, by naprawdę poświęcać temu uwagę.
Ale czas mijał, mijał… kolejne bezowocne próby napisania czegoś na ten temat… myśli rozpełzały się w różnych kierunkach i prowadziły donikąd.
[Wolałabym spuścić zasłonę milczenia na to, ile nieudanych podejść, korekt i głębokich zalewów żenady zaliczyłam na fali oślego uporu, który kazał mi dokończyć co zaczęłam. Za dużo. Po tym wszystkim powinnam tu zaprezentować dzieło życia a nie… cóż. Nic ponad “jest lepiej niż było”.]
Czy masturbacja jest aktem niewierności?
Zaczynając od tego, że ~każdy ma własną definicję zdrady – przynajmniej do pewnego stopnia.
Najczęściej sprowadza się do tego, że “prawdziwą” zdradą jest uprawianie seksu poza związkiem bez wiedzy i ku możliwej rozpaczy partnera, który będzie cierpiał kiedy/jeśli się dowie, a “nieprawdziwą” wszystko to, co definiujący sam ma na sumieniu (albo co już zdążył, wbrew sobie “wybaczyć” partnerowi).
Niektórzy idą dalej i tworzą własne wizje:
? “sam oral jest ok“,
? “tylko_całowanie to nie zdrada“,
? “seks bez uczucia to nie zdrada“,
? “uczucie bez seksu to nie zdrada“,
? “podejście w sklepie do kasy, obsługiwanej przez osobę odmiennej płci to przejaw niewierności”
a nawet cuda typu:
? “tamten seks nic nie znaczył, bo zdarzył się w środę, a pozazwiązkowy seks w dni tygodnia, zaczynające się na literę “ś” nie liczą się jako niewierność”.
Niektóre z tych pomysłów SĄ przejawem problemów emocjonalnych, ale… jeśli obie zaangażowane w związek strony są świadome tego, jak irracjonalną czy liberalną definicję zdrady wyznaje druga połówka, to można zaszaleć z twierdzeniem, że dorośli, świadomi ludzie… bla, bla, bla.
W większości przypadków to będzie bzdura, działająca tylko w teorii. Bzdura, działająca w teorii to bardzo mało, prawie nic – a i tak znacznie, znacznie więcej niż ściema, nie działająca w żaden sposób.
Ale to osobny temat – który kiedyś rozwinę, albo nie.
Zaryzykowałabym stwierdzenie, że podejście do tej sprawy jest kwestią indywidualną…
Ale nie postawiłabym na to zbyt wiele.
Granice mojej własnej “wyrozumiałości” pływały sobie w różnych kierunkach: część zmian miała związek z upływem czasu (typu: teraz patrzę na to w nieco inny sposób niż pięć czy dziesięć lat temu), acz mam wrażenie, że największy wpływ miało podejście partnerów – które nie różniło się jakoś drastycznie, ale w połączeniu z różnymi niuansami “naturalnie” wychodziły z tego różne rzeczy.
Głupio byłoby przyznać, że się do nich dostosowywałam, chociaż w co najmniej jednym przypadku dokładnie o to chodziło.
… i że masturbacja MOŻE BYĆ zdradą.
Nie chodzi mi o sytuację w której partner czy partnerka stanowczo zakazuje jakichkolwiek kontaktów z własnym ciałem.
Myślą:
? (“o, jaka ładna dziewczyna…”),
mową:
? (“o, popatrz jaka ładna dziewczyna.”)
czy czynem:
? (“o, jaka ładna dziewczyna, jakby chciała uprawiać ze mną seks, to… a potem byśmy… & chyba się podotykam w tej sprawie”).
Te zakazy brzmią niezdrowo i absurdalnie.
Coś się we mnie wzdryga na samą myśl o tym i chętnie wygłosiłabym jakąś tyradę na ten temat, utrzymaną w tonie “to moje ciało i…” – choćby w myślach.
Z drugiej strony… wizja robienia sobie dobrze z myślą o kimś, w kim nie jestem zakochana, w momencie kiedy wzdycham do kogoś innego jest “fuj” i wydaje mi się, że zaczęłabym kwestionować swoje uczucia zanim dotknęłabym się gdziekolwiek.
Świadomy lub ewentualny brak wzajemności w tym względzie mnie nie przeraża, ale mieści mi się w głowie, że dla kogoś taka wizja może być końcem świata i z braku innych pomysłów na nie-bycie-zdradzonym kombinuje i próbuje wprowadzać biznesowy model minimalizacji ryzyka w życie miłosne.
Ale… przecież masturbacja to zupełnie naturalna i normalna czynność – nic zdrożnego.
Sama w sobie i owszem – czynność jak czynność.
Seks to też “czynność jak czynność“, a jednak bzykanie się z kimś, kogo się pożąda z wzajemnością ma inną “wagę” i wydźwięk niż bzykanie się z kimś, kto jest “meh”, żonaty, albo sprawia, że zaczyna się fantazjować o kimś innym.
Masturbacja z myślą o partnerze, osobie bez tożsamości czy gwieździe filmowej mieści się w ramach “zdrowej i naturalnej czynności” – prawie zawsze (o ile nie korzysta się z jakichś nielegalnie zdobytych materiałów).
Trzepanie sobie pod porno, na którym dziewczyna wyje z bólu, albo jęczy z “rozkoszy”, przesyłając kamerze zalotne spojrzenia źrenic wielkości łebków od szpilki – nie jest już ani zdrowym, ani normalnym.
Nieproblematycznym pozostaje tylko dla bandytów i idiotów, którzy mają nierówno pod kopułą i żyją sobie w radosnym przekonaniu, że internet to świat alternatywny, w którym nic nie jest prawdziwe, w związku z czym mogą robić, co im się żywnie podoba ze wszystkim, co tam znajdą – bez konieczności angażowania sumienia.
Często sugeruje entuzjastyczną akceptację masturbacji partnera, wychodzenie z założenia, że “wszyscy to robią”.
Nie wszyscy to robią.
Nie wszyscy. Nie wiem, jaki % deklaruje, że nie robi i nie robi, ani ile z tych osób o tym nie dyskutuje, ale nie wszyscy to robią – za to mam wrażenie, że 99% przyłapanych na robieniu czegoś nie-uniwersalnie-złego – acz potencjalnie źle widzianego uderza w “daj spokój, przecież wszyscy to robią” i robi sobie z tego linię obrony, kompletnie ignorując fakt, że w większości przypadków rozczarowanie czy poczucie krzywdy wynika z tego, że nonszalancko skłamali.
Jako, że piszę o masturbacji, to oczyma wyobraźni widzę misiaka z opuszczonymi spodniami, tłumaczącego swojej skonsternowanej dziewczynie, że wszyscy to robią – i to, że skłamał nie jest tak ważne jak to, że wszyscy to robią. I jeśli dziewucha nie łapie aluzji za pierwszym razem, ani nie korzysta z łaskawie ofiarowanej “drugiej szansy”, to zgrabnie przechodzi do obwiniania jej i przekonywania, że sama jest sobie winna, bo praktycznie zmusiła go do tego kłamstwa (czystą przemocą!) i zanegowania jego seksualności – a jeśli i to nie pomaga jej się “ogarnąć” to zaczyna atakować jej wygląd i narzekać na jakość pożycia.
W dalszej kolejności zaleca się urzeczenie niezwykłą szczerością i otwartością partnera, który raczy takimi wyznaniami.
Oczywiście taką “szczerością”, która wypłynęła w momencie, kiedy nie dało się dłużej ciągnąć kłamstwa – żadne tam wspominanie na początku relacji, albo jeszcze przed wejściem w związek, tuż po zauważeniu, że z takich czy innych względów wstrzemięźliwość partnera w tej dziedzinie jest dla kogoś ważna.
Równie często (albo i częściej) nie ludzie nie ograniczają się do sugestii i serwują jakieś zakrawające o społecznictwo szantaże emocjonalne i groźby, mające na celu przywołanie księżniczki, której się w dupie przewraca, bo jej za dobrze – i wyobraża sobie, że może być z kimś na swoich warunkach (albo że co najmniej ma prawo do żalu i pretensji, kiedy okazuje się, że została okłamana).
To NIE SĄ porady dla osób skłonnych zaakceptować ten stan i żyć sobie z tym szczęśliwie.
To NIE SĄ porady serwowane przez osoby, którym masturbacja w związku odpowiada, tylko przez ludzi, którzy mają nierówno pod sufitem.
“Pogodzenie się z rzeczywistością” i akceptację doradzają osoby skłonne przymknąć oko na to, że oto ktoś przeżywa dramat (w prawie każdym przypadku) i został okłamany (często)… w najlepszym razie świadczy to o wychodzeniu z założenia, że związek w którym co najmniej jedna strona czuje się źle i godzi się na coś wbrew sobie jest w jakiś sposób “lepszy” od wiszącego nad głową niczym topór ryzyka samotności, spowodowanej niepoznaniem nikogo, z kim można by czuć się dobrze bez ciągu samoudręczenia.
Mam poważne problemy z ustaleniem, na jakiej zasadzie zdrowy, szczęśliwy i spełniony umysł mógłby coś takiego doradzić – nie wspominając już o wyrażaniu tego w sposób, z którym najczęściej się spotykałam (troska i “empatia” na poziomie standardowego listu z żądaniem okupu i odciętym uchem w załączniku).
Tak w intencji osoby, która się jej oddaje, jak i w interpretacji partnera, który się o niej dowiaduje (acz te sytuacje niekoniecznie będą się pokrywać).
Mam wrażenie, że forsowanie teorii, że to naturalna czynność fizjologiczna i “ludzki odruch” przynosi więcej szkody niż pożytku.
Przecież grupą docelową – tymi, do których coś takiego ma szansę trafić; tymi, którzy w pewnym momencie życia są targani takimi wątpliwościami NIE SĄ ludzie, którzy wychodzą z tego samego założenia (że to normalna czynność), stosują je w życiu i słysząc je od kogoś chętnie temu przyklasną.
Osoba, która nie traktuje masturbacji w związku jako czegoś problematycznego nie będzie zainteresowana wynikami referendum w sprawie tego, co reszta świata uważa za akceptowalne i co sądzi o jego seksualności.
Fani kontroli i entuzjaści bezgranicznego władania seksualnością partnera tym bardziej sami wszystko wiedzą lepiej i nie pytają nikogo o zdanie.
Zainteresowanie tematem przejawiają osoby, które:
? podejrzewają siebie lub partnera o zbytnie zainteresowanie masturbacją;
? przyłapały partnera na trzepaniu sobie pod porno w stylistyce, która ich przeraża;
? przyłapały partnera na przeglądaniu porno i w tamtym momencie runęła ich wiara w to, że są dla partnera wszystkim/atrakcyjni/potrzebni itd.;
? zostały przyłapane przez partnera na masturbacji, a próby tłumaczenia tylko pogorszyły sprawę;
? zostały pouczone przez partnera, że to, co robi nie jest niczym niestosownym i powinny to zaakceptować, chociaż “serce” i instynkt podpowiadają im co innego.
We wszystkich w/w sytuacjach mamy do czynienia z co najmniej dysonansem ideologicznym.
Często dochodzą do tego jeszcze kłamstwa partnera; strach objawiający się trzepaniem cudzego komputera; brak szacunku, poczucie zepchnięcia na boczny tor…
W takim wypadku nie warto zastanawiać się nad kwestią masturbacji per se, ale na tym, co sprawia, że dana osoba widzi to jako problem.
A – najprawdopodobniej – widzi to jako problem dlatego, że instynkt mówi jej, że TO JEST problem.
I TO JEST problem, nawet jeśli sama masturbacja, czy materiały inspirujące tęże* teoretycznie nie wydają się niczym obiektywnie “złym”.
*- “tęże” = ~ją; przypomniało mi się słowo i aż żal było go nie wykorzystać.
Jednym z ulubionych argumentów “obrońców masturbacji” (bez względu na kontekst, w jakim występuje), w którym jawi się komuś jako problematyczna lub bolesna kwestia jest niemożność kontroli myśli partnera.
Faktem jest, że nie możemy kontrolować myśli partnera – tzn. bez długotrwałego, umiejętnie prowadzonego prania mózgu jest to niemożliwe.
Innym “faktem” jest to, że do zdrady emocjonalnej masturbacja nie jest potrzebna – równie dobrze można uprawiać z kimś seks, oddając się fantazjom i nie grzejąc mu ani odrobiny miejsca w myślach. Albo nie uprawiać seksu z nikim, ale w fantazjach… ach, w fantazjach…
Jeszcze innym, również niezaprzeczalnym faktem jest to, że każdy z nas może umrzeć jutro, a cała nasza egzystencja jest niczym wobec wieczności – i że w związku z tym równie dobrze możemy szukać pełni szczęścia, jak i akceptować bylejakość.
Kolejnym – że masturbacja staje się kłopotliwa dopiero w momencie, kiedy “wygrywa” z potrzebą bliskości i seksu z partnerem.
Niby słuszne… o ile spojrzymy na to pod kątem problemu, który w przeciwieństwie do czyjegoś poczucia krzywdy czy złych przeczuć nie zostanie automatycznie odrzucony jako robienie wideł z igły – w takim wypadku owszem – masturbujący się kilka razy dziennie partner, nie mający ochoty na fizyczne zbliżenia będzie dość przekonującym dowodem na to, że w związku coś nie gra.
Choć nie mam przekonania, czy aby na pewno w takiej sytuacji to masturbacja jest problemem.
Bo raczej będą problemy emocjonalne partnera, jego kłamstwa i przedmiotowe traktowanie rzekomo ukochanej osoby, której nie dopuszcza do swojego świata (co samo w sobie wyklucza istnienie tej miłości), występujące po co najmniej jednej stronie – bo może się zdarzyć, że będą po obu.
… ale jednak niesłusznie. W momencie, kiedy ktoś czuje niepokój, problem już istnieje – a czy masturbujący się partner jest jego źródłem, efektem, czy sąsiadem… wmawianie sobie, że wszystko jest w porządku nie pomoże.
I ostatnim – że szczere rozmowy to panaceum na problemy… i że póki/jeśli wszystkie kwestie będą dokładnie przegadane to problemów nie będzie.
No tak – brak rozmów najprawdopodobniej będzie generował kolejne problemy i pogłębiał te, już istniejące.
Ale to jeszcze nie znaczy, że obecność tych rozmów zaprowadzi związek na przeciwny biegun – zwłaszcza, jeśli miało się “pecha” i zaangażowało w relację z osobnikiem, który docenia niezwykle spajające i ułatwiające życie kłamstwa, którymi częstuje na każdym kroku.
Czyny mówią więcej niż słowa, instynkt dorzuca swoje (kiedy to “wszystko jest dobrze, a ja nie wiedzieć czemu…“, “mamy idealny związek, ale…“, “nie wiem, czemu szukam sobie problemów, skoro…“), ale bardzo łatwo go zagłuszyć cudzymi interpretacjami, wyrzutami sumienia, pretensjami do partnera, pragnieniem utrzymania związku za wszelką cenę i setką innych rzeczy.
Nie mam przekonania, że całe to konwersowanie jest takie dobre i wyzwalające… Rozmowy są o tyle dobre, że można sobie wszystko szybko i skutecznie wyjaśnić, uniknąć dalszych nieporozumień… i o tyle złe, że jeśli okłamywany człowiek szybko poinformuje “partnera” o swoich wątpliwościach, to tylko pogorszy swoją sytuację – następnym razem dostanie sugestywniejsze kłamstwa i tyle.
Jedyną znaną mi metodą, pozwalającą na nie wpakowanie się w koszmar jest nie zaburzanie sobie instynktu samozachowawczego i uciekanie gdzie pieprz rośnie za każdym razem, kiedy pojawia się coś, co odbieramy jako krzywdę – bez względu na to, jak mało znaczącym “drobiazgiem” wydaje się być i jak postrzega to reszta świata.
Niekoniecznie uciekania raz na zawsze bez oglądania się na siebie (nawet wskazane byłoby, by nie uciekać w ten sposób zbyt często) – ale na tyle daleko i na dość długo, by móc się w spokoju zastanowić nad tym:
? czy to taki drobiazg, czy jednak nie;
? co poradziłoby się komuś, kto byłby w podobnej sytuacji (z luksusem pełnego wglądu w emocje i myśli tej “hipotetycznej” osoby);
? czy w związku z powyższym (jednym i drugim) chce się dalej być z tym człowiekiem, czy nie (bardziej na poziomie uczuć i pragnień niż suchych plusów i minusów danego układu – ale bez pomijania tych drugich).
Czy to, o czym teraz piszę ma jeszcze związek z postrzeganiem masturbacji w związku? Chyba niezbyt…